niedziela, 23 lipca 2017

Dunkierka / Dunkirk

Oczekiwania miałam nieśmiało siódemkowe, a tutaj takie zaskoczenie! Muszę stwierdzić, że jedyne niespodzianki, jakie lubię, to właśnie te, które od czasu do czasu serwuje mi kino.



Po pierwszej scenie pomyślałam sobie: "tej, to jest całkiem dobre". Kilka minut później: "tej, to jest NAPRAWDĘ DOBRE". A przez całą resztę seansu nie miałam już czasu szacować, czy to jest dobre, czy rewelacyjne. Pochłonięta fabułą skupiałam się jedynie na tym, by ograniczyć do minimum mruganie i czerpać wszystkimi zmysłami z tego, czego stałam się naocznym świadkiem. 

IMAX, moi drodzy! IMAX koniecznie!! Każdy dźwięk jest tutaj tak przejmujący, że niejednokrotnie nabawiłam się gęsiej skórki. I chociaż nie cierpię tego uczucia, to zawsze, gdy się ono pojawia, mam gwarancję, że doświadczam czegoś naprawdę ponadprzeciętnego. 

Dunkierka jest dla mnie filmem - fenomenem. Niektóre zarzuty kierowane pod jej adresem, w moim odczuciu są bardzo dużymi plusami. Jak chociażby brak jednej, głównej, centralnej postaci. Toż to doskonałe i niesamowicie pomysłowe rozwiązanie. Wszyscy ci mężczyźni, których widzimy na ekranie, to nie jest jakiś tam tłum. Ich życie nie jest kalkulowane na zasadzie: "jeden w tą, czy kilku w tamtą, bo i tak są ich tysiące". Każdy z nich miał swój własny mały świat, do którego chciał wrócić. Każdy z nich marzył po prostu o tym, żeby przeżyć. Obserwując ich na ekranie nie da się tego nie poczuć. Wiemy, że temat nie dotyczył jednego bohatera, a całej rzeszy ludzi. A jednocześnie nie śledzimy anonimowego zbiorowiska, a widzimy ogromną liczbę pojedynczych dusz. Niesamowite w tym wszystkim jest to, że cel taki został osiągnięty bez sztucznego patosu i kiczowatości. Niespotykane, godne podziwu i zapamiętania.

Jako osoba nieznosząca nadmiernego bełkotu i gadania dla samej idei gadania - jak to odbywa się np. u "mędrca" Allena - po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że nie trzeba wyrzucać z siebie tysiąca słów na pół sekundy, by przekazać ogromną ilość ważnych informacji. Nie pamiętam kiedy ostatnio oglądałam film, w którym jest tak mało dialogów. A mimo wszystko, albo właśnie dzięki temu nowe dzieło Nolana jest naprawdę wymowne, zrozumiałe i przejmujące. Zbędne słowa są zastąpione nerwowymi dźwiękami (tykający zegar słyszę do teraz), wzruszającymi gestami (piloci), bogatą mimiką (Komandor Bolton - ten na molo, no i oczywiście Tom Hardy). A jedno, krótkie "TAK" wyraziło więcej, niż tysiąc słów i zapewne zdziałało więcej, niż długie godziny spędzone na kozetce u psychologa.

I jasne, że nie mogłam nie poświęcić chociaż jednego, króciutkiego akapitu wyłącznie dla Hardy'ego. Nie mam pojęcia, jak ten człowiek to robi, że niby robi niewiele, a tak naprawdę odwala rewelacyjną robotę. Za każdym razem wierzę, ale tak totalnie wierzę w jego bohatera. I pilot Farrier na pewno nie jest wyjątkiem od tej reguły.

Gdyby Wam było jeszcze mało zachęt, to na zakończenie dodam, że jednym z bohaterów Dunkierki jest pewien starszy pan, który na swoim niewielkim jachcie wyczynia prawdziwe cuda. I zrobiło mi się tak jakoś optymistyczniej i pogodniej, gdy zobaczyłam przykład starszawego człowieka, którego życiowe doświadczenie zaowocowało niesamowitą mądrością, a nie frustracją, egoizmem, niskim ego i starczą demencją. I troszeczkę wróciła mi wiara w to, że można być umęczonym życiem człowiekiem w podeszłym wieku, podejmującym racjonalne decyzje, które nie krzywdzą drugiej osoby, a wręcz przeciwnie - owocują czymś pięknym. 

