czwartek, 31 stycznia 2013

Wróg Numer Jeden / Zero Dark Thirty - Osama Bin Laden żywy...

... postać Osamy Bin Laden ''ożywiła'' Kathryn Bigelow (reżyserka oscarowego ''The Hurt Locker''), na potrzeby swojego filmu. ''Wróg numer jeden'' opowiada historię najgłośniejszego polowania na człowieka w XXI wieku. Produkcja mówi o 12 letniej pracy agentki CIA, Mayi, dzięki której udało się schwytać i zabić terrorystę numer jeden.



Kolejny etap na naszej drodze do Oscarów. Nominowany w pięciu kategoriach, w tym m.in. za najlepszy film, scenariusz oryginalny i najlepszą aktorkę pierwszoplanową.



Przez pierwsze kilkadziesiąt minut myślałam, że trafiłam na świetne kino. Film wciągał  od początku był bardzo ciekawy, jednak po pierwszej połowie akcja stanęła w miejscu i nie złamała się nawet na końcowych scenach, gdzie zabijano terrorystę. Film obejrzałam i wiem, że za kilka tygodni mało co z niego będę pamiętać. Wydaje mi się, że to kolejny film z cyklu ''Zachwycają się nim światowi krytycy'', a przeciętny człowiek pójdzie do kina i zapyta: za co te nominacje?

Czego zabrakło? Wyrazistości i jak dla mnie: półcieni. Wszystko zostało pokazane w biało - czarnych barwach. Nie wyeksponowano nic. Nie było wyróżniającej się muzyki, ani powalającej gry aktorskiej. Wszystko było bardzo poprawne. Podobne emocje wywołują filmy dokumentalne o schwytaniu Osamy, które można obejrzeć za darmo na YouTube. Produkcja uszyta pod Oscary. Poszczególne skrawki materiału niby w porządku  ale całość nie zachwyca, wiemy, że to nie taką kreację wybralibyśmy na rozdanie nagród Akademii.

Kolejny zarzut opisywany już przy wcześniejszych filmach to długość filmu. Nie wiem, czy to jest jakieś wymaganie Akademii żeby film wlókł się w nieskończoność, ale jeżeli tak, to twórcy Wroga spisali się na medal. Rozumiem, że schwytanie terrorysty to nie miesiąc przygotowań, ale są filmy, których akcja toczy się na przestrzeni lat, a nie są tak rozmyte.

Jedynym światełkiem w tunelu może okazać się główna postać, grana przez Jessicę Chastain. Aktorka znana jest przede wszystkim z postaci Celi, dynamicznej, skaczącej z radości,  jednej z nielicznych pozytywnych gospodyń w ''Służących''. Tam mnie zachwyciła, tutaj też zagrała całkiem do rzeczy.



Twórcy podkreślili fakt, że media i politycy karmią nas kiełbasą wyborczą. To nie Obama, jak mogłoby się niektórym wydawać zabił Bin Ladena. No i powalają również sumy jakie wydały w tym celu Stany Zjednoczone.



Moja ocena: 6,5/10. Warto iść do kina? Zostańcie w domu i obejrzyjcie film w sieci. Są lepsze filmy, na które można wydać w tym miesiącu pieniądze. Ten film, mimo, że trzyma poziom jest na razie na końcu moich Oscarowych faworytów. Produkcja nominowana za historię jaką opowiada, a nie dlatego, że film jest wybitny (ani nawet bardzo dobry).

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Sęp

    Nie wiem czy macie podobnie, ale nie raz słysząc recenzje na temat danego filmu (''Apocalypto'', ''Avatar'' czy choćby taki ''Bejbi Blues'', którego recenzja wywołała u nas na blogu fale komentarzy) i konfrontując ją z moimi własnymi przemyśleniami, zastawiam się, czy to ze mną jest coś nie tak, czy to reszta świata zwariowała. Słysząc, że Sęp to jeden z najwybitniejszych polskich filmów zastanawiam się, czy osoba, która tak twierdzi widziała tylko jedną polską produkcję w całym swoim życiu.



   Dla jasności: film, ogólnie mówiąc był ok. Wart obejrzenia. Ale porównywanie go do kina rodem z Fabryki Snów świadczy o niczym innym, jak o naszych kompleksach.

Główną zaletą tego filmu jest sposób przedstawienia fabuły. Przez kilka lat w Polsce giną najwięksi zbrodniarze. ''Oddawani'' są oni policji jako zmasakrowane szczątki. Całą sprawą zająć ma się Sęp, czyli Michał Żebrowski. Wpadamy w świat pościgów, mafii i obchodzenia prawa. Twórcy karmią nas sekwencjami scen. Przez większość produkcji zastanawiamy się o co tak właściwie chodzi i czy to wszystko ma jakikolwiek sens. Pod koniec okazuje się, że tak, miało. Zaskakujące zakończenie dające do myślenia. Moim zdaniem wątek ten mógłby być podstawą do wielkiej społecznej dyskusji  No i zabawy w Boga (patrząc na zmaltretowane zwłoki zastanawiałam się czy to miała być polska odpowiedź na ''Piłę''?:P). Sposób ukazania zamkniętych, psychicznie chorych morderców. Ciekawy, i tutaj może objawia się ten ''światowy poziom'' opisywanej produkcji. 

