poniedziałek, 29 lutego 2016

7 rzeczy, których nie wiecie o facetach

Tegoroczne Oscary, z przyzwyczajenia i dla podtrzymania tradycji, po prostu odbębniłam i kibicowałam jedynie "Zjawie" - w każdej z kategorii, w której film otrzymał nominację. Dlatego w oscarową niedzielę, zamiast nadrabiać "Mad Maxa", "Creeda" i "Carol", wybyłam do kina na kolejny polski film. Tutaj dopiero doświadczyłam emocji! (jak coś, to to była ironia)


Tak bardzo nie ogarniam  powiązania tytułu z fabułą

Siedem różnych historii, które się ze sobą przeplatają, siedem spojrzeń na mężczyzn, ich relacje i związki - opis: Filmweb.

Ok, może i było tego wszystkiego po siedem... Chociaż wierzę opisowi na słowo, bo gąszcz serialowych twarzy sprawił, że pogubiłam się w obliczeniach w trzynastej minucie filmu. Ale jeśli żyje na tej planecie osoba, która wyłapała siedem TYCH TYTUŁOWYCH RZECZY, to uroczyście oświadczam, że jest dla mnie arcymistrzem świata i pragnę osobiście złożyć jej hołd. Poza tym, czy nie powinno być tutaj jeszcze jednego głównego bohatera? A może był, tylko że o nim zapomniałam, a na plakacie już się nie zmieścił? A może któryś z bohaterów prezentował dwie rzeczy, których nikt w Polsce nie wie o facetach, a ja tego też nie wyłapałam? Tak niesamowicie mnie to nurtuje, że aż nie obejrzę filmu ponownie. Nigdy w życiu. 

Pierwsza połowa "7..." to imitacja komedii. Druga połowa "7...", to imitacja dramatu. Całość "7..." to imitacja filmu, bez cienia imitacji scenariusza. Wereśniak jest nieprawdopodobnie konsekwentny w tworzeniu kolejnych wężowych potworków, co w gruncie rzeczy można uznać za jakiś tam rodzaj odwagi. 

Jednak są tutaj pewne momenty, które zapamiętam do końca życia, nawet jeśli marzę o tym, żeby było zupełnie odwrotnie. Np. scena, w której Piotr Głowacki doświadcza starcia z niedźwiedziem prawie jak Leo w "Zjawie". Albo np. Maciej Zakościelny i jego podniosła przemowa, którą wygłasza Zbigniewowi Zamachowskiemu w trakcie wiązania jego butów. Albo solówka Barbary Kurdej Szatan - co za kawał głosu! <3 

Pewnie będzie to ogromnym zaskoczeniem, ale filmu nie polecam. Daję 3/10 tylko i wyłącznie dlatego, że kiedyś tam powstało coś takiego jak "Kac Wawa", co nadal jest dla mnie wyznacznikiem "jedynkowej" jakości. 


czwartek, 18 lutego 2016

Śpiewający obrusik - film + spotkanie z twórcami

Podczas gdy tłumy dookoła mnie ekscytują się kolejnymi megagigahiperprodukcjami, o których słyszały nawet niedźwiedzie polarne, ja konsekwentnie i wytrwale oglądam też na bieżąco to, co serwują nam polscy filmowcy.


Początek roku zaowocował w głośne i naprawdę dobre premiery, które bez zażenowania można określić mianem kina gatunkowego. Jednak, idąc za ciosem śledzę również produkcje nie mające niczego wspólnego z luksusem posiadania obfitego budżetu marketingowego. I w taki właśnie sposób wylądowałam jakiś czas temu na pokazie „Śpiewającego obrusika” połączonego ze spotkaniem z reżyserem (Mariusz Grzegorzek) oraz aktorami.



„Śpiewający obrusik” to film – rewolucja. Zwłaszcza dla młodych ludzi aspirujących do wkroczenia w świat produkcji filmowej. Został on zrealizowany jako dyplom studentów Wydziału Aktorskiego studiujących w latach 2011-2016 w łódzkiej filmówce. Dlaczego rewolucja? Po pierwsze, bo są w tym pierwsi, a po drugie, bo drudzy już podążają ich śladami.

Film składa się z czterech niezależnych etiud, które różnią się od siebie nie tylko tematem, ale również sposobem realizacji.

