czwartek, 28 listopada 2013

Wszystko o Stevenie /All about Steve

Laureat dwóch Malin za Najgorszą filmową parę dla Sandry Bullock i Bradleya Coopera oraz dla Najgorszej aktorki dla tej pierwszej w 2010 roku. Zabawne, że w tym samy roku, Bullock otrzymała nagrodę ze skrajnej szali - Oscara za rolę w Wielkim Mike'u. Postanowiłam przekonać się, czy Wszystko o Stevenie to faktycznie najgorszy z filmów w 2010 roku. Okazało się, że nie, jest to film prawie nijaki.



Na pierwszym planie mamy wyjątkowo ekscentryczną autorkę krzyżówek dla lokalnej gazety. Jednym słowem można opisać ją jako ''nerda''. Jest to chodząca encyklopedia, samotniczka, która wszystkich znajomych straciła poprzez za częste używanie otworu gębowego w celu wyjaśniania najmniejszej pierdoły. Wyraźna choroba zawodowa. Podobnie, jak czytelnicy gazety, wypełniający puste kwadraciki, Mary (Bullock) stara się wypełnić pustkę w swoim życiu. W tym celu postanowiła zakochać się i zdobyć serce atrakcyjnego (już wiemy, że mowa o Cooperze) operatora kamery w sieci telewizyjnej. 

Na samym początku filmu para zostaje ''spiknięta'' przez swoich rodziców, Mary, jak na ekscentryczkę przystało, za nic ma pierwszą i najważniejszą zasadę randki: ''Nie idź z nim do łóżka na pierwszym spotkaniu''. Chociaż ... rzuca się ona na Steve'a zanim jeszcze zdąży on odpalić auto, więc może jednak posłuchała tej zasady? Najważniejsze jest to, że ona się zakochuje, a dla niego od tego momentu rozpoczyna się prawdziwe piekło. Kobieta towarzyszy mu przy każdym włączeniu kamery, postanawia go śledzić  Najpierw jednak układa krzyżówkę, w której tematem jest ''Wszystko o Stevenie'', a pytania dotyczą koloru jego oczu i smaku pocałunków. Steve jak się zapewne domyślacie, to normalny facet, który po czymś takim robi coś zupełnie oczekiwanego - ulatnia się. Niestety, kobieta prześladuje go jak rola Ryśka z Klanu prześladuje.. Rysia z Klanu (?).

Kulminacyjny moment to ten, gdy Mary wpada do szybu w kopalni, zjeżdżają się media, w tym oczywiście Steve i .. zaskoczę Was, ale - nie zakochują się w sobie. Gdyby to zrobili, moja ocena byłaby niższa niż pięć, które dałam.



Krótko o plusach filmu, bo jest ich mało. Niestandardowa bohaterka, która zamiast w szpilkach woli czerwone lakierowane kozaczki. Zakończenie lepsze, niż się tego spodziewamy. I to na tyle.

Scenariusz to nieporozumienie na nieporozumieniu. Nieprzemyślany, dziwny... Przykładem na poczucie humoru w tym filmie jest facet, który trudni się... rzeźbieniem twarzy w jabłkach, jego popisowym numerem jest Matka Teresa. Tak, wiem:


I to jest właśnie kwintesencja opisu tego filmu.Trochę szkoda, że główne postacie to dwoje, tak lubianych przeze mnie bohaterów. Jestem przekonana, że powinni mierzyć wyżej. Wykonanie filmu jest tak nieudane, jak nieudana jest w nim fryzura Bullock.

Na pewno nie nazwałabym tej produkcji ''Najgorszym Filmem'', jednak na pewno nie jest warta poświęconego czasu. Już lepiej rozwiązać krzyżówkę, mając nadzieję, że jej autor nie gada takich bzdur, jak bohaterka ''Wszystko o Stevenie''.

niedziela, 24 listopada 2013

Last Vegas

Kiedy oczekiwania wobec filmu są ogromne, to rozczarowanie jest jeszcze większe, jeśli nie zostaną one spełnione. Na szczęście zasada ta sprawdza się też w sytuacji zupełnie odwrotnej – gdy z filmem nie są wiązane zbyt wielkie nadzieje, a okaże się on naprawdę dobry, to seans sprawia tym większą radość. I właśnie z tą drugą sytuacją miałam dzisiaj do czynienia, oglądając „Last Vegas”.


