W tym miesiącu było duże emocji! Niektórzy nawet zmusili samych siebie do napisania recenzji, aby nie dopuścić do zaniżenia oceny pewnego filmu (doczytacie jakiego :)) Jak zawsze - w niewtórych ocenach zgadzamy się bardzo, w innych mniej, a nie raz wcale. Jak to wyglądało w listopadzie? Kto widział najwięcej filmów i czemu znowu był to Wiking? Zobaczcie sami!
„Terminator:
Mroczne Przeznaczenie”
MICHAŁ: Miało być inaczej, wyszło
jak zawsze. Symboliczny powrót Jamesa Smerferona nie pomógł – znów otrzymaliśmy
podrabiane części zamienne do oryginalnych „Terminatorów”. Nie będę jednak
kłamać: film oglądało mi się naprawdę dobrze, seans przeleciał migusiem. Szkoda
tylko, że „Mroczne Przeznaczenie” jest tak głupie od strony fabularnej, że
trudno to z czymś zestawić. Wątek T-800 i wyjaśnienie dlaczego jest stary i
mieszka na ziemi spowodowało, że umarłem ze śmiechu. Albo raczej z żenady. Czy
coś jednak ratuje tę produkcję? Owszem – efekty, choć paździerzowe, idealnie
pasują do tej produkcji, muzyka jest niezła, a Gabriel Luna jako „ten zły”
sprawdza się naprawdę dobrze. Nie da się zaprzeczyć – daleko temu do hitu,
jednak i tak jest lepiej niż sugerowały trailery.
„Ukryta
Gra”
EWA: Polski film szpiegowski,
który stara się za wszelką cenę dorosnąć do pięt hollywoodzkim przedstawicielom
gatunku. To dobrze zagrany (brawa dla Więckiewicza!), z mistrzowską scenografią,
świetnie oddającą Warszawę lat 60. XX
wieku, film gatunkowy mający jednak źle wyznaczone priorytety. Tytułowa gra
jest tak mocno ukryta, że czasem nie bardzo nawet wiemy, na czym ona polega.
Nierówne tempo, czyli mielizny, na których trudno nie spoglądać z utęsknieniem
na zegarek zderzają się ze zbyt pośpiesznie rozwijającą się akcją. Warto
obejrzeć, jednak potencjał został nie do końca wykorzystany.
MAGDA: Jak na polski film to naprawdę nie ma co narzekać. Mogło być
gorzej. A tak dostaliśmy film średni. Historia – taka sobie - czasem tempo
akcji przyspiesza i czekamy z wytęsknieniem, co się za chwilę stanie, a czasem
zwalnia tak, że zaczynamy ziewać. Aktorstwo – takie sobie – Robert Więckiewicz –
bardzo na plus, Bill Pullman – nieźle, ale mogło być lepiej. Poza tym raczej
nikt nie zapada po seansie w pamięć. Wielki minus za propagandowe zakończenie.
Mógł pan to sobie darować panie Kośmicki.
MICHAŁ: Świetny pomysł wyjściowy,
stylizacja na klasyczne filmy szpiegowskie, Bill Pullman w obsadzie. Co mogło
pójść nie tak? Tak, dobrze myślicie, fabuła. Jeszcze początkowo jest całkiem
fajnie, jednak w pewnym momencie film zaczyna się rozjeżdżać, gubi rytm,
zaczyna troszku irytować. Nie zmienia to jednak faktu, że ta polska próba
stworzenia produkcji (prawie) hollywoodzkiej, prawie się udała. I prawie nie
robi tu wielkiej różnicy. Aktorzy są bardzo dobrzy (zwłaszcza Więckiewicz),
muzyka robi robotę, a zdjęcia są naprawdę git. Szkoda, że zabrakło tego
ostatecznego szlifu…
MONIKA: Reżyser Łukasz Kośmicki w jednym z wywiadów powiedział, że praca z Billem Pullmanem była czystą przyjemnością. Aktor nie gwiazdorzy, znał imię każdej osoby pracującej na planie, a na koniec rozdał każdemu mały prezent. Dobre wibracje między aktorami czuć było na ekranie, film zagrany wyśmienicie, ciekawe zdjęcia, zabrakło jedynie dopracowanego scenariusza. Czuć, że film aspiruje do światowego kina, trzymam kciuki za dalsze próby. Jest nieźle.
„Midway”
MICHAŁ: Idąc na ten film byłem pewny
jednego: hektolitrów patosu. W końcu reżyserem tego dzieła jest Roland
Emmerich, nie mogło być zatem inaczej! Jakież było zatem moje zdziwienie, gdy
na ekranie non-stop nie powiewała amerykańska flaga, bitewnych przemów było
niewiele, a bohaterowie nie krzyczeli co chwilę „ku chwale USA”. Bo co się
okazuje? Emmerich nakręcił nie tylko jeden z najlepszych filmów tego roku, ale
i jeden z najlepszych w swojej karierze! „Midway” to kapitalne kino wojenne,
które wsysa nas od pierwszych sekund aż po napisy końcowe. Fenomenalne efekty
specjalne (greenscreen bywa CZASEM widoczny, ale za cholerę to nie
przeszkadza), fenomenalna muzyka (serio, bez patosu), fenomenalni aktorzy
(Skrein z rolą życia!)! Emmerich nie popełnia błędów Baya i nie tworzy
gównianego romansu zwanego „Pearl Harbor” – Emmerich tworzy prawdziwe kino
wojenne, w którym bitwa o Midway jest bitwą o Midway, a nie ciepłymi kluchami.
To film do którego bankowo będę wielokrotnie wracać!