Kazan – Przyznam szczerze, że nie mam pojęcia, czy tak właśnie została zatytuowana ta część, jednak w związku z tym, że pies Kazan był jednym z głównych bohaterów przyjmijmy, że tytuł jest ok. Blokowisko, penerska młodzież, wściekle ujadający pies i wiecznie niezadowolona matka. Ten przygnębiający, szaro-bury obraz śledzimy razem z głównym bohaterem – właścicielem Kazana. Hasło przewodnie:



Narkolovestory – Chociaż na pierwszy plan wysuwa się para zakochanych narkomanów, to etiuda dotyka też wielu innych problemów współczesnego świata. Znieczulica społeczna, tabloidalna tendencja do szukania sensacji i nieustający fenomen „Trudnych spraw” i „Dlaczego ja”. Hasło przewodnie: „Nie odpierdalać maniany”.



Naleśniki z cukrem – Dramat w czystej formie, obraz młodego pokolenia patologicznej rodziny. Najbardziej realistyczna z etiud – nakręcona w prawdziwym, ciasnym mieszkaniu obnaża przykre życie trzyosobowej rodziny. To, co wyprawia tutaj Lusia (dziecko, a w dodatku naprawdę małe dziecko) jest jakimś niewyobrażalnym fenomenem. Reżyser podkreślał, że w rzeczywistości polubiła swoich filmowych rodziców, ale słuchając jej nieustających wrzasków naprawdę miałam co do tego wątpliwości. Największy plus za ostatnią scenę – plus zwłaszcza dla Lusi! Nie wiem ile było tutaj dubli, ale efekt końcowy wypadł genialnie.



Śpiewający obrusik – Coś PRZEPIĘKNEGO! Rewelacyjna ekranizacja baśni (btw.ulubionej baśni reżysera). Idealnie dobrani aktorzy, z właściwie wykorzystanymi predyspozycjami fizycznymi. Świetna charakteryzacja i scenografia. Efekty specjalne, slow motion i przyśpieszenia wywołujące efekt WOW. A do tego DOSKONAŁA NARRACJA, dzięki której już od pierwszych sekund można z łatwością przenieść się w ten bajkowy świat. Warto zwrócić uwagę na cały film chociażby dlatego, by obejrzeć tą właśnie jego część. 




Spotkanie z twórcami:


Zanim rozpoczął się seans Grzegorzek krótko i dość nietypowo zaprosił na film, jednocześnie zachęcając do nie wychodzenia w trakcie projekcji. Lekko mnie zdziwiło jego podejście do sprawy, które delikatnie sugerowało, że spotkał się on już z widzami niezdolnymi do tego, by wysiedzieć na jego filmie. Grzegorzek brnął dalej zaznaczając, że jeśli nie spodoba nam się pierwsza część, to spodoba nam się druga. Jeżeli jednak nie spodoba nam się również druga, to z pewnością docenimy trzecią. Ale gdybyśmy nie polubili nawet trzeciej, to z czwartej na pewno będziemy usatysfakcjonowani.

Teraz te słowa już w ogóle mnie nie dziwią, ponieważ jest to doskonałe podsumowanie całej produkcji i zgadzam się z nim w 100%.

Było to jedno z najciekawszych spotkań widzowie – twórcy filmu, w którym jak dotąd uczestniczyłam. Po pierwsze byłam niesamowicie zażenowana poziomem pytań i w ogóle sposobem prowadzenia rozmowy przez gospodarza wieczoru. Czy spotkaliście się kiedykolwiek z sytuacją, gdy prowadzący w odpowiedzi na sarkastyczno – ironiczną uwagę gościa użył sformułowania: „Przepraszam, tak mi się powiedziało”? Nie? Bo ja niestety tak. Jednak dzięki temu byłam jednocześnie pod ogromnym wrażeniem niewymuszonej swobody, pewności siebie i ciętej riposty reżysera. Zamiast odpowiadać na głupio-mądre pytanie zasugerował: „Zmieńmy pytanie. Nie bawmy się w mniej inteligentnych ludzi". Zamiast udawać, że żadna rola nie hańbi honoru aktora, tak podsumował pracę w tasiemcowatych serialach: „Wszyscy wiemy, że to gówno. Żeby się tam dostać, to trzeba chyba wyciągnąć z dupy jelito grube i je zjeść.”