Moje obawy przed „Kacem Vegas” z seniorami i dla seniorów okazały się zupełnie niepotrzebne. Mimo, że rzeczywiście na ekranie królowali starsi panowie, to nie tylko oni powinni zasiąść przed ekranami. Tym bardziej, że nieczęsto można znaleźć film, który warto obejrzeć w gronie zarówno rówieśników, jak i rodziców, czy dziadków.

Fabuła nie jest skomplikowana: czwórka przyjaciół po sześćdziesiątce wyjeżdża na weekend do Las Vegas. Chcą wspólnie zorganizować i przeżyć wieczór kawalerski oraz ślub jednego z nich – Billy’ego (Michael Douglas). Jednak najpierw Archie (Morgan Freeman) i Sam (Kevin Kline) muszą przekonać Paddy’ego (Robert De Niro), żeby wybaczył przyszłemu panu „młodemu” pewien błąd z przeszłości. Oprócz tego, nie zabrakło również wątków miłosnych, rodzinnych i zdrowotnych.

Kevin Kline, Morgan Freeman, Robert De Niro, Michael Douglas
„Last Vegas” został zaklasyfikowany do kategorii „komedia” i co najważniejsze, rzeczywiście nią jest. Sceny wywołujące niewymuszony śmiech pojawiały się naprawdę często, dlatego film to  dobra opcja dla wszystkich, którzy chcą sobie poprawić humor. Z pewnością nie jest to moje odosobnione zdanie, zważając na podobne reakcje pozostałych osób w kinie. Jednak, najbardziej cieszy mnie to, że „Last Vegas” obyło się bez żartów i scen na miarę np. serii „American Pye” (nigdy nie przestanę powtarzać – serii znienawidzonej przeze mnie). 

Chociaż w głównych bohaterów wcieliła się czwórka doświadczonych, docenianych, nagradzanych (każdy z nich ma co najmniej po jednym Oscarze) aktorów, to na ekranie nie widać między nimi rywalizacji o miano najlepszego. W związku z tym, że spośród nich najbardziej lubię i podziwiam Morgana Freemana, również w „Last Vegas” szczególnie spodobała mi się grana przez niego postać. Natomiast Michael Douglas jest krytykowany za nienaturalny wygląd, niczym z „muzeum figur woskowych”. Jego charakteryzacja nie powinna jednak zbytnio dziwić, skoro miał się wcielić w starego-młodego pana, który przygotowuje się do ślubu z o połowę młodszą kobietą. Nawet jego filmowi przyjaciele szydzą z jego włosów, pofarbowanych na orzechowy kolor.

Pozostając w temacie obsady, muszę jeszcze wspomnieć o naszej dumnej rodaczce. Weronika Rosati chyba już słynie z tego, że lubi się chwalić swoją hollywoodzką karierą. Nawet, jeśli nadal pozostaje ona znikoma.. Czekając na film, zastanawiałyśmy się z LBD, czy tym razem Rosati pojawi się na dłużej na ekranie, czy nawet jej nie wyłowimy wśród tłumu innych dziewczyn. Okazało się, że Weronika chwilę posiedziała wśród głównych gwiazd (!) i powiedziała ze dwa zdania (!!), ale żeby docenić jej aktorski talent lepiej za często nie mrugać, bo po około dwóch minutach już jej nie widać. Na filmwebie jej postać została nazwana „Gorąca kelnerka”.

Minusem „Last Vegas” jest raczej banalna, oklepana fabuła i wytarte już, trochę patetyczne postrzeganie przyjaźni na całe życie. Właśnie dlatego, pomimo bardzo pochlebnej recenzji, film oceniam jako dobry, a nie bardzo dobry. Jednak, jak już wspomniałam – byłam nastawiona na typowego, komediowego średniaka, dlatego ten film będę długo i bardzo dobrze wspominać, polecając go wszystkim znajomym. Daję 7/10.


czwartek, 21 listopada 2013

Plac Zbawiciela

  On wyreżyserował ''Dług'', razem stworzyli ''Papusze'', która wchodzi na ekrany kin - małżeństwo Krauze udowadnia, że polskie dramaty, to jedyne rodzime kino, na jakim trudno się przejechać.


  Plac Zbawiciela to ciężka, emocjonalna przeprawa. Jeżeli więc liczycie na odmóżdżający, milutki seans - nie klikajcie ''Oglądaj''.