„Baranek
Shaun Film. Farmageddon”
AGATA: Aż ciśnie się na usta
stwierdzenie, że wszystkie przygody Shauna dostarczają rozrywkę nawet starym
baranom. Tak jest oczywiście i teraz. Ta bardzo przyjemna, zabawna animacja o
bandzie poczciwych zwierzaków traktuje z przymrużeniem oka wiele akcji i
sytuacji, przez co nie zapomina również o dorosłych widzach. Doceniam <3
MICHAŁ: Niespodzianki nie ma: film
jest czadowy, przezabawny, można popłakać się ze śmiechu! Shaun powraca i to
powraca w kapitalnym stylu! Gdy Ci smutno, gdy Ci źle, film o Baranku Shaunie
odpal se – to zabawa dla całej rodziny! Dodatkowo to spora gratka dla
prawdziwych kinomanów: ilość smaczków i nawiązani do innych produkcji jest tu
naprawdę ogromna!
,,#Jestem M. Misfit"
MICHAŁ: Tak, wiem, że jestem za
stary jak na target tej produkcji. Ale, naprawdę, chciałem się przekonać, jak
to jest z dzisiejszą „młodzieżą”. I już wiem: jest fatalnie. Ok, nie ogarniam
tych typów, którzy goszczą na ekranie, ale już zdążyłem wyrobić sobie zdanie,
że dalej ich nie chcę ogarniać. Wszyscy „bohaterowie” są wkurw…..y, nikt tu się
na nic nie sili, historia irytuje od samego początku. Tego czegoś nie da się
strawić! Tak, wiem, że dziecioki jarają się tym czymś na maxa i szczerze?
Przeraża mnie to. Oznacza to bowiem, że Polskę niedługo czeka zagłada
intelektualna… Aha, przecież ta zagłada już się zaczęła…
„Salma
w krainie dusz”
MICHAŁ: Nie, to nie jest podróba
„Coco”, co chciano nam wmówić w zwiastunach (łatwiej wtedy wyciągnąć hajsy?).
To osobny, bardzo przyjemny, film, który z czystym sumieniem mogę polecić do
niedzielnego obiadu. Nieszkodliwa animacja, z mądrym przesłaniem, która
przyciągnie do ekranu starszych, jak i młodszych (choć starsi bardziej to
dzieło docenią). Bywa śmiesznie, bywa do przemyśleń – warto się z tą produkcją
zapoznać. Nawet, pomimo tego, że ma swoje przestoje.
„Doktor
Sen”
MICHAŁ: Jedna z największych
niespodzianek tego roku! Spodziewałem się popłuczyn po „Lśnieniu”, a tymczasem
Mike Flanagan oddał w nasze ręce sequel niemal idealny. Produkcja wsysa od
pierwszych minut, miażdży nas klimatem, powoduje, że czujemy niepokój, choć tak
naprawdę „Doktor Sen” horrorem nie jest. To kino głębsze, z przekazem, idealnie
łączące się z dziełem Kubricka. Nie bójcie się też długości projekcji – seans
mija niezwykle szybko. Flanagan idealnie
oddaje ducha Kinga, powoduje, że, mimo niebezpieczeństw, chcemy przebywać w tym
świecie. Przeogromna w tym zasługa obsady: McGregor jest kapitalny, młodziutka
Curran (debiut ekranowy!) jest fenomenalna, jednak całe show kradnie Ferguson,
która jest wręcz wybitna (ależ kreacja!). Ten film to dowód na to, że sequele,
gdy są naprawdę przemyślane, mają rację bytu – ogromne brawa dla Flanagana,
genialna robota!
„Serce Jamajki”
EWA: Dokument przedstawiający
muzyczne serce Jamajki, która, choć kojarzona z reagge, swoją kulturę opiera
także na innych gatunkach. Na ekranie obserwujemy przepiękne widoki kraju,
który w zasadzie jest pomijany w szerszej kulturze, przeplatane z tymi mniej
pięknymi widokami biedy i trudnych warunków. Bohaterowie, czyli niezbyt znani
światowej publiczności, a u siebie muzyczne legendy, siwi, lecz pełni werwy
mężczyźni pokazują prawdziwego artystycznego ducha. Ducha, którego większość
obecnych gwiazd, może tylko pozazdrościć. Pełen emocji, wzruszeń, radości,
smutku (z powodu nieprzychylności losu wobec bohaterów, ich pochopnych decyzji
czy brutalnego świata przemysłu muzycznego) film, który uświadamia, że reagge
to nie tylko beztroska i radość, ale także tuziny problemów i rozczarowań.
„Proceder”
EWA: Subkultura hiphopowa w Polsce
jest dla mnie wielką niewiadomą, jednak film Michała Węgrzyna został stworzony
dla każdego widza, nawet takiego, który o Chadzie czy w ogóle o tym gatunku
muzycznym niewiele wie. Pozytywnie się zaskoczyłam samą konstrukcją fabuły,
która nie nużyła, mimo długiego metrażu produkcji. Główny bohater ukazany jest
jako człowiek mocno wewnętrznie skonfliktowany, zmagający się ze swoimi
demonami – jedynymi nabytymi na własne życzenie, innymi wynikającymi ze
środowiska, w jakim przyszło mu się znaleźć – jednak reżyser nie sugeruje
widzowi, jak powinien tę postać odbierać. Daleko mu do gloryfikowania życia
Chady. Być może w tym właśnie tkwi siła „Procederu” – na wiarygodności w
przedstawieniu rzeczywistości i naturalnych dialogach.
MAGDA:Nie słucham polskiego hip-hopu, więc o Chadzie nigdy nie słyszałam. Szłam na ten film nie nastawiając się tak naprawdę na nic. Dostałam całkiem zjadliwy obraz opowiadający o życiu i śmierci polskiego rapera. Reżyser skupia się przede wszystkim na uzależnieniu bohatera i wychodzi mu to naprawdę na dobre, bo historia staje się w miarę uniwersalna, nie jest kierowana tylko do fanów Chady, ale i do tych, którzy nigdy o nim nie słyszeli. Pod koniec film trochę traci tempo, ale tylko po to, żeby „zaskoczyć” nas zakończeniem. Nie jest to może najlepszy polski film tego roku, ale na pewno znajduje się w czołówce.