   Film jest długi, trwa ponad dwie godziny. Podczas gdy skrócenie go nie odebrało by mu nic z jakości.  Zadziałało by bardziej na plus. Zwłaszcza gdybyśmy wycieli bardzo przewidywalne zachowanie głównej postaci, na samym końcu produkcji. Ale o tym za chwilę.

   Przyznaję, że zatrudniono tutaj naprawdę dobrych polskich aktorów, unikając wyświechtanych nazwisk: Karolak, Szyc, Adamczyk (za to trailer w kinie zapowiadał kolejną rodzimą produkcję historyczną, którą będziemy mogli z udziałem wyżej wymienionych zobaczyć, już w 2013). ''Sęp'' zaserwował nam świetną grę Żebrowskiego, Seweryna, Fronczewskiego i Olbrychskiego. No i oczywiście Ani Przybylskiej, jednak jej postać mnie osobiście drażniła. 

   I tak przechodzimy do wad. Naprawdę szkoda, że tak dobry film został zepsuty tekstami rodem z amerykańskich romansideł  (i to nie jest komplement). Różnica polega na tym, że po angielsku to jeszcze jakoś brzmi. Gdy jednak oglądając film usłyszałam tekst Nataszy (Ania Przybylska właśnie) ''Patrząc na Ciebie czuję się jakbym patrzyła w nieskończoność''. To aż chciało by się rzec: - Rany laska, jesteś tak głęboka, że już Cię chyba nie widać. 

Główna postać ma uchodzić za bardzo inteligentną, indywidualistyczną i błyskotliwą. Taki nasz Sherlock Holmes. No ale jaki kraj - taki Sherlock.  Niczym bohater ''Pięknego umysłu'' nasz bohater kreśli masę równań na tablicy, w celu rozwikłania zagadki. Jednak są to równania przeraźliwie bzdurne, w stylu: ''Bandyta + X = zbrodnia''.

   No i zakończenie. Po tym wyjaśniającym wszystko wątku powinien paść ostatni klaps, widzowie kin pójść do domu ze świadomością dobrego kina, jakie zobaczyli. Ale niestety  tkwimy w infantylności dalej. Tylko po to by pokazać, że my Polacy też możemy stworzyć takiego amerykańskiego bohatera o sercu czystym jak łza, altruistycznym i bohaterskim. Gotowym poświęcić wiele dla... no właśnie, w dumie nie wiemy dla czego. Nie powiem więcej, sami oceńcie. Dla mnie takie rzeczy negatywnie rzutowały na całość, a szkoda.

   Jestem pewna jednak, że film może się podobać. Nie mogę jednoznacznie określić czy warto iść na niego do kina, ja nie żałowałam i daję ocenę: 6,5 na 10.


piątek, 25 stycznia 2013

Nędznicy / Les Miserables


Osiem nominacji do Oscarów, w tym ta najważniejsza kategoria, czyli najlepszy film. Mimo, że nasza akcja Oscary 2013 z ILWM trwa w najlepsze, to nie jest jedyny powód, dla którego obejrzałam Nędzników. Les Miserables to jedna z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie premier tego roku. A zawsze, gdy niecierpliwie odliczam dni do pierwszego pokazu jakiegoś filmu, to się boję, że moje oczekiwania są zbyt wygórowane, więc nie będą zaspokojone. Na szczęście w tym przypadku ani trochę się nie rozczarowałam!




Nędznicy są adaptacją powieści Victora Hugo i dotyczą podziałów klasowych panujących w XIX-wiecznej Francji. Akcja rozgrywa się na przełomie kilkunastu lat, a przez cały ten czas śledzimy losy dwóch najważniejszych bohaterów: Jeana Valjeana (Hugh Jackman), który jest uciekającym skazańcem  i prześladującego go inspektora policji - Javerta (Russel Crowe).

Russel Crowe i Hugh Jackman
Chociaż musical zdecydowanie nie jest najpopularniejszą kategorią filmową, to czasami naprawdę warto zerwać ze swoimi przyzwyczajeniami i sprawdzić, jak wiele ciekawych form ma nam do zaproponowania współczesne kino. Nędznicy nie są typowo rozrywkowym musicalem, takim jak chociażby Chicago, Grease, czy Mamma mia. Temat filmu jest poważny, ale mimo wszystko nie został pozbawiony wątków humorystycznych. Między innymi dlatego  zaliczam Les Miserables do grupy najlepszych musicali ostatnich lat.

Jak już wspomniałam, czekałam na premierę  filmu bardzo niecierpliwie. Powód? Gdy tylko zobaczyłam jaka jest obsada – dosłownie dostałam gęsiej skórki. Nie co dzień mamy okazję zobaczyć film, w którym gra aż tak wielu fantastycznych, zdolnych, i choć zapracowanych, to nie oklepanych aktorów. Słysząc nazwiska: Anne Hathaway, Hugh Jackman, Helena Bonham Carter, Russel Crowe, Amanda Seyfried, Nędzników nie można zignorować. I tutaj jeszcze raz podkreślam – TO JEST MUSICAL, więc  ONI BĘDĄ ŚPIEWAĆ. Kto by pomyślał, że nadarzy się okazja usłyszeć wokal poważnego Crowe'a?