  W większości recenzji tego filmu, autorzy skupiają się na bankructwie dewelopera, któremu zaufało młode małżeństwo, jednak według mnie, wątek ten jest jedynie tłem i absolutnie nie stanowi źródła problemów i patologii. Scenariusz opowiada o młodym małżeństwie, Beacie i Bartku Zielińskich, którzy utknęli w sytuacji bez wyjścia. Wszystkie pieniądze, jakie odkładali przez lata  przeznaczyli na kupno nowego mieszkania. Niestety, przez dewelopera nie doszło nawet do budowy mieszkań, w które zainwestowało kilkanaście rodzin (nauczka żeby kupować mieszkanie, które możemy sprawdzić i zobaczyć, a nie wizję). W rezultacie bohaterowie, wraz z dwójką dzieci lądują na garnuszku u matki chłopaka (Ewa Wencel). Kobieta jest uosobieniem najgorszych kawałów o teściowej, nie da się jej lubić. W domu dochodzi do takich patologii, że trudno jednak mówić o śmiechu. Teściowa poniża Beatę, traktuje ją jak więźnia, a niekiedy nawet zmusza do przespania nocy na klatce schodowej, gdyż nie otwiera jej drzwi do mieszkania.

  Trudno mianować kobietę jedyną czarną postacią w tym filmie. Tak naprawdę, to z całą trójką jest coś nie w porządku. Młoda Beata, grana przez Jowitę Budnik, nie jest zrównoważona psychicznie, a momentami doprowadza widza do szału. W kryzysowych momentach poddaje się, mobilizacją do życia nie są dla niej nawet dzieci, jest tak ślepo oddana mężowi, że po najgorszej z kłótni leży w łóżku tygodniami, nie fatygując się nawet do toalety, w celu załatwienia potrzeb fizjologicznych. Bartek (Arkadiusz Janiczek) również nie zasłużył sobie niczym na tytuł ''Ojca roku'', żyje wciąż w dziecięcej bańce mydlanej, myśląc, ze ojcostwo polega na cotygodniowym zjedzeniu lodów z dziećmi. W dodatku to maminsynek i egoista.

Pink - Family Portrait
  Nadmiar patologii absolutnie nie oznacza, ze film jest zły. Wręcz przeciwnie. Dobrze napisany, kipiący realizmem film, zmusza widza do refleksji. W dodatku, oparty na autentycznej historii. Smutna historia, która może odbywać się za drzwiami każdego sąsiada.

  Jednak ostrzegam, że do tego filmu trzeba podejść świadomie, bo takich kłótni i obrazów nie widzimy na co dzień. Moja ocena: 7/10.

niedziela, 17 listopada 2013

Debiutanci / Beginners

Nieważne, w jakim jesteśmy wieku i nieważne, jakie mamy już za sobą doświadczenia – rola debiutanta zawsze bywa stresująca. Dotyczy to nie tylko sfery zawodowej, ale także życia osobistego, o czym przekonali się bohaterowie filmu Mike’a Millsa.


Oliver (Ewan McGregor), facet przed 40-tką, ma raczej poukładane, chociaż jednocześnie dość nudne życie. Sytuacja ta diametralnie się zmienia, gdy pewnego dnia, jego 75-letni ojciec (Christopher Plummer) wyznaje, że jest gejem, z czym nie chce się dłużej ukrywać. W związku z tym obaj panowie muszą zadebiutować w nowych, życiowych rolach. Po jakimś czasie Olivera czeka jeszcze jedna, ogromna niespodzianka. Na imprezie u znajomych poznaje Annę (Melanie Laurent), dzięki której na nowo odkrywa uroki niewinnego zauroczenia, a ostatecznie też głębokiej miłości.

„Debiutanci” są opowieścią o różnych okresach z życia głównego bohatera. Na szczęście przeszłość sprawnie przeplata się z teraźniejszością, więc nie ma tutaj zbędnego chaosu i zagmatwania wątków. Oglądając wspomnienia z dzieciństwa Olivera, zmieniające się jego relacje z ojcem, doświadczenia zawodowe oraz kontakty z Anną można dojść do wniosku, że czasami warto podjąć ryzyko i rozpocząć nowe życie – niezależnie od wieku. Właśnie dlatego „Debiutantów” odbieram jako film obyczajowy, który w ciekawy sposób uczy widzów optymizmu i odwagi do życia w zgodzie z samym sobą.