MAGDA:Nie słucham polskiego hip-hopu, więc o Chadzie nigdy nie słyszałam. Szłam na ten film nie nastawiając się tak naprawdę na nic. Dostałam całkiem zjadliwy obraz opowiadający o życiu i śmierci polskiego rapera. Reżyser skupia się przede wszystkim na uzależnieniu bohatera i wychodzi mu to naprawdę na dobre, bo historia staje się w miarę uniwersalna, nie jest kierowana tylko do fanów Chady, ale i do tych, którzy nigdy o nim nie słyszeli. Pod koniec film trochę traci tempo, ale tylko po to, żeby „zaskoczyć” nas zakończeniem. Nie jest to może najlepszy polski film tego roku, ale na pewno znajduje się w czołówce.
MICHAŁ: Bardzo daleko mi do świata
rapu, jednak filmy poświęcone tej muzyce nie tylko trawię, ale i potrafię się
nimi zachwycać – daleko nie szukając, bardzo podobało mi się „Jesteś Bogiem”.
Szkoda, że „Proceder” idzie w totalnie innym kierunku. O czym jest ten film?
Nie mam pojęcia. Nie przedstawia historii Chady, nie przedstawia świata rapu,
nie przedstawia niczego! A, do jasnej cholery, trwa sporo ponad 2h! Co
wyniosłem z tej produkcji oprócz wkurw….a? Przestępcy są spoko, a wszyscy wokół
nich to skończeni debile. Serio, to jak ukazuje się tu ludzi, to jakaś farsa. O
Chadzie z filmu, prócz tego, że kradł, ćpał i był przestępcą, nie dowiedziałem
się nic – dopiero napisy końcowe przekazały mi info, że chłop nagrał jakieś
płyty. Swoją drogą, tekst z napisów końcowych o tym, że film powstał po to, by
przywrócić pamięć o zapomnianych przez mainstream artystach, uważam za
bulwersujący. Dlaczego mamy pamiętać o jakichś zaćpanych przestępcach? Bo
przecież tak Chadę przedstawić ten film… „Proceder” to szrot totalny,
produkcja, w której nie ma ani jednego pozytywu. Gniot nad gniotami – omijajcie
szerokim łukiem!
MONIKA:
Siedem lat po ''Jesteś bogiem'' serwują nam kolejny film o polskim świecie
hip-hopu. W porównaniu z poprzednikiem Proceder wypada jednak bardzo średnio.
Jak Chada osiągnął sukces? O jakiej skali sukcesu mówimy? Nie wiem, tego z
filmu się nie dowiemy. To troszkę tak, jakby w filmie o Madonnie wspomniano o
jej karierze muzycznej dopiero w napisach końcowych (nie twierdzę absolutnie,
że obaj artyści to podobny kaliber :D ). Film jest za długi i w dodatku
otrzymuje nagrodę za jedno z najdłuższych zakończeń w historii kina. Wiem, ze
miało ono pewnie wprawić nas w depresyjny i nostalgiczny nastrój, spowodować, że
wyjdziemy z kina w ciszy, jednak stanowczo przesadzili i ja zaczęłam przewracać
oczami. Podobał mi się za to Piotr Witkowski, natomiast lekko przerysowana i
drażniąca okazała się postać grana przez Małgorzatę Kożuchowską.
„1800
gramów”
MAGDA: Zwiastun zapowiadał ckliwą historyjkę, typowy wyciskacz łez.
Przygotowałam się więc bardzo dobrze – dwie paczki chusteczek higienicznych
chyba powinny wystarczyć. Jakie było moje zaskoczenie kiedy okazało się, że to
całkiem przyjemna historyjka, która wcale nie gra na uczuciach (a przynajmniej
nie stara się tego zrobić na siłę). Trochę mi to przypomina klimatem pierwsze
„Listy do M.”. Trochę niepotrzebnie i na siłę został tam wciśnięty wątek brata
głównej bohaterki, chyba tylko po to, żeby film trwał te 20 minut dłużej.
Różdżka i Głowacki – świetni! 😊
MICHAŁ: Już na starcie wiecie, że to dzieło TVNu, zatem wiecie, jakiego stylu się spodziewać. Ale powiem Wam szczerze: ten film naprawdę mi się podobał! Owszem, bywa cukierkowo, owszem, scenarzyści, z czapy, porzucają nagle jeden, początkowo bardzo ważny, wątek, ale kurczaki, reszta tego dzieła jest naprawdę dobra. Aktorzy dali radę, przesłanie jest ładniutkie, muzyka i zdjęcia też są na fajnym poziomie… To idealny film, by obejrzeć go przed Świętami. Niektórzy się wzruszą, niektórzy będą radośniejsi, większość będzie zadowolona po seansie. Ze swojej strony: polecam.
MICHAŁ: Już na starcie wiecie, że to dzieło TVNu, zatem wiecie, jakiego stylu się spodziewać. Ale powiem Wam szczerze: ten film naprawdę mi się podobał! Owszem, bywa cukierkowo, owszem, scenarzyści, z czapy, porzucają nagle jeden, początkowo bardzo ważny, wątek, ale kurczaki, reszta tego dzieła jest naprawdę dobra. Aktorzy dali radę, przesłanie jest ładniutkie, muzyka i zdjęcia też są na fajnym poziomie… To idealny film, by obejrzeć go przed Świętami. Niektórzy się wzruszą, niektórzy będą radośniejsi, większość będzie zadowolona po seansie. Ze swojej strony: polecam.