Helena Bonham Carter i Sacha Baron Cohen -  wszystko doskonałe: gra, śpiew, charakteryzacja

W ten sposób dotarłam do najważniejszego wątku,  jakim jest muzyka. Pisząc tę recenzję słucham piosenki Master of the House (do posłuchania tutaj), którą wykonuje Sacha Baron Cohen (słynny Borat) i Helena Bonham  Carter. To moja ulubiona para Nedzników, bo właśnie oni zadbali o wątki humorystyczne w filmie. Gdy tylko pokazywali się na ekranie, momentalnie pojawiał mi się uśmiech na twarzy. A w dodatku dobrze śpiewali! Jednak  największą i niezaprzeczalną gwiazdą Les Miserables jest Anne Hathaway. Do swojej roli schudła prawie dziesięć kilogramów i obcięła piękne, długie  włosy. W efekcie, grając umierającą prostytutkę, wyglądała niesamowicie brzydko i niesamowicie wiarygodnie. Aktorka (w wywiadzie z Anną Wendzikowską) sama przyznała, że w czasie kręcenia zdjęć nie mogła patrzeć w lustro, tak bardzo się sobie nie podobała. W jej wcześniejszych filmach zawsze było odwrotnie, bo w czasie pracy  Hathaway wyglądała tak pięknie,  że po zmyciu makijażu była zawiedziona, że jednak nie jest taka ładna (to jej słowa, nie moje). Za to po pozbyciu się charakteryzacji z Nędzników, jej odbicie w lustrze stawało się  o wiele korzystniejsze i Anne myślała sobie, że jednak nie jest z nią tak źle (to też jej słowa, ale z tymi się zgadzam). Jednak nie wygląd jest w jej przypadku najważniejszy. Hathaway wykonała najlepszą na świecie interpretację piosenki I Dreamed a Dream (do posłuchania tutaj).  Chociaż aktorka nie jest zawodową śpiewaczką operową, to doskonale sobie poradziła z tym trudnym zadaniem. Jej pełen smutku i bólu śpiew, w połączeniu z doskonałą scenografią jest dla mnie najlepszym momentem w Nędznikach. Prawdopodobnie właśnie dzięki tej scenie Anne Hathaway zdobyła nominację do Oscara w kategorii najlepsza aktorka drugoplanowa. Moim zdaniem musi wygrać, nie ma innej opcji.

Anne Hathaway

Aktorzy, muzyka, scenografia, kostiumy, wartka akcja – to wszystko sprawiło, że film mi się bardzo, bardzo podobał. Okazało się, że znalazłam drugą filmową perełkę Oscarów 2013. W związku z tym równie mocno będę trzymać kciuki za Les Miserables i za Django. To dwa zupełnie różne rodzaje filmów, ale oba przemawiają do mnie w równym stopniu, przez co nie będę zawiedziona, gdy wygra któryś z nich. Dziwi mnie tylko brak nominacji dla reżysera Nędzników - Toma Hoopera. Na koniec, zachęcam  do wybrania się na Nędzników do kina. To jeden z tych filmów, który o wiele efektowniej i wiarygodniej wygląda na dużym ekranie, niż  na laptopie.



wtorek, 15 stycznia 2013

Django



Do obejrzenia filmu zachęciły mnie dwa fakty:
1. Wyreżyserował go Tarantino, twórca genialnych ''Bękartów Wojny'' (ocenionych przeze mnie na najlepszą możliwą ocenę)
2. Został nominowany do pięciu Oscarów w tym roku.


Co mnie odstraszało? Perspektywa westernu. Oczami wyobraźni widziałam  taki obraz: Cowboy w kozakach z ostrogami stoi przed knajpą, przetacza się kulka kurzu. Wchodzi, wszyscy zamierają, a on wyprowadza jednego osobnika, następnie stają przed sobą, na piaskowym podłożu, w słońcu, w odległości 50 metrów, pada strzał. Jeden pada. Cała akcja zajmuje godzinę trzydzieści, czyli cały film.

Moja radość nie miała granic, gdy Tarantino postanowił piasek zastąpić śniegiem, typowych cowbojów - łowcami głów, a sama akcja była tak wciągająca, że obejrzałam film jednym tchem. Świetne kino, bliskie określenia ''ARCYDZIEŁO''.

Zacznijmy od tego, że Django to nie czysty western. Quentin zmieszał po raz kolejny gatunki. Film to mieszanka Kill Billa i wcześniej wspomnianych Bękartów. W produkcji znajdziemy elementy komedii, dramatu, czy nawet romansu. Reżyser pomieszał i stworzył całkiem nową jakość.  Django zalicza się do gatunku ''spaghetti western''.(kurczę, dzięki temu blogowi jeszcze się czegoś nauczycie :)):

Z Wikipedii: Spaghetti western – potoczna nazwa nurtu we włoskiej kinematografii w latach 1963–1973, stanowiąca określenie kręconych we Włoszech i Hiszpanii westernów. Twórcą charakterystycznych cech tego podgatunku był Sergio Leone (I widoczne w filmie jest to, ze Tarantino się na nim wzorował).
Spaghetti westerny były produkowane przy wykorzystaniu zwykle niskiego budżetu, z udziałem aktorów europejskich oraz latynoskich i kilku amerykańskich. Cechowały się wysoką brutalnością, nihilizmem moralnym i czarnym humorem. 
Django to imię głównego bohatera, granego przez Jamie Foxxa. Film porusza problem rasizmu i handlu czarnoskórymi niewolnikami (chyba mało westernowska konwencja). Django zamienia łańcuchy na kowbojski kapelusz i dwie spluwy, wyrusza z niemieckim dentystą i łowcą głów w jednym ku przygodzie. Nie chcę zdradzić Wam wielu szczegółów, by nie zepsuć Wam prawdziwej radości oglądania tej produkcji.