Tym, co zwróciło moją szczególną uwagę, był bardzo ciekawy, graficzny sposób przedstawienia niektórych scen. Zabieg ten nie tylko działał na wyobraźnię, ale stanowił także nawiązanie do zawodu Olivera – grafika. Niektóre hasła, rysunki i projekty T-shirtów zaprezentowane w „Debiutantach” mogłyby stać się kultowymi. Dziwne, że jeszcze nie są (a może są, tylko że ja o tym nie wiem?). Natomiast mój ulubiony moment w całym filmie to przyjęcie, na którym poznali się Oliver i Anna. Zdradzę tylko, że przeprowadzili ze sobą bardzo ciekawy, mądry i błyskotliwy dialog, mimo że kobieta nie mogła wówczas mówić.




To kolejna udana kreacja McGregora, o której postanowiłam napisać w swojej recenzji. W „Debiutantach” udało mu się stworzyć bardzo dobry duet z Melanie Laurent. Chociaż tę aktorkę  cenię przede wszystkim za udział w „Bękartach wojny”, to w opisywanym dzisiaj filmie stworzyła godną zapamiętania postać. Filmowa Anna nie jest jedynie obiektem westchnień Olivera. To kobieta z bolesnymi wspomnieniami, która mimo wszystko nie zamyka się przed innymi ludźmi i cały czas szuka swojego szczęścia. Jednak najbardziej chwalonym i docenianym aktorem „Debiutantów” jest Christopher Plummer. Za rolę 75-latka, który postanowił pokazać światu swoją prawdziwą twarz, otrzymał w 2012 roku Oscara, Złotego Globa i nagrodę BAFTA dla najlepszego aktora drugoplanowego. Jego fioletowy, filmowy sweter mógłby zostać symbolem odwagi i determinacji.

Christopher Plummer we wspomnianym "symbolu odwagi"

Chociaż film ogląda się raczej lekko i przyjemnie, to w rzeczywistości porusza on bardzo ważne, a nawet bolesne tematy. Oprócz tego udowadnia, że nie tylko to, co już przeżyliśmy ma wpływ na to, co aktualnie przeżywamy, ale także teraźniejszość kształtuje nasz sposób wspominania przeszłości. Daję 7/10.

Esencja całej tej historii

wtorek, 12 listopada 2013

Połączenie / The Call

Mogłabym napisać jedno zdanie, aby zachęcić Was do obejrzenia The Call: ''Gra w nim Halle Berry''. Postaram się jednak na tym nie kończyć.



   Wszyscy słyszeliśmy to w filmach setki razy:

- 911, what's your emergency?

jednak ja nie widziałam takiego, który przedstawiałby to, co dzieje się po drugiej stronie słuchawki. Widzimy jedynie jakąś tragedię, wypadek, coś strasznego, następnie wraz z ofiarą czekamy na policję lub ambulans. Widz nigdy nie wnika w pośrednika, a to nad nim ciąży olbrzymia odpowiedzialność. W Połączeniu bierzemy udział w pewnego rodzaju grze między ofiarą, porywaczem a telefonistką 911.

Jesteśmy świadkami jak Jordan (Berry) popełnia błąd, który kosztuje pewną dziewczynę życie. Po pół roku sytuacja się powtarza i kobieta stara się nie dopuścić do tragicznej sytuacji ponownie. Porywacz zamyka dziewczynę w bagażniku, wywozi w nieznanym kierunku, jedynym jej ratunkiem jest telefon komórkowy i trzycyfrowy numer alarmowy.

Nie pamiętam kiedy ostatni raz siedziałam na filmie jak na szpilkach, zafascynowana, oczekująca każdej następnej minuty. Richard D'Ovidio to scenarzysta - wirtuoz. Czujemy się jak na meczu najlepszych drużyn. Kibicujemy jednej ze stron, choć do końca nie jesteśmy pewni wygranej. Zamknięta w bagażniku Casey (klimat ''Pogrzebanego'') ma za sobą (a bardziej po drugiej stronie słuchawki) sztab ludzi, policję i zdesperowaną Jordan. Przeciwnik jest jednak wyrachowany, sprytny i sprawia wrażenie, że nie ma nic do stracenia. Jedynym błędem czarnego charakteru, (a bardziej scenarzysty) jest pozostawienie komórki swojej ofierze, jednak zwroty akcji skutecznie wynagradzają nam ten szczegół.