„Irlandczyk”
EWA:
Dobrze jest zobaczyć na ekranie nieco inne wydanie kina gangsterskiego niż to,
które utrwaliliśmy sobie w swoich głowach na przestrzeni lat. Scorsese, jeden z
mistrzów gatunku, postanowił tym razem opowiedzieć o mafijnym świecie bez
nadmiaru akcji, strzelanin, imprez czy życia w przepychu. Tym razem mamy na
ekranie gości z klasą, którzy mają swoje zasady, są bardziej wyważeni, mniej
emocjonalni. Cudownie jest zobaczyć De Niro i Pacino w jednych ze swoich
najlepszych ról. Niewątpliwie przypomnieli widzom, dlaczego ich tak bardzo
uwielbiamy na ekranie i do jakich zabiegów aktorskich są zdolni. Wyważony,
spokojny, nieco melancholijny ton opowieści zaskakuje tym bardziej, że pokazuje
także przykre konsekwencje życia w oddaleniu od rodziny, w bliskiej relacji z
biznesem i ludźmi, z którymi mafioza nie łączą więzy krwi. Chociaż to relacje
bliskie, nie zastąpią tych, które zostały porzucone. Jedynym zarzutem jest dla
mnie nieudolne odmłodzenie De Niro, które niekiedy nawet kaleczy grę wielkiego
aktora. Szkoda, ponieważ gdyby nie to, byłoby to dzieło kompletne.
EWELINA: Czekała na ten film jak dziecko na gwiazdkę. Kocham gangsterskie kino, a
Martin Scorsese jest jednym z moich ulubionych jak nie najulubieńszym
reżyserem. Nie udało się Irandczykiem powtórzyć sukcesu Kasyna czy Chłopców z
ferajny, ale umówmy się: słabszy Scorsese to nadal bardzo dobry Scorsese. Udało
mu się najprawdopodobniej ostatni raz ściągnąć na wspólny plan śmietankę
gangsterskiego kina, za co każdy kinofil powinien być mu wdzięczny, a i oni
sami. Cieszę się, że dał im szansę przypomnieć światu, że jeszcze potrafią dać
z siebie trochę więcej niż to co pokazuje ich kariera w ostatnich latach. Tak
naprawdę wszyscy bohaterowie Irlandczyka mieli wspólnego wroga: czas.
Komputerowe podrasowanie nie pomogło ukryć jego wpływu np. na De Niro. Jest
więc ten film dla mnie pewnego rodzaju laurką dla dobrego gangsterskiego kina.
Podobały mi się smaczki w postaci nawiązań do klasyków tego gatunku, cudowna
muzyka w tle i klimat tamtych czasów. Zabrakło trochę tej charakterystycznej
lekkości w narracji, z którą przyjemnie płynęła fabuła. Co do długości seansu,
ja mogę filmy Scorsese oglądać w pętli, a tym którzy kręcą nosem na Irlandczyka
powiem tylko tylko tyle: niech inni robią tak dobre filmy jak on robi słabe...
MAGDA: Mam z tym filmem ogromny problem. Bo niby wszystko się kupy
trzyma, scenariuszowo jest na wysokim poziomie, ale długość filmu i
rozciągnięcie tego wszystkiego w czasie powoduje, że film jest tak nudny, że
przestaje się widzieć jego walory. Gdyby tak z tego zrobić miniserial w trzech
odcinkach – sprawdziłoby się to naprawdę o wiele lepiej. Poza tym niestety
panowie de Niro, Pacino i Pesci zestarzeli się już mocno. Aktorsko de Niro już
nie daje sobie rady tak dobrze jak kiedyś (może za dużo słabych komedii ma już
za sobą?). Pesci nadal jest znakomity i wypada, moim zdaniem, najlepiej z całej
trójki. Pacino zaś, no cóż, jest spoko – ani źle, ani dobrze, ani w filmie nie
przeszkadza, ani nie wnosi do niego czegoś wartościowego. Największą zaś wadą
tej produkcji jest „odmładzanie” aktorów. Przy dzisiejszej technologii nie
powinno być to problemem, ale wygląda na to, że pan Scorsese wie lepiej.
Odmłodzone postacie wyglądają jak z animacji „Przygody Tintina”. Może samo to
nie przeszkadzałoby jednak tak bardzo gdyby nie fakt, że co z tego, że
odmłodzono aktorowi twarz skoro nie udało im się odmłodzić jego ruchów? Robert
de Niro kopiący człowieka na ulicy wygląda wręcz komicznie ze swoją „młodą”
twarzą i powolnymi, „starczymi” ruchami.
MICHAŁ: Jak nakręcić prawie 3,5h
film o niczym? Spytajcie pana Scorsese, bo zrobił to idealnie. Gdybym miał
powiedzieć o czym było to dzieło, to naprawdę bym nie był w stanie. Bo nie jest
ono ani o mafii, ani o Sheeranie, ani o wpływie mafii na rodzinę… To 3,5h
gadania o dupie Maryni! Skąd te zachwyty nad tym dziełem? Scorsese nakręcił
jeden ze słabszych filmów w swojej karierze, oddał w nasze ręce obraz z
żenującymi efektami specjalnymi (smok z polskiego „Wiedźmina” zestawiony z
żenującym odmładzaniem aktorów w „Irlandczyku” prezentuje się wręcz bosko!),
pełny dłużyzn i smęcenia. Co gorsze – tu nawet aktorom się nic nie chce! De
Niro jest słaby, Pacino jest jakąś karykaturą, a Pesci nie ma okazji, by się
pokazać. Przez pierwszą godzinę jeszcze wierzyłem, że to może być dobre kino,
potem jednak, im dalej w las, tym coraz gorzej. Panie Scorsese, czas zejść ze
sceny! Mam tu też pytanie do osób, które uważają ten film za opus magnum
Martina: proszę, wyjaśnijcie mi, jakimiś sensownymi argumentami, dlaczego,
według Was, to tak wielkie dzieło. Bo, szczerze, nie mam pojęcia!
MONIKA: Czy czekałam na
Irlandczyka? Pewka! Czy coś mogło pójść źle z taką obsadą i takim reżyserem? Wydawało
by się, że nie. Przez pierwsze półtorej godziny było naprawdę nieźle. Później
jednak cała akcja (kluczowa przy filmach gangsterskich) zaczynała się rozmywać.
I tak jak pierwsze sceny mocno przeciągały naszą uwagę tak po dwóch godzinach
coraz częściej zaczynamy zerkać na social media, doniczki na parapecie i panele
podłogowe. Podobał mi się natomiast klimat tego filmu, muzyka i Joe Pesci.