Muzyka. Tarantino nie dość  że sięgnął po klasyki gatunku, które poznacie, nawet gdy podobnie jak ja jesteście kompletnymi westernowymi laikami. Co oryginalne i co stanowi niewątpliwą zaletę tego filmu, usłyszymy w nim również współczesny rap. 
Już w Bękartach byłam pod wrażeniem doboru obsady. Tarantino kolejny raz nie zwiódł. Waltz gra tak błyskotliwie, tak doskonale, że gorąco trzymam kciuki za kolejnego Oscara. Foxx i DiCaprio nie pozostają daleko w tyle. Kreują świetne, skrajne, ciekawe postaci.

Pewnie ciekawi jesteście czy film jest bardzo brutalny. A i owszem, dochodzi do rozlewu krwi. Reżyser musiał dać ''coś od siebie''. Mnie jednak to nie zraziło. Niektóre sceny wręcz wymagały ukazania okrucieństwa abyśmy mogli rozpoznać emocje bohatera. Nie chodzi mi tutaj o rozprawianie się z białymi twarzami, ale o pokazanie np. blizn na plechach żony, co tłumaczy chęć zemsty głównego bohatera. Do pewnego momentu film nie epatuje krwią, okrucieństwem, jest to zrobione, jeżeli mogę użyć tego słowa: ''ze smakiem'' i w sposób przemyślany. Sceny, które można by określić jako czysty horror dla mnie stanowiły pewnego rodzaju metaforę i swoistą parodię gatunku. Są to sceny i litry krwi, które od czasu Kill Billa wybaczamy reżyserowi.

Tarantinowski klimat, sceny niczym z filmów sado-maso, inteligentny humor, oryginalna muzyka, ciekawa konwencja - dla mnie 9/10! Uwielbiam takie inteligentne kino, film ogląda się z nieukrywaną fascynacją.  

Film poleciłam znajomym (poleciłam? to było bardziej coś w stylu: - MUSISZ to zobaczyć!) i na razie każdy z nich ocenił produkcję powyżej 8. Polecam gorąco. Dla mnie jest to Oscarowy faworyt (wiem to, mimo, że nie widziałam jeszcze wszystkich nominowanych filmów)!
Quentin Tarantino -  PLOTKA: Oprócz faktu, że reżyser jest fetyszystą i uwielbia kobiece stopy, podobno planuje kolejne filmy. Nie mogę się doczekać. Niech mu kamera lekką będzie.

niedziela, 13 stycznia 2013

Bestie z południowych krain


Oscarowa gorączka trwa w najlepsze, więc intensywnie szukam swojej perełki w kategorii najlepszy film. Na dzisiejsze popołudnie wybrałam Bestie z południowych krain. Film jest na pewno ciekawy i dość nietypowy, a po jego obejrzeniu mam wyjątkowo skrajne wrażenia.




W opisach Bestii… możemy znaleźć informacje, że film jest opowieścią o  małej dziewczynce, która razem ze swoim ojcem i nieliczną grupą innych osób zamieszkuje bagienny teren, nazywany przez nich wanną. Po ogromnej powodzi ludzie ci przygotowują się do konfrontacji z groźnymi, wielkimi bestiami – dzikami, które po kataklizmie obudziły się z tysiącletniego snu. Opis był dla mnie tak mało zachęcający, że film zdecydowałam się obejrzeć tylko i wyłącznie ze względu na jego oscarowe nominacje.

Chociaż skrót fabuły okazał się zgodny z prawdą, to dla mnie był (na szczęście!!!)  co najwyżej drugoplanowy. Teraz określiłabym Bestie… raczej jako opowieść o, zadziwiająco trudnym do zrozumienia, przywiązaniu człowieka do innych ludzi i miejsc. Dlaczego trudnym do zrozumienia? Po pierwsze,  bo mała, główna bohaterka – Hushpuppy (Quvenzhane Wallis) – udowadnia bezgraniczną miłość dziecka do rodzica. Chociaż ojciec jest zgorzkniałym, schorowanym, częściej groźnym, niż czułym opiekunem, to dziewczynka ciągle widzi w nim najważniejszą na świecie osobę. Stara się wykonywać jego polecenia, czasami się buntuje i złości, ale w ostateczności i tak zawsze chce z nim być. Po drugie, bohaterowie filmu przypominają nam, że najlepiej, najpewniej i najbezpieczniej czujemy się w miejscu, które określamy swoim domem. A to jeszcze trudniej zrozumieć, siedząc w ciepłym, czystym pokoju, przed laptopem i porównując swoje otoczenie, do otoczenia mieszkańców filmowej wanny. Może to wszystko brzmi patetycznie i wzruszająco, ale w filmie te wartości są tak delikatnie przekazane, że raczej działają na naszą podświadomość, niż świadomość, przez co nie rażą banalnością.