Świetnym pomysłem okazało się wnikniecie w psychikę porywacza, to w jaki sposób go poznajemy  jakie fakty wychodzą na jaw. Finał podróży jest nieznany, śmierć bohaterki niemal pewna, a miejsce, gdzie psychopata ma swą kryjówkę będzie dla Was niemałym zaskoczeniem. Podobnie jak motyw, dla którego postanawia uprowadzić blondynkę. Takich zaskoczeń film oferuje nam wiele. Jest to niesamowicie wciągający, dobry thriller. Krytykowany za zakończenie, ale są gusta i guściki, może Wam akurat przypadnie do gustu.

Mocna 8 dla The Call.

piątek, 8 listopada 2013

Apartament / Wicker Park

Chociaż całkiem często można usłyszeć stwierdzenie: „uczeń przerósł mistrza”, to w branży filmowej raczej trudno znaleźć przykłady remake’ów, które biją na głowę swoje pierwowzory. Jednak sytuacja ta może się przedstawiać zupełnie inaczej, kiedy widz nie ma pojęcia, że film, który dopiero co obejrzał, jest w rzeczywistości nowszą wersją istniejącego już obrazu. ALBO, gdy w pierwszej kolejności zobaczy remake, a dopiero później wersję oryginalną, to (zgodnie z działaniem efektu świeżości) właśnie remake może być dla niego filmem, który bardziej doceni i zapamięta. ALBO może też być tak, jak jest u mnie – wolę kino XXI wieku, więc czasami świadomie unikam pierwowzorów na rzecz bardziej nowoczesnego przedstawienia tej samej historii. No to teraz już wiecie, dlaczego nie tak dawno mój wybór padł na „Apartament” w reżyserii Paula McGuigana (2004), a nie na „Apartament” w reżyserii Gillesa Mimounie’ego (1996).


Historia tego dramatu - thrillera jest całkiem ciekawa. Matthew (Josh Hartnett) pracuje w dużej korporacji i ma ładną narzeczoną, więc ogólnie można stwierdzić, że mu się powodzi. Jednak, gdy tuż przed wyjazdem na delegację natrafia na ślad swojej dawnej, wielkiej miłości – Lisy (Diane Kruger), postanawia sprawdzić ten trop. Kobieta przerwała ich znajomość kilka lat wcześniej, znikając bez pożegnania, co nie daje spokoju głównemu bohaterowi.

W filmie znalazłam to, czego zawsze szukam w thrillerach – nagły (chociaż niestety nie niespodziewany) zwrot akcji i ukazanie tych samych wątków z punktu widzenia różnych bohaterów. Niestety, filmoholizm ma swoje złe strony. Coraz trudniej znaleźć nietypową, wyjątkową i zaskakującą fabułę. Oglądając „Apartament” i poznając kolejnych jego bohaterów, można zacząć nabierać podejrzeń, co za moment się wydarzy i jak potoczy się cały bieg wydarzeń. Mimo, że intuicja mnie nie zawiodła i za wcześnie rozgryzłam zagadkę tajemniczego zniknięcia Lisy, to film oglądało się całkiem przyjemnie. Jednak cały czas mam nadzieję, że jeszcze kiedyś uda mi się na jakimś thrillerze szeroko otworzyć oczy ze zdziwienia i stwierdzić: „W życiu bym na to nie wpadła! Uwielbiam tego scenarzystę”. Ostatni raz widziałam taki właśnie film przeszło rok temu i był to hiszpański „La cara oculta”,  który jeszcze raz i szczerze polecam. Przeczytać mogliście o nim TUTAJ.

Diane Kruger i Josh Hartnett
Jeśli chodzi o obsadę, to nie mogę oczywiście nie wspomnieć o Diane Kruger. Cenię ją przede wszystkim za to, że każdą graną przez siebie postać traktuje bardzo indywidualnie, dlatego nie grozi jej zaszufladkowanie. Chociaż obejrzałam z nią kilka (kilkanaście?) filmów, to oglądając kolejne jej kreacje nigdy nie widzę oczyma wyobraźni żadnej z jej wcześniejszych bohaterek, liczy się tylko aktualnie prezentowana postać . W „Apartamencie” gra piękną, zmysłową, zakochaną dziewczynę, która oczarowuje widza, tak samo, jak oczarowała głównego bohatera. Szkoda tylko, że tym głównym bohaterem nie został jednak Paul Walker (jakieś komplikacje na planie „Szybkich i wściekłych”), bo z Diane stworzyliby bardzo ładny duet… ale ostatecznie Josh Hartnett też nie był zły.