Kolejnego seansu jednak nie planuję.
„Le
Mans ’66"
AGATA: Fenomen, ale jak na razie
nie ma wśród moich znajomych ani jednej osoby, która by stwierdziła, że ten
film jest słaby. I całe szczęście, bo najpewniej ostro byśmy się posprzeczali.
Bardzo ciekawa historia, genialne aktorstwo (na każdym planie) i świetne
zdjęcia. Rewelacyjnie wyglądało to w IMAXie. Nieczęsto zdarza mi się iść
ponownie do kina na ten sam film, ale gdyby nie fakt, że w tym miesiącu było
tak dużo premier, to z pewnością powtórzyłabym sobie seans Le Mans’66.
EWA: Wybitnie zrealizowany buddy
movie w otoczeniu szybkich samochodów i fascynującej historii, czego chcieć
więcej? Niby wszystko idealnie, ale Mangold oferuje nam o wiele więcej. To film
petarda, na którym trudno wysiedzieć w kinowym fotelu z powodu emocji, których
nam funduje całe mnóstwo, jak i z powodu niezwalniającej akcji. Do tego jeszcze
dodajmy popis aktorski duetu Damon-Bale (kurczaki, Bale jest niedościgniony w
tej kreacji niczym bohater, w którego się wciela), który świetnie wypada wcielając
się w przyjaciół wcielających w życie swoje marzenie walcząc przy tym z
bezdusznymi właścicielami firm motoryzacyjnych. Wstyd nie zobaczyć!
MAGDA: Najlepszy film tego miesiąca! Jeden z najlepszych tego roku! Koniecznie trzeba obejrzeć go w kinie. Nie jestem fanką wyścigów samochodowych, ale ten film wywołuje w widzu takie emocje, jakby stał w pierwszym rzędzie, blisko toru wyścigowego. Wcale nie odczuwa się tego, że film trwa 2,5 godziny. Ciężko wręcz opisać go słowami. Po prostu – do kina marsz!
MAGDA: Najlepszy film tego miesiąca! Jeden z najlepszych tego roku! Koniecznie trzeba obejrzeć go w kinie. Nie jestem fanką wyścigów samochodowych, ale ten film wywołuje w widzu takie emocje, jakby stał w pierwszym rzędzie, blisko toru wyścigowego. Wcale nie odczuwa się tego, że film trwa 2,5 godziny. Ciężko wręcz opisać go słowami. Po prostu – do kina marsz!
MICHAŁ: Co tu dużo mówić: to jeden z
najlepszych filmów… tego wieku! Mangold oddał w nasze ręce produkcję wybitną,
boską pod każdym względem. To dzieło kompletne, które rozkocha w sobie każdego.
Mistrzowska narracja, absolutnie niesamowicie zrealizowane sceny wyścigów,
wybitna muzyka, fenomenalne zdjęcia – aż brakuje słów, by to wszystko opisać!
Ale, co najważniejsze, to prawdziwe, aktorskie, show! Christian Bale jest
BOGIEM (od dawna mówię, że to najlepszy aktor w historii kina), to co wyczynia
na ekranie – kurna, no szczena leży na podłodze i wiele dni po seansie, wciąż
na tej podłodze leży. Coś wybitnego! Fenomenalnie partneruje mu Matt Damon,
przed którym również czapki z głów! Tak naprawdę wielkie kreacje z tego filmu
można wymieniać i wymieniać, bo nawet trzeci/czwarty/piętnasty plan dają
prawdziwy popis! Spodziewałem się kina wielkiego, otrzymałem kino wybitne. CO
ZA DZIEŁO!
„Supernova”
MICHAŁ: Przez 1/3 seansu myślałem:
kurde, to naprawdę daje radę. Potem jednak następuje: srut, prut, pierdut i już
tylko wyczekuje się zakończenia projekcji. Powiem tak: patrząc po tym seansie,
sądzę, że pan Kruhlik zna na pamięć wszystkie pseudodzieła pani Szelcowej i
starał się nakręcić coś podobnego. A szkoda, bo film ten miał zadatki na coś o
wiele, wiele, wiele lepszego…
„Kult.
Film”
EWA: Formalnie to świetnie zrealizowany dokument – Olga
Bieniek zdecydowała się na użycie wielu rodzajów kamer, zdjęcia archiwalne
przeplatać z relacjami z koncertów z ostatnich lat. Ciężko na tym seansie nie
tupać nożką czy bezgłośnie śpiewać razem z Kazikiem utwory, które wszyscy
przecież znamy. Nawet ktoś, kto nie jest fanem Kultu czy jego frontmana,
powinien docenić jego ładunek emocjonalny. Choć nie jest to biografia zespołu
(których przecież już kilka powstało w formie książek), tylko zapis ostatnich
kilku lat jego funkcjonowania, to w prosty sposób pokazuje jego sposób
działania i ład, który grupa kilku facetów musiała wypracować przez lata, aby
móc razem tworzyć. Być może Bieniek mogła rozbudować tę historię o większą
ilość zdjęć, materiałów, nagrań z prób czy koncertów, aby widz w tym szalonym,
a zarazem dziwnie bliskim mu świecie, mógł pobyć chwilę dłużej. Jednak ja, tym
dokumentem, jestem w pełni usatysfakcjonowana.
MICHAŁ: Bardzo lubię muzykę Kultu
(choć jakimś turbofanem siebie nie określę), zatem w kinie zameldować się
musiałem. O rozczarowaniu nie mogę tu pisać, mogę tylko napisać o zbyt słabej
prezentacji tematu. Film jest niezwykle krótki, źle zmontowany, ma słabiutką
narrację. Pani reżyser do końca chyba nie wiedziała, jak ugryźć temat, a
przypomnę, że posiłkowała się tylko materiałami z lat 2013-2019. Do połowy jest
jeszcze ok: dzieło skupia się na muzykach, pełno tu fajnych anegdotek, muzyka
nam pięknie przygrywa. Potem jednak dzieje się coś złego: produkcja bardzo
mocno rozmywa się na kilkadziesiąt wątków, nie prezentuje ani jednego w 100% i
nie kończy żadnego w 100%. Smutne, że Kult, jedna z najważniejszych (o ile nie
najważniejsza) kapel w historii Polski, musi, mam nadzieję, że jedynie na
razie, zadowolić się filmem jedynie solidnym. Czekamy na dzieło pełne,
wielogodzinne, bo ten zespół na to zasługuje!