Siłę filmu z pewnością stanowi główna aktorka, 9-letnia Quvenzhane Wallis. Chyba nawet nie grała jakoś zadziwiająco dojrzale. Jednak to dobrze, bo wydaje mi się, że ona w ogóle nie grała, ona po prostu była. Wyglądała jak bohaterka filmu dokumentalnego, w którym ukryta kamera śledzi kolejne ruchy i zachowania zwyczajnych ludzi.  Za to scena, w której filmowa Hushpuppy płacze (nie histerycznie, ale cicho i z ogromnymi łzami) jest dla mnie zdecydowanie sceną oskarową. Dlatego chociażby ze względu na to ujęcie w zupełności się zgadzam z nominacją Quvenzhane Wallis do nagrody za najlepszą aktorkę pierwszoplanową. Warto też przypomnieć, że jest ona najmłodszą aktorką, która została nominowana do Oscara. W 1974 roku 10-letnia Tatun O-neal zdobyła najpierw nominację, a później statuetkę, ale w kategorii najlepsza aktorka drugoplanowa. Co ciekawe, reżyser Bestii z południowych krain zdecydował się zatrudnić Wallis, gdy przyszła do niego na casting będąc jeszcze  5-letnią dziewczynką.

Quvenzhane Wallis - nominowana do Oscarów 2013 w kategorii najlepsza aktorka pierwszoplanowa

Wracając do moich skrajnych wrażeń – wynikają one  z tego, że niestety całość filmu popsuły w moich oczach między innymi wspomniane elementy fantastyki. Wątek z dzikimi bestiami wydał mi się zupełnie niepotrzebny i naciągany. Pewnie miał być jakimś synonimem zagrożeń czyhających na każdego człowieka, czy czymś w tym rodzaju, ale do mnie zwyczajnie nie przemówił.  Poza tym niektóre wątki i sceny wyglądały na niedokończone, a może nawet niezrozumiałe i zbyteczne. Zdecydowanie psuje to całe wrażenie, bo czekając na kontynuację rozpoczętego wątku, nagle pojawia się nowy, przez co poprzedni zostaje zapomniany.

Chociaż Bestie z południowych krain raczej nie będą moją perełką tegorocznych Oscarów, to i tak myślę, że nie zaszkodzi zobaczyć tego filmu. Polecam przede wszystkim osobom, które mają ochotę na chwilkę refleksji oraz tym, które lubią baśniowe opowieści z przesłaniem. 



sobota, 12 stycznia 2013

Lincoln


12 nominacji do Oscara, 12 letnie zbieranie informacji do tego filmu przez Spielberga. Film głośny, zbierający najlepsze recenzje. A mnie rozczarował i sądzę, że nominacje są niesłuszne. Dlaczego?
Już wyjaśniam.

Może moja krytyka spowodowana jest tym, że zaczęłam maraton filmów od Django, jednak przez wciąż wyskakujący limit nie mogłam go dokończyć. Film zapowiada się wyśmienicie, bardzo wciągający, dlatego jak tylko pokonam limit, spodziewajcie się recenzji. Z chęci obejrzenia wszystkim filmów Oscarowych i z ciekawości włączyłam Lincolna, z wygórowanymi oczekiwaniami, które w krótkim czasie poleciały na łeb, na szyję. Film na ekrany polskich kin wchodzi 1 lutego, jestem przekonana, że nie zgarnie on najlepszych recenzji od ''przeciętnego widza''.


Nie jestem fanką ostatnich dzieł Stevena S. Czas Wojny też mnie nie zachwycił, podobnie jak Lincoln.

Jak się pewnie doskonale orientujecie film opowiada historię jednego z prezydentów USA. Głównie mówi o jego walce ze zniesieniem 13 poprawki traktującej o niewolnictwie w Stanach. Z drugiej strony mamy również pokazane życie prywatne Lincolna.

Film trwa 2 godziny i 29 minut. Mógłby on spokojnie zostać skrócony o całą godzinę, nam oszczędziłoby to czasu. Chociaż może ta godzina nakręcona została po to, by dać nam czas na krótkie drzemki. Uwierzcie mi, że rzadko zasypiam w trakcie filmu. Tutaj niestety to nastąpiło. Po przebudzeniu, po 20 minutach błogiego snu zorientowałam się, że nic nie przegapiłam. Akcja była tam gdzie ją pozostawiłam.

Dużo gadania, mało akcji - tak po krótce mogłabym skrócić ten film. Masa powtarzających się dysput polityków, ciągłego gadania. Film jest mdły, nic się w nim nie dzieje, nic godnego zapamiętania. W jednej z recenzji przeczytałam: ''Poznamy burzliwą historię Abrahama Lincolna...'' - jaką burzliwą? Zarówno w sferze polityki, jak i w życiu prywatnym nie dzieje się nic burzliwego. Chociaż, nie - dzieje się, ale twórcy nie umieli tego pokazać. Film jest składową przeciągniętych, powtarzających się scen..