Źródło: FB Nowe Kino Pałacowe

Szczerze polecam poszperać w repertuarach kin studyjnych i wybrać się na najbliższy seans „Śpiewającego obrusika”. Przede wszystkim ze względu na  baśń.




sobota, 6 lutego 2016

Planeta Singli

Sformułowanie "polska komedia romantyczna" brzmi obecnie niemal jak obelga. Kiedy usłyszałam, że najnowsza
p o l s k a   k o m e d i a   r o m a n t y c z n a a a a a   
nosi tytuł "Planeta Singli", to naprawdę miałam ochotę zabarykadować drzwi do wszystkich kin w kraju i wywiesić tabliczkę "zaraz wracam". Przyznam szczerze, że gdyby nie moja misja bycia na bieżąco z najnowszymi rodzimymi produkcjami, nigdy w życiu nie dałabym się zaciągnąć na tę "Planetę". A tak - stało się. Poszłam do kina dobrowolnie. Mało tego! Poszłam do kina dobrowolnie, sama, w piątkowe popołudnie, na film pt. "PLANETA SINGLI". Pan kasjer nawet nie próbował ukrywać, co o mnie myśli:



O czym? Romantyczna Ania (Agnieszka Więdłocha) bierze udział w reality show ukazującym prawdziwą twarz facetów flirtujących w sieci i wyśmiewającym naiwność kobiet szukających tam ideału (Filmweb).

A teraz uwaga! Moje sceptyczne podejście do tematu zostało zgniecione już dosłownie po kilku pierwszych scenach filmu. "Planeta..." to "Listy do M. 1" (których jestem fanką) tylko, że bez bożonarodzeniowej aury. Ten sam sposób wprowadzenia w fabułę, przedstawienia głównych bohaterów i nawet podobny klimat soundtracku. A reżysera obu tych tytułów (Mitja Okorn) ogłaszam królem PL kom.rom., co jest zdecydowanie komplementem, a nie przytykiem, jak ma to miejsce w przypadku "królowej" PL kom. rom. - Ilony Łepkowskiej. 

Co najważniejsze, "Planeta.." jest dosłownie komedią i jest dosłownie romantyczna. Jak ma być śmiesznie, to jest tak śmiesznie, że nawet łysy paker siedzący rząd wyżej rozluźnia swoje ściśnięte szczęki i wybucha rubasznym rechotem. Jak ma być romantycznie, to jest tak romantycznie, że nawet łysy paker siedzący rząd wyżej doświadcza, co to znaczy rzygać tęczą. 

A do tego cała masa znanych nazwisk:

Maciej Stuhr jako Tomek - gwiazda telewizji. Bohater do złudzenia podobny do Mikołaja z "Listów..", z tą różnicą, że to trochę czarny charakter - trochę rycerz na białym koniu. 

Agnieszka Więdłocha, jako Ania - nauczycielka muzyki, swoista muza Tomka. Pierwszy raz widziałam Więdłochę na dużym ekranie. Chociaż zagrała główną, to jednocześnie najmniej wyrazistą postać. Bohaterowie drugoplanowi przysłonili ją swoją charyzmą.

Tomasz Karolak - dyrektor szkoły (kryptonim sexytata_107). Karolak, jak to Karolak. Komentarz zbędny, bo poczucia humoru i dystansu do siebie nie można mu odmówić.

Weronika Książkiewicz - fryzjerka, żona dyrektora, macocha. Książkiewicz znów zagrała głupawą dziunię, jednak pierwszy raz zagrała zabawną i sympatyczną głupawą dziunię, którą da się polubić.

Poza tym m. in.: Piotr Głowacki (no bo gdzie go teraz nie ma), Danuta Stenka (gdziekolwiek ją widzę, widzę Judytę z "Nigdy w życiu"), Ewa Błaszczyk (to ona jeszcze pamięta, co to znaczy aktorstwo?).



Szok i niedowierzanie, ale film oceniłam 7/10. A kiedy fanka polskich dramatów wystawia 7 polskiej komedii romantycznej, to należą się gromkie brawa - dla twórców, za to co zrobili i dla mnie, za to, że odważyłam się wydać kupę kasy na bilet w multipleksie w godzinach kinowego szczytu na film, który miał być zły. Naprawdę miał być bardzo zły. A nie jest.