Mimo, że Dunkierka nie jest idealną propozycja na leniwą, wakacyjną niedzielę (czy też inny dzień tygodnia), to i tak będę gorąco namawiać do wybrania się do kina na ten właśnie film. 


Ocena za seans w IMAXie: 9/10 (moja druga dziewiąteczka w tym roku!).


niedziela, 16 lipca 2017

Aż do kości / To the Bone

Kolejna pełnometrażówka Netflixa, która kręci się wokół jedzenia. Jednak tym razem na tapetę wzięto nie tylko wstręt do spożywania mięsa, a do spożywania czegokolwiek. 



Film, którego główną bohaterką jest 20-letnia anorektyczka, ani nie szokuje, ani nie powala na kolana. Bardziej wygląda mi on na jakąś formę autoterapii dla reżyserki (Marti Noxon) oraz odtwórczyni głównej roli (Lily Collins), które podobno w przeszłości zmagały się z tą chorobą, niż na lekcję, lub przestrogę dla ludzi z jadłowstrętem. 


Jako minispojlerek dodam, że w filmie znajduje się dziwna scena, w której matka postanawia nakarmić swoją dorosłą córkę, co chyba ma być przełomowym momentem dla nich obu. W moim odczuciu było to tak bardzo creepy, że w ogóle nie potrafiłam skupić się na "podniosłości" tego momentu. 


A może po prostu nie wczułam się w problem i spoglądałam na ekran cynicznym okiem, w dodatku znad tabliczki Milki.

środa, 12 lipca 2017

Okja

Po pierwszych scenach - bardzo klimatycznych, a wręcz baśniowych - miałam wrażenie, że obejrzę rasowego przedstawiciela kina familijnego. Jednak, im dalej w las... a właściwie odwrotnie, bo im dalej od lasu, tym atmosfera staje się coraz bardziej gęsta, a temat poważnieje z minuty na minutę.



W najnowszym filmie Joon-ho Bonga poruszonych zostaje sporo aktualnych, istotnych i drażliwych kwestii. I tak, obserwujemy tutaj m.in. głupiejące społeczeństwo, któremu można wszystko podsunąć pod nos, jako rozrywkę - ważne, żeby było kolorowo, głośno, z fetą i na szeroką skalę. Mamy rosnący problem głodu, który o ironio wcale się nie zmniejsza, mimo że wielu z nas jest mistrzami w marnowaniu jedzenia. Śledzimy też mocny, zero-jedynkowy apel miłośników zwierząt z niesamowicie łopatologicznym zobrazowaniem ich ideologii. A przez cały seans nie zapominamy, co jest tematem przewodnim i obserwujemy bohaterów, których łączy bezgraniczna, najważniejszej na świecie przyjaźń. Piękne to i uniwersalne zarazem.

Chociaż nie należę do gorliwych obrońców  zwierząt, nie pielęgnuję żadnej ludzko-zwierzęcej przyjaźni, ani tym bardziej nie jestem wegemaniakiem, to mimo wszystko są pewne obrazy i zjawiska, które nawet mnie poruszają i chociaż nie dotykają bezpośrednio, to bolą od samego patrzenia. Myślę, że każdy pozbawiony psychopatycznych skłonności człowiek, odbierze ten film w podobny sposób. Żądza pieniądze rośnie w siłę, ludzkie okrucieństwo nie zna granic, a obie te sprawy napędzają siebie nawzajem, co prowadzi do błędnego koła, które coraz szybciej mknąc, coraz bardziej wymyka się spod naszej kontroli.

Karykaturalne osobowości, niczym czarni bohaterowie z „Igrzysk śmierci”; przedstawione magiczne relacje przypominające te z „Życia Pi”; silna, dziecięca przyjaźń, jak w „Moście do Terabithii”. To wszystko sprawia, że „Okja” niesamowicie działa na wyobraźnię.

To jeden z tych obrazów, który bardzo chętnie obejrzałabym na dużym ekranie. I chociaż zapewne po raz drugi opowiedziana w nim historia nie poruszy mnie równie mocno, to ze względów artystycznych nie mogłabym odmówić sobie takiego seansu. Nigdy w życiu nie oglądajcie tego z dziećmi! Chyba :D