Jest to amerykańska produkcja, o amerykańskim prezydencie,  myślałam, że będzie robiona z amerykańskim rozmachem. Doskonali aktorzy, świetna muzyka, Lincoln pokazany jako największy bohater i patetyczne zakończenie. Nic z tych rzeczy. Jeżeli więc chcecie zobaczyć ''kawał dobrego, amerykańskiego kina'' to nie idźcie do sali kinowej, w której grają Lincolna. Chyba, że jesteście zafascynowani szeroko pojętą polityką. Wtedy jest to film dla Was.

Po obejrzeniu tej produkcji Abraham Lincoln nie wydaje mi się być wybitnym, a już na pewno nie ciekawym politykiem. W mojej pamięci po Lincolnie główna postać zapamiętana będzie jako schorowany, wysoki staruszek, z mało śmiesznymi anegdotami.  Jeżeli chodzi o poczucie humoru to mógłby on stanąć w rywalizacji z naszym prowadzącym Familiadę. A szkoda, bo doskonale zdajemy sobie sprawę, że Lincoln powiedział w swoim życiu parę mądrych rzeczy, cytowanych do dziś. Miałam nadzieję, że zachwyci chociaż scenografia, czy kostiumy, ale tu też rozczarowanie.

Osobiście nie rozumiem nominacji do Oscara dla roli pierwszoplanowej, dla Daniela Day-Lewisa. Nie wyróżniał się zupełnie niczym, na tle pozostałej ekipy aktorów. Jak już wcześniej napisałam - nieciekawie pokazał graną przez siebie historyczną postać  i przy wcześniejszym oglądanym przeze mnie filmie Django i roli Christopha Waltza... no cóż, moim zdaniem Day-Lewis, może sznurować buty doskonałemu Waltzowi, ale na pewno nie stać z nim w jednej kolejce po Oscara. Sam fakt, że oboje zostali nominowani do tej samej nagrody (mimo, że Waltz w kategorii: aktor drugoplanowy) to dla mnie jakieś nieporozumienie.

Podsumowując: film oceniam na 6/10. Myślę, że zgarnie nie jedną nagrodę i będzie podobnie jak z Artystą, doceniany przez Akademię, ale krytykowany przez zwykłych widzów, w tym i przeze mnie.


czwartek, 10 stycznia 2013

Bejbi blues


Polscy filmowcy w ostatnim czasie nie próżnują. W kinach mamy okazję zobaczyć sporo rodzimych produkcji. Mój pierwszy tegoroczny wybór padł na Bejbi blues. Mogłabym stwierdzić, że był to wybór raczej nietrafiony, ale nie stwierdzę… tylko dlatego, że o nieudanych filmach też warto pisać.


Reżyserkę i scenarzystkę, czyli Kasię Rosłaniec, większość ludzi (w tym ja) może kojarzyć z jej poprzednim głośnym filmem pt. Galerianki.  Tym razem znów skupia ona swoją uwagę na historii nastolatków, a dokładniej na macierzyństwie 17-letniej  Natalii oraz na jej problemach miłosnych, rodzinnych i takich w ogóle.

Biorąc pod uwagę Galerianki i Bejbi blues mogę wysnuć jeden wniosek – reżyserka ma jakieś niekontrolowane, a może co gorsza kontrolowane, skłonności do przedstawiania ciekawych historii w nieciekawy sposób. Historie, które mogłyby stać się przestrogą dla współczesnych nastolatków i ich rodziców, w jej wykonaniu stanowią zaledwie niewykorzystany potencjał. Raczej irytują mnóstwem nieścisłości i irracjonalności, zamiast zachęcać do uczenia się na czyichś błędach.

Kasia Rosłaniec, reżyserka. Grunt to pewność siebie, co widać po koszulce.

We wszystkich recenzjach Bejbi blues, które dotąd miałam okazję czytać, autorzy krytykują zamiłowanie reżyserki do modnego wyglądu bohaterów, oryginalnej i wpadającej w oczy aranżacji wnętrz i gadżeciarskich produktów. Trudno się pod tym nie podpisać, bo w filmie modne jest dosłownie wszystko. Mało brakowało i nawet chodniki w mieście zostałyby przemalowane, tak by lepiej pasowały do hipserskiego stylu bohaterów.  Efekt? Wydawało mi się, że oglądam jakąś wizualizację twórczości blogerki modowej, a nie historię nastolatki z problemami. Trudno uwierzyć, że młoda dziewczyna, opuszczona przez matkę, próbująca wychowywać małe dziecko i usilnie szukająca pracy – wygląda i mieszka jak stereotypowy jedynak rozpieszczony przez rodziców. A to wszystko za kilkaset złotych, które co miesiąc daje jej teściowa (nieoficjalna zresztą).

Modne ubrania....

...modne mieszkania...

...modne miejsca. No to mamy już hit filmowy?

Sama reżyseria też do mnie nie trafia. Rosłaniec albo kręci tak, że obraz jest zamazany i poszarpany, przez co wygląda jakby film kręcił komórką jakiś amator (być może miało to dodać filmowi dynamiczności i podkreślić nerwowość bohaterów, ale moim zdaniem aktorzy by o to zadbali sami), albo dostarcza nam całą serię scen typu gołąb. Określam w ten sposób strasznie przeciągające się ujęcia bez dialogów, które prawdopodobnie mają skłonić widza do refleksji i szukania głębszego przekazu, ale mnie zazwyczaj zwyczajnie nużą i denerwują, bezsensownie przeciągając film. Nazywam je właśnie w ten sposób na cześć pewnej sceny z filmu Miłość, w której główny bohater przez około  5 minut łapie sobie gołębia, który wpadł do jego mieszkania… A wracając do Kasi Rosłaniec, chyba jeszcze nie zostanę fanką jej reżyserskiego stylu.

Na szczęście niektóre rzeczy mi się spodobały. Przede wszystkim zaskakujące zakończenie. Z naciskiem na zaskakujące, a nie zakończenie. Dzięki temu, gdy znudzona już zaczęłam odliczać minuty do końca seansu nagle wytrzeszczyłam oczy - ze zdziwienia, czy raczej niezrozumienia decyzji i działań bohaterów. Film oglądałam razem z LBD i pamiętam, że na sam koniec powiedziała do mnie: Mam nadzieję, że tak naprawdę w Polsce nie ma takich ludzi. Niestety, z tego co głoszą twórcy, film jest oparty na faktach (nie wiem tylko czy całkowicie?).

Jak zawsze, nie da się pominąć w recenzji aktorów J Myślę, że w tym przypadku Kasia Rosłaniec trafiła w dziesiątkę. Z jednej strony debiutujący, młodzi ludzie:  Magdalena Berus (Natalia), Nikodem Rozbicki (Kuba, chłopak Natalii, z którą mają dziecko), Klaudia Bułka (Martyna, koleżanka Natalii i Kuby), a z drugiej – doświadczone gwiazdy: Magdalena Boczarska (Marzena – matka Natalii), Katarzyna Figura (sąsiadka), Danuta Stenka (matka Kuby), Jan Frycz (ojciec Kuby) – który swoją drogę zagrał, nie wypowiadając żadnej kwestii.  Jedynie bliźniacy: Dominik i Mikołaj Łubek, którzy na zmianę grali małego Antosia, czyli dziecko Natalii i Kuby, byli dość dziwni. Chłopcy cały czas mieli tak niesamowicie zdziwiony wyraz twarzy (w sumie to małej buzi), że patrząc na nich, trudno mi było powstrzymać śmiech. Chociaż być może jako jedyni na planie byli zaskoczeni, jak  realizacja Bejbi blues może iść w tak złym kierunku J

Nikodem Rozbicki i Dominik, albo Mikołaj Łubek (jak na razie aktor jednej miny)

Chociaż w takiej stylizacji zdziwiona mina jest w zupełności uzasadniona.

Mimo tego, że film mi się raczej nie podobał, niż podobał, a w porywach – średnio podobał, to największego plusa daję mu za to, że nie jest nijaki. Dyskusje na jego temat nadal nie cichną, a to w dzisiejszych czasach jest jednym z najważniejszych wyznaczników sukcesu. 



poniedziałek, 7 stycznia 2013

Musimy porozmawiać o Kevinie / We Need to Talk About Kevin

    W tym wątku opieramy się o dość kontrowersyjną tematykę. Z założenia miłość matki do dziecka powinna być niczym nieograniczona. Pokazywana jest często jako bezwarunkowa. Zwłaszcza w naszym dość konserwatywnym państwie, gdzie nadal dla niektórych na piedestale stoi Matka Polka wiele osób nie rozumie jak można dziecka nie otaczać dozgonną miłością  ''ponad wszytko''. Co jednak zrobić, gdy Twój syn jest psychopatą? Czy zrozumiała jest wtedy pewna awersja do dzieci? Czy sytuacja ta tłumaczy nienawiść do własnego dziecka?


''Musimy porozmawiać o Kevinie'' to ''mocny'' dramat. Mamy w nim bowiem pokazaną życiowa niesprawiedliwość  patologię  chorobę psychiczną, mordy. Przede wszystkim jednak chęć powrotu matki do normalnego życia, po ogromnej tragedii  która ją spotkała. Tragedią okazało się urodzenie potwora - Kevina. Życiową misją tego dziecka było doprowadzenie matki na skraj wytrzymałości. Dosłownie. Urodzony by nienawidzić. Już od niemowlaka drze się całymi dniami w wniebogłosy,  doprowadza do tego, ze dźwięk młota pneumatycznego przy wrzaskach z jego gęby to ukojenie dla psychiki matki.

Można powiedzieć, ze jest film ''na czasie''. Co prawda nie odpowiada na pytanie dlaczego tacy ludzie jak Breivik robią co robią, ale skłania do myślenia. 

Produkcja na długo pozostaje w naszej pamięci  A to dzięki dwóm aktorom odgrywającym pierwszoplanowe role - Tilda Swinton i Ezra Miller zagrali po prostu bezbłędnie. Ona - starająca się kochać syna,  naprawić nadszarpane relacje rodzinne, w duchu jednak zdaje sobie sprawę, jak bardzo nie znosi własnego dziecka. Próbuje go tłumaczyć, chodzi po lekarzach i modli się żeby wykryli oni jakąś chorobę, która tłumaczyła by ''dziwność'' potomka.  Gama emocji przedstawiona bezbłędnie. On - psychopata, pedant, neurotyk, z niezwykłą precyzją zatruwa życie matce. Aktor doskonale zachowuje twardą, mroczną mimikę i gra oczami. Są momenty, w których zastanawiamy się dlaczego matka nie pozbędzie się syna raz na zawsze. Zastanawiamy się ile byśmy wytrzymali w podobnej sytuacji. Ja niedługo. Świetna rola wywołująca u nas tak skrajne emocje. Wielkie uznania również należą się młodym aktorom, którzy poszczególnie wcielali się w Kevina. Tak młodzi chłopcy wywołujący swoją grą dreszcz na plecach to rzadkość.


Lynn Ramsay sugestywnie przeprowadza nas przez kolejne sceny. Kilka wątków pozostaje niedopowiedzianych, możemy się jednak z dużym prawdopodobieństwem domyślić niedopowiedzianych faktów. Pozostaje jednak trochę miejsca na popis wyobraźni. Wciąż zaskakiwani czekamy w napięciu na finał. Prowadzeni jesteśmy przez retrospekcję wydarzeń. Domyślamy się zakończenia.  Matka nazywana ''potworem'' i ''suką'' przez sąsiadów musiała zrobić coś złego, by na to zasłużyć. Pewnie w końcu nie wytrzymała i zabiła powód swoich nieszczęść  Jednak scena finałowa elektryzuje. Jest zaskakująca na tyle, ze jestem pewna, iż nie jednemu z Was wymsknie się niecenzuralne słowo czy zwrot, tak jak mnie. Scenarzysta zagrał nam na nosie. I za to wielkie uznanie, ponieważ w najśmielszych oczekiwaniach nie spodziewałam się tego co zobaczyłam na końcu.


Temat trudny, ale jakże niespotykany w innych filmach. Według mnie ta produkcja znalazłaby się na pewno w pierwszej dziesiątce najlepszych filmów 2012 roku. Udowadnia  ze niepotrzebne są litry krwi, wyprute wnętrzności, krzyki abyśmy zobaczyli makabrę danej sceny. Staramy się zrozumieć zarówno matkę, jak i prześladujących ją ludzi. 

Jak być matką psychopaty i nie zwariować? Zobaczcie ''Musimy porozmawiać o Kevinie''.

Moja ocena: 8/10. 

piątek, 4 stycznia 2013

Frankenweenie

Mroczny klimat, cmentarz, postaci chude, z długimi, pajęczymi nóżkami i wielkimi oczami - Tim Burton w pełnej krasie! Zaprasza nas w bajkę o nauce i zwierzęcym zmartwychwstaniu. Tytuł nie przypadkowy bo nawiązanie do Frankensteina jest znaczące!



Pomimo, ze nie jestem burtonowskim fanatykiem, to przyznaję: ma on dla mnie coś z geniusza.

W 1984 Burton stworzył dla Disneya (jako jeden z animatorów wytwórni) krótką wersję tej bajki.
Rozszerzona wersja spotkała się z dobrym przyjęciem przez krytyków. Ja tez uważam, ze ogląda się ją z ciekawością, a sama produkcja nie rozczarowuje.

Fabuła opowiada o chłopcu - Victorze, którego jedynym przyjacielem jest pies Korek. Przez rówieśników chłopak traktowany jest jako dziwak. Bohater najwięcej czasu spędza więc w domu, jego towarzyszami są: nauka i pupil. I tak rodzą się mali geniusze. W trakcie próby uspołecznienia, podczas gry w baseball, życie traci Korek (swoją drogą: ciekawe przesłanie). Całe szczęście Victor nie tylko fascynuje się nauką, ale i z uwaga przeczytał ''Frankensteina'' i wie co w takiej sytuacji należy zrobić.

Sama przyjaźń właściciela z pupilem pokazana jest we wzruszając  prawdziwy sposób. Rozszerzona wersja bajki pozwoliła na kontynuacje wątku. Burton nie przesłodził tego elementu.



Film to czarna komedia. I mimo, że znajdziemy w niej charakterystyczną dla Burtona groteskę, to także możemy się pośmiać. Przesłanie bajki jest dość oryginalne: eksperymenty wychodzą tylko, gdy eksperymentujesz w dobrej wierze. Animacja reklamowana była jako przeznaczona dla dzieci, według mnie niektóre dzieci po niej mogą mieć koszmary.

Dbałość o szczegóły. Duży plus. Zgniecenia na pościeli pokazane z niezwykłą starannością  Troska o detale, gdy np. w ścianę uderza butelka z wodą, rozpryskuje się, to w kolejnych scenach ściana jest cały czas mokra. Woda nie znika w magiczny sposób. Gra światłem, cienie... animacja na miarę XXi wieku!

W główna postać spokojnie mógłby wcielić się Johny Depp. Victor przypomina trochę Edwarda Nożycorękiego czy Kapelusznika z ''Alicji w krainie czarów''. Jest specyficzny, chociaż większość postaci we ''Frankenweenie'' jest ekscentryczna. Cały Tim.


Pomysł na wykorzystanie znanego motywu zaskakujący,  fabuła wciągająca  charakterek Burtona i powstaje całkiem ciekawa animacja:) Jeżeli więc w weekend macie ochotę na coś niestandardowego... to polecam! :)


Ocena: 7/10.