„Żelazny
Most”
MICHAŁ: Tak, wiem, że film ten
wyprodukowała reżimowa telewizja. No, ale cóż począć? „Żelazny Most” to jednak
kino nadspodziewanie dobre, z mocnym punktem startowym. Szkoda, że tylko
startowym. Mamy tu świetnych aktorów, mamy tu świetny pomysł, ale, niestety, u
sterów mamy panią reżyser, która kompletnie nad tym nie zapanowała. Powstał
film chaotyczny, żenująco zmontowany, z wieloma zbędnymi scenami, które powinny
być zastąpione takimi, które coś do fabuły wnoszą. Topa, Simlat i Konopka robią
wszystko, by zatrzeć wszelkie wady fabularne i co by nie mówić, wychodzi im to
naprawdę bardzo dobrze. „Żelazny Most” to dzieło niezłe, jednak z kimś doświadczonym
na stanowisku reżysera, mogło być dziełem rewelacyjnym. Szkoda
niewykorzystanego potencjału…
„Na
Noże”
AGATA: Bardzo lubię filmy w takim
klimacie, czyli z kryminalną zagadką, kilkoma zwrotami akcji oraz niewymuszonym
i sporadycznym, komediowym akcentem. Do tego mnóstwo zdolnych aktorów w
obsadzie, przy czym żaden z nich nie szarżuje, a jedynie swobodnie przypomina,
jak ogromnym dysponuje talentem. Namówiłam na ten seans już kilka osób –
namawiam również Was!
EWA: Orajuśku, jakież to było
dobre! Po pierwsze, to fantastyczna
rozrywka! Na seansie ubawicie się niewyobrażalnie, nieważne, czy lubicie kino X
czy Y. To doskonały przykład kina, które jest inteligentne, a jednocześnie
będzie bawić każdego widza. „Na noże” bawi się tropami z książek Agathy
Christie ukazując, że nawet ze znanego wszystkim schematu kryminału, można
jeszcze wycisnąć litry jego esencji. Wciągająca i misternie rozpisana intryga
bawi, jednocześnie nie dając nam poczucia, że coś tutaj jest zbędne. Widzimy,
jak rozsypywane są okruszki-poszlaki, abyśmy mogli wraz z detektywem dojść do
rozwiązania. Aktorsko to jeden z najlepszych filmów tego roku – Craig
pokazujący swój komediowy potencjał (ten akcent!), Evans wychodzący z roli
Kapitana Ameryki, Don Johnson przypominający swój talent i wracający na duży
ekran z przytupem, Toni Colette prezentująca, jak szeroki jest jej wachlarz
umiejętności, skoro potrafi się wcielić nawet w chciwą influencerkę. Każdy
aktor pojawiający się w filmie stanął na wysokości zadania i w każdej kreacji
widać, jak doskonale bawili się na planie, niekiedy pewnie także improwizując.
W tej całej zaplanowanej zabawie Rianowi Johnsonowi udaje się jeszcze przemycić
dosadnie brzmiący komentarz społeczny oraz kilka tez o funkcjonowaniu rodziny.
Jestem zachwycona i nie mogę się doczekać kolejnego seansu!
MAGDA: Obsada w tym filmie zdecydowanie robi wrażenie. Tym bardziej cieszy, że „Na noże” to film naprawdę dobry. Zdecydowanie czuć w nim ducha Agaty Christie. Każdy z aktorów zachwyca grą aktorską. Całość wygrywa jednak zdecydowanie Chris Evans. Kiedy pojawia się jego postać, film zdecydowanie ożywa. Jest pewien moment, w którym akcja na chwilę zwalnia, jednak aż tak bardzo to nie przeszkadza. Dla fanów kryminałów – pozycja obowiązkowa.
MAGDA: Obsada w tym filmie zdecydowanie robi wrażenie. Tym bardziej cieszy, że „Na noże” to film naprawdę dobry. Zdecydowanie czuć w nim ducha Agaty Christie. Każdy z aktorów zachwyca grą aktorską. Całość wygrywa jednak zdecydowanie Chris Evans. Kiedy pojawia się jego postać, film zdecydowanie ożywa. Jest pewien moment, w którym akcja na chwilę zwalnia, jednak aż tak bardzo to nie przeszkadza. Dla fanów kryminałów – pozycja obowiązkowa.
MICHAŁ: Opinie nie kłamią, to
naprawdę bardzo udana produkcja. To prawdziwy, staroszkolny, kryminał, który
autentycznie potrafi zaskoczyć. Świetny od strony wizualnej, świetny od strony
aktorskiej. I choć ma momenty przestoju, to po chwili wraca na właściwe tory i
serwuje nam prawdziwą, kryminalną ucztę. Rian Johnson oddał w nasze ręce produkcję
niezwykłą i pokazał, że, w przeciwieństwie do tego co sądzą o nim psychofani
„Star Wars”, to naprawdę świetny reżyser. Czekam na jego kolejne projekty!
MONIKA: Niektóre filmy potrafią pozbawić
człowieka wiary w kino. Po tym natomiast wychodzi się z sali z myślą: ''O mój
Boże! Jakie to było dobre! Jak ja kocham filmy! Majstersztyk!''. Seans mija
niezauważanie przez niesamowitą intrygę w którą jesteśmy wciągnięci od
początku. Chciałam powiedzieć, który z aktorów podobał mi się najbardziej, ale
nie mogę się zdecydować! Wszyscy byli genialni! Dla mnie najlepszy film
miesiąca.