„Apartament” zaliczam do udanych seansów i oceniam 7/10. Film na pewno nie jest nudny, bo mimo wszystko nigdy się nie ma pewności, jak będzie wyglądać ostatnia scena, czyli czy bohaterowie też odkryją prawdę, tak jak może się to udać widzowi. Gigantyczny plus za muzykę, która jest doskonałym tłem dla niektórych scen! A w najbliższą niedzielę piosenką dnia zostanie utwór „The scientist” zespołu Coldplay – moim zdaniem najlepsza i najbardziej znana z „Apartamentu”...

Zajawka "The scientist" 


wtorek, 5 listopada 2013

Stażyści / Internship

   Kto z nas nie marzy o idealnej pracy? Wyluzowanym szefie, świetnej atmosferze, darmowym jedzeniu, zjeżdżalniach na korytarzu, fotelach, w których można się zdrzemnąć podczas przerwy? Podczas, gdy większość z nas wciąż poluje na dream job, Nick i Billy chwycili byka za rogi i zaczęli staż dla wujka Google. Przynajmniej na potrzeby filmu ''Stażyści''.


   Bohaterowie, którzy przez większość życia byli handlowcami muszą zacząć wszystko od początku. Ich firma splajtowała, a do nich dotarło, że w dzisiejszym świecie należy być na bieżąco z nowinkami technicznymi. Internetowe dinozaury, dla których - podobnie jak dla wielu naszych rodziców - szczytem technologii jest wysłanie e-maila, postanowiły zacząć pracę w Google'u. W firmie, gdzie znajomość internetu to warunek konieczny, a jej założyciele mogliby być synami Nicka i Bily'ego. Ale jak to w amerykańskich filmach bywa: ''nie ma rzeczy niemożliwych", ''rozpocznij swoje życie od dziś'', ''jesteś tym, czym jesz''.. (sorry, zapędziłam się) itd. Koniec końców jakoś udaje im się przejść proces rekrutacyjny i lądują na stażu marzeń. Problem w tym, że w Google'u zadaniem stażystów nie jest parzenie kawy (wydaje się, że ona parzy się sama i w dodatku jest darmowa), ale faktyczne wykazanie się, by zdobyć etat. Stażystów są setki, a miejsca ograniczone. Konkurencja jest młoda, wykuta i zaprzyjaźniona z fejsem. Poza wiedzą z programowania stażyści muszą mieć w sobie tzw. ''Googlines'', czyli coś trudnego do zmierzenia.



   Jak się zapewne domyślacie, całość filmu jest dość banalna i przewidywalna, ale i tak warto go zobaczyć, bo z tego co wiem, to oddaje on realia Googla, czyli ziemi obiecanej dla informatyków. Staż tutaj wygląda jak całodniowe przebywanie w parku rozrywki. 

   Vince Vaughn i Owen Wilson, którzy grali już razem w Polowaniu na druhny są przykładem na to, że nawet liczne niedociągnięcia scenariuszowe można nadrobić chemią na planie. Widać, ze panowie lubią razem pracować i film na tym zyskuje. 

   Denerwujący jest natomiast pewien banał tego filmu, czyli pseudo-inteligenckie wstawki Billego, któremu wydaje się, że mówi coś pouczającego, niezwykle mądrego, gdy natomiast wypowiadane przez niego zdania nie układają się w logiczną całość.

   Ciekawe jest tutaj pokazanie czarnego charakteru, który jest uosobieniem Facebookowego pokolenia, czyli osobą młodą, dążącą do celu, sarkastyczną, która z litością patrzy na internetowe poczynania swoich rodziców. W produkcji pokazano walkę pokoleń, żeby zobaczyć, które z nich wygra, musicie zobejrzeć Stażystów.

   Film jest oczywiście dwugodzinną reklamą najpopularniejszej wyszukiwarki. Promocja nie jest na szczęście nachalna, a komedia całkiem przyzwoita. Oceniam na 6.5 na 10.

A oto mobilizacja dla bezrobotnych, przedstawiam Wam Google. Z innej strony, niż ta na monitorze:


Jedzenie w firmie jest darmowe dla pracowników.

Tutaj można się przespać i wypocząć w przerwie.