„Lighthouse”
AGATA: Początek zapowiadał, że będzie w porządku: lądujemy razem z Pattinsonem na jakiejś tajemniczej wyspie na końcu świata, a towarzyszy nam jedynie surowy krajobraz oraz niepokojące dźwięki. Wyglądało to całkiem intrygująco. Tym większa szkoda, że im dalej zagłębiamy się w.... hmmmm... fabułę (???), tym większy kit zostaje nam wciskany. Po prostu: mam już dość wmawiania, że naprzemienne pokazywanie scen monotonnych (i tak niesamowicie nużących!) ze scenami obleśnymi jest wyznacznikiem kina artystycznego. Nie przemawia również do mnie argument, że zapewne jestem zbyt ograniczona, by zrozumieć ów „artyzm”. Doskonale zrozumiałam, że przez bite 2 godziny reżyser próbuje udawać eksperta od popadania jednostki, a właściwie to duetu, w obłęd. Nafaszerowanie fabuły metaforycznymi scenami oraz finał podkreślający beznadziejność zachowań dwóch latarników jest według mnie ŻADNĄ analizą tego problemu. A stosowanie starych sztuczek w stylu: czarno-biały obraz oraz mało konkretów i dużo bzdetów (niech widz sam sobie dopowie), to pójście na łatwiznę.
MICHAŁ: Arcydzieło, dzieło wybitne,
produkcja doskonała – ileż to ja się naczytałem przed seansem tego obrazu
hurraoptymistycznych recenzji… Szkoda tylko, że dla mnie ten film to gniot.
Owszem, wizualnie jest naprawdę spoko, czerń i biel idealnie pasują do nastroju
tej produkcji. Szkoda tylko, że pozostałe elementy układanki są, zwyczajnie, (cytując
klasyka) fatalne. Czym mam się tu zachwycać? Banalnym finałem? Strasznie
szarżującymi aktorami? Klimatem, który nie zrobił na mnie żadnego wrażenia? No
bez przesady – ten film nie ma nic, co mogłoby go określać mianem arcydzieła.
Ba, ten film nie ma nic, co spowodowałoby, bym nie nazywał go gniotem. To
pseudoartystyczna wydmuszka, która smęci, pierdzi i irytuje. Naprawdę jestem
ciekaw argumentów (bo na razie w necie widzę same opinie bez argumentów),
dlaczego, uważa się „Lighthouse” za jakieś przełomowe dzieło. I, nie, argument
„bo był w Cannes” nie jest argumentem.
„Last
Christmas”
AGATA: Nieprawdopodobne, ale
wokół najbardziej wyświechtanej piosenki na tej planecie została zbudowana
ciekawa, nieoczywista, zabawna i wzruszająca historia. Odpowiedzialna za scenariusz
Emma Thompson wykonała fantastyczną robotę (na ekranie zresztą też)! Jedno z
najpozytywniejszych zaskoczeń tego miesiąca. Polecam świątecznie.
EWA: Uroczy film świąteczny z
sympatycznymi bohaterami. Z pewnością wielu widzów doceni zgrabny plot twist,
który każe przedefiniować wszystko, co do tej pory, zobaczyli na ekranie. Mnie
najbardziej zaskoczyło zupełnie nowe podejście do filmu świątecznego, który ma
mieć w sobie również namiastkę komedii romantycznej. Nie ma tutaj sceny „on
kocha ją, ona jego, zaśpiewajmy kolędę, gdy pada śnieg” i bardzo dobrze! Jest
za to nieco śmiechu, nieco uśmiechu radości, sporo kibicowania głównej
bohaterce, jedna bardzo przyjemnie zaśpiewana piosenka i sporo odzyskiwania wiary
w ludzi.
MICHAŁ: Szedłem na ten film z
nastawieniem, że obejrzę kolejną komedię romantyczną. A tu zaskoczenie!
Otrzymałem bowiem niezwykle ciepły i mądry (!!) film, który oferuje zarówno
sporo do śmiechu, jak i niezwykle wiele do przemyśleń. Mamy tu świetne dialogi,
kapitalny plot twist, masę rewelacyjnych, pięknie sfilmowanych, scen. Paul Feig
znowu dał radę i pokazał, że komedie romantyczne mogą być niezwykle inteligentne!
Polecam!
MONIKA: Nie wiem czemu, ale liczyłam
na powtórkę z Brigdet Jones,a przede wszystkim na niezłą komedię. Dlatego po kijowym
dniu (każdemu optymiście się zdarza) postanowiłam poprawić sobie humor idąc na
seans ''Last Christmas''. I tu rozczarowanie! Nie jest to głupia komedyjka z
happy-endem. Jednak mimo wszystko muszę napisać, że this christmas I give my
heart to ''Last Christmas''. Emma Thompson - I <3 You! I to wykonanie
tytułowej piosenki przez Emilie Clarke? Magia!
„Solid
Gold”
EWA: Nudny, nużący, za długi, źle
zrobiony, chaotyczny, absurdalny. Jest Gajos. Poza tym: kupa, kupa, kupa i
prawie trzy godziny wyjęte z życia. Nawet nie chce mi się więcej pisać, żeby
nie tracić czasu na ten filmopodobny twór.
MAGDA: Ten film to jedna wielka kupa. Szkoda na niego czasu, pieniędzy i nerw. A słów najbardziej. Nie oglądajcie go.
MAGDA: Ten film to jedna wielka kupa. Szkoda na niego czasu, pieniędzy i nerw. A słów najbardziej. Nie oglądajcie go.
MICHAŁ: Masz obsadę pełną gwiazd, masz niezwykle ciekawy temat i co robisz? Tworzysz dzieło, które nie trzyma się kupy, smęci i nie udaje nawet, że ma być (chociaż) czymś niezłym. Tu nawet aktorom nie chce się grać (autentycznie, wszyscy są totalnie sztuczni, nikt się nie sili na jakąkolwiek grę)! „Solid Gold” miało, na starcie, wszystko, by być ciekawą produkcją – niestety, wszystko zaprzepaszczono.
„Kraina Lodu II”
EWA: Niestety, kontynuacja
„Krainy lodu” jest jedynie w połowie tak dobrą animacją, jak pierwsza część. Z
pewnością największym plusem okazuje się przepiękna animacja, która cieszy oczy
i twórcy w pełni wykorzystują jej potencjał. Minusów jest nieco więcej. Pojawia
się zbyt wiele piosenek, które w dodatku nie porywają. W dwa tygodnie po
seansie nie pamiętam żadnej z nich. Fabuła jest mocno niedopracowana, a z
niektórymi bohaterami twórcy chyba nie bardzo wiedzieli co począć lub jak ich
przystosować do stworzonej historii. Fajnie wyławia się intertekstualne
smaczki, ale z niektórymi żartami dla dorosłych w filmach dla dzieci (oj tam,
dlaczego nie, i tak nie zrozumieją) mogliby już przystopować.
MAGDA:Po obejrzeniu tego filmu trochę miałam wrażenie, że twórcy poszli po prostu na kasę. O ile w części pierwszej mieliśmy oryginalną historię, silną bohaterkę i piosenkę przewodnią, która zapadała w pamięć (powiedzmy sobie szczerze, od premiery pierwszej części minęło 6 lat, a ta piosenka wciąż siedzi w wielu głowach), o tyle w części drugiej nie ma żadnej z tych rzeczy. Piosenek jest za dużo (i mówi to osoba, która kocha musicale), żadna z nich nie zapada w pamięć, a ta która ma być motywem przewodnim, wcale na niego nie wygląda. Z silnej bohaterki zrobiła się bohaterka, która ma mało rozumu (a przez większość czasu zachowuje się po prostu głupio) i którą musi przywoływać do porządku młodsza siostra. A ciekawa historia… No cóż… Druga część też ma całkiem ciekawą historię, ale też strasznie dużo głupot w scenariuszu. Jak na film, który powstawał 6 lat, wydaje on się być dziełem niekompletnym. Całość ratuje tak naprawdę Olaf, który jest przesłodki, przeuroczy i przezabawny. Dla niego samego warto ten film obejrzeć. Niekoniecznie jednak w kinie…
MAGDA:Po obejrzeniu tego filmu trochę miałam wrażenie, że twórcy poszli po prostu na kasę. O ile w części pierwszej mieliśmy oryginalną historię, silną bohaterkę i piosenkę przewodnią, która zapadała w pamięć (powiedzmy sobie szczerze, od premiery pierwszej części minęło 6 lat, a ta piosenka wciąż siedzi w wielu głowach), o tyle w części drugiej nie ma żadnej z tych rzeczy. Piosenek jest za dużo (i mówi to osoba, która kocha musicale), żadna z nich nie zapada w pamięć, a ta która ma być motywem przewodnim, wcale na niego nie wygląda. Z silnej bohaterki zrobiła się bohaterka, która ma mało rozumu (a przez większość czasu zachowuje się po prostu głupio) i którą musi przywoływać do porządku młodsza siostra. A ciekawa historia… No cóż… Druga część też ma całkiem ciekawą historię, ale też strasznie dużo głupot w scenariuszu. Jak na film, który powstawał 6 lat, wydaje on się być dziełem niekompletnym. Całość ratuje tak naprawdę Olaf, który jest przesłodki, przeuroczy i przezabawny. Dla niego samego warto ten film obejrzeć. Niekoniecznie jednak w kinie…
„Jak poślubić
milionera?”
EWA: Nie, nie, nie. Tak nie
powinno przedstawiać się priorytetów współczesnej kobiety, tak kino nie powinno
obrażać współczesnej kobiety, pomysły na takie potworki w ogóle nie powinny
powstawać w czyjejkolwiek głowie. Ach, i nie zapominajmy, że najnowszy film
Zylbera gloryfikuje brak moralności, wszyscy jego bohaterowie oszukują, są
hipokrytami, kłamcami i egoistami. Tfu, co za szkodliwy paździerz!
MAGDA: No co mam powiedzieć. Czy ktokolwiek po obejrzeniu zwiastuna tego filmu myślał, że będzie to najlepsza polska komedia romantyczna tego roku? Chyba nie. Idąc do kina oczekiwałam paździerza i paździerz dostałam. Nie ma w nim żadnych pozytywów. No może poza Mecwaldowskim, ale jego jest w tym filmie bardzo mało. Miało być polskie „My fair lady”, a wyszło jak zawsze.
MAGDA: No co mam powiedzieć. Czy ktokolwiek po obejrzeniu zwiastuna tego filmu myślał, że będzie to najlepsza polska komedia romantyczna tego roku? Chyba nie. Idąc do kina oczekiwałam paździerza i paździerz dostałam. Nie ma w nim żadnych pozytywów. No może poza Mecwaldowskim, ale jego jest w tym filmie bardzo mało. Miało być polskie „My fair lady”, a wyszło jak zawsze.
MONIKA: Ten film już był. Nazywał
się ''Zakochani'' (z Magdaleną Cielecką i Beatą Tyszkiewicz) i w porównaniu do
tego z 2019 r. był ok. Ten promowany przez Polsat to jakieś totalne
nieporozumienie. Ani to śmieszne, ani mądre. Odniosłam wrażenie, że biedę
pokazano tutaj w bardzo szkodliwy sposób, a twórcy to jakaś banda bogatych
próżniaków. Kilka dni po premierze przeczytałam jeden z komentarzy, który brzmiał: ''czego spodziewać się po polskim kinie?''. I szlag mnie trafił. No tak, najlepiej chodzić na wszystkie ''komedie roku'' i ''hity'' proponowane przez polskich twórców i narzekać. Chcesz dobrego polskiego kina to idź na Smarzowskiego czy Boże Ciało. A nie wchodzisz do obory i dziwisz się, że nie pachnie jak w Douglasie.
Tradycyjna tabelka: