sobota, 30 stycznia 2016

Zjawa / The Revenant

Najbardziej wyczekiwany przeze mnie film roku, który przeszedł moje najśmielsze oczekiwania.



Znacie to uczucie, gdy właśnie macie za sobą wakacje w pięknym miejscu, a wasza głowa pęka od przecudnych obrazów, które dopiero co oglądaliście na własne oczy? Wracacie do domu, zwołujecie pół rodziny, przyjaciół, sąsiadów, psa, kota i kanarka, a następnie odpalacie pokaz slajdów, żeby z całym światem podzielić się tymi cudami udokumentowanymi na prywatnej fotorelacji? Oglądacie, oglądacie i... stypa. Kolory nie te, ostrość nie ta, w ogóle wszystko jest jakieś takie płaskie, mdłe i blade. Bo to przecież tylko marna imitacja rzeczywistości.


Nooo, to tym razem możecie o tym uczuciu zapomnieć. Obrazy w najnowszym filmie Alejandro Inarritu nie tylko wyglądają, jakby były żywcem wycięte z realnego świata. One sprawiają, że widz jest w tym świecie. Stoi w lesie, płynie w lodowatej rzece, spada z urwiska, a niedźwiedź ociera się o jego ramię. Widz nie siedzi biernie w fotelu i nie patrzy na zmieniające się obrazki. On jest częścią tych obrazków. Mało tego! Widz słyszy dźwięk łamiących się gałęzi i wydaje mu się, że to on nadepnął na złamany konar drzewa. Dlatego "Zjawa" to filmowy majstersztyk, którego nie wolno nie obejrzeć w kinie. 


Rok 1822. Legendarny podróżnik i odkrywca Hugh Glass (Leonardo DiCaprio) zostaje brutalnie zaatakowany przez niedźwiedzia i pozostawiony przez towarzyszy na pewną śmierć w niedostępnym terenie. Aby przeżyć, musi zmierzyć się z morderczą zimą i zdradą przyjaciela (Tom Hardy), który porzuca go z dala od cywilizacji bez nadziei na ratunek. Dzięki niezwykłej sile woli Glass pokonuje przeciwności losu, by odnaleźć siebie i wymierzyć sprawiedliwość wrogom (opis filmu z oficjalnej ulotki).

Ta inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia Hugh Glassa dołączyła do mojej elitarnej minigrupy filmów ocenionych 10/10. Właśnie uświadomiłam sobie, że "Zjawa" jest połączeniem moich dwóch wcześniejszych 10-tek, czyli 'Bękartów wojny" (motyw krwawej zemsty, na którą btw. ciężko jest patrzeć) oraz "Wszystko za życie" (kino drogi rulez). 


"If you're lonely when you're alone - you're in bad company."

Za co tak bardzo cenię filmy o dalekich samotnych wędrówkach? Za odwagę bohaterów, na którą ja nigdy w życiu bym się nie zdobyła. Chyba, że miałabym zamiar zginąć za pierwszym lepszym zakrętem, to wtedy bym się zdobyła. Ale, że jednak nie mam zamiaru, to sami rozumiecie. Poza tym, w tego typu filmach zazwyczaj znajduje się jedyny motyw, który potrafi mnie wzruszyć, czyli bezinteresowna pomoc ze strony obcego człowieka (kto by płakał nad chorobami, rozterkami sercowymi, czy umierającymi zwierzątkami :P). Nie ma się więc co dziwić, że kiedy DiCaprio wcinał z apetytem surową wątrobę bizona (PRAWDZIWĄ!!!), którą podzielił się z nim jakiś nieznajomy dzikus, moje oczy niebezpiecznie się zaszkliły. No ok, można się jednak trochę dziwić... Aha, i jeszcze to, że kino drogi nie jest przegadane. Chyba nic tak mnie nie męczy, jak słowotok. 

Glass dokonuje niemożliwego. Nie tylko wychodzi żywo (nie mylić z "cało") z konfrontacji z niedźwiedziem. Wygrzebując się z grobu, wygrzebuje jednocześnie nieprawdopodobne pokłady woli życia i jeszcze większe pokłady żądzy zemsty. To, czego w tym filmie dokonał Leo jest po prostu mistrzostwem galaktyki. Zagrał dosłownie całym sobą. Ból, szaleństwo, determinacja i miłość do syna biły z jego oczu do tego stopnia, że przestał grać Glassa - on był Glassem.


"Zjawa" jest kulminacją geniuszu dosłownie na każdym poziomie filmowej produkcji:
- aktorzy, bo oprócz DiCaprio ten film robią: Tom Hardy, Domhnall Gleeson, Will Poulter, Forrest Goodluck
- zdjęcia przy użyciu tylko i wyłącznie naturalnego światła
- dźwięk - można dosłyszeć każdy szelest, szept, plusk wody, krok w śniegu, czy bicie serca i przyśpieszony oddech
- charakteryzacja - widok poranionych pleców głównego bohatera powoduje co najmniej gęsią skórkę
- realizm - w całokształcie
- wartka akcja - sala kinowa była pełna, ale wystarczyło dosłownie kilka minut i miałam wrażenie, że wszyscy zbiorowo stracili apetyt na nachosy i jak zahipnotyzowani gapili się na ekran
- scena z niedźwiedziem - która już należy do klasyki gatunku, zupełnie na serio, nawet jeśli powstanie o niej miliard okołooscarwych memów
- ostatnie ujęcie, w którym się zakochałam (trochę chyba spojler: Leo patrzący intensywnie prosto w Twoje oczy) 

Długo zastanawiałam się nad tym, co mogłabym w "Zjawie" skrytykować. Jeszcze tego nie wymyśliłam, ale już teraz wiem, że za kilka tygodni znów pojawię się w kinie, by tym razem w bardziej kameralnej atmosferze raz jeszcze przeżywać te ogromne emocje, które mną targają od wczoraj.

niedziela, 24 stycznia 2016

Moje córki krowy

Przed seansem, rząd nade mną:
- Co to właściwie jest?
- Jakiś polski o dwóch siostrach.




Przyznam szczerze, że też zdarza mi się chodzić do kina na filmy, o których nie mam bladego pojęcia, wybierając je na spontanie tylko dlatego, że akurat pasuje godzina i miejsce seansu. Jednak, na "Moje córki krowy" czekałam od dawna, naczytałam się sporo pozytywnych recenzji i siedząc już na sali wiedziałam, że za moment nie zobaczę "jakiegoś polskiego o dwóch siostrach", a kawał naprawdę dobrego polskiego kina. Punkt dla mnie - było tak, jak założyłam, że będzie.

Komediodramat - film Kingi Dębskiej może służyć za definicję tego gatunku. "Moje córki..." pięknie i nietypowo dla większości Polaków przedstawiają podejście do umierania. Ogromny dystans do często bardzo wstydliwych, prywatnych tematów oraz objawów i skutków choroby. Wpływ problemów ze zdrowiem nie tylko na chorego, ale również (a może i przede wszystkim) na jego najbliższych. Dużo sarkazmu, dużo dramatu - to jest film kompletny.

Trio idealne - Dziędziel (Tadeusz Makowski, ojciec) + Kulesza (Marta Makowska, córka)  + Muskała (Kasia, córka). Trzy kompletnie różne osobowości bohaterów i trzy kompletnie genialne aktorskie wcielenia. A do tego Dorociński w tak zupełnie nowej odsłonie, że nawet jego zagorzali antyfani powinni dać się przekonać i zechcieć zobaczyć tą nową twarz drewna. Kwartet egzotyczny w swojskiej, polskiej scenerii, jakiego jeszcze w naszym kinie nie było.

Szkoda tylko, że na sali siedziało tak dużo osób z totalnie innym od mojego poczuciem humoru. A może byli to ludzie bez poczucia humoru... Nieistotne - fakt jest taki, że coraz częściej mam wrażenie, że ludzi śmieszą w życiu tylko dwie rzeczy: przewracanie się, a raczej przewracanie innych albo/oraz chodzenie do toalety. Koniec. Przy okazji dodam, że w "...krowach" żarty toaletowe naprawdę miały uzasadnienie. Tak właściwie to nie były nawet żarty, tylko sprawy na serio ukazane z przymrużeniem oka. To zdecydowanie nie jest amerykańska komedia, która chyba z założenia nie może powstać bez chociażby jednego fekaliowego dowcipu, nawet gdyby fabuła tej komedii opowiadała o motylkach na kwiecistej łące. 

Kinga Dębska zadbała nie tylko o ciekawe przedstawienie fabuły. "Moje córki krowy" są też dopracowane technicznie. Duże uznanie za czysty dźwięk, bo z tym raczej nieczęsto mamy do czynienia w rodzimym kinie. Jest to film, w którym dosłyszałam i zrozumiałam dosłownie wszystkie kwestie, łącznie z bełkotem chorego bohatera. Oprócz tego przemyślana, dopracowana charakteryzacja i scenografia. Jednak w tym jesteśmy już naprawdę dobrzy i właśnie m.in. za to lubię polskie produkcje. Miło było patrzeć, z jaką świadomością i starannością został stworzony świat Makowskich. Dbałość o detale, jak np. zaboboński czerwony portfel tak bardzo pasujący do dewotki Kasi, czy jej wiejski gust i zamiłowanie do cekiniastych ozdób - perełki, które robią ten film!

A do tego wszystkiego okazuje się, że film został zainspirowany prawdziwą historią. No teraz, to już nie mogłam ocenić niżej, niż na 8 z <3 



wtorek, 19 stycznia 2016

Scope100 - moja piątka numer jeden



Scope100 to kontynuacja zeszłorocznego projektu Scope50, tylko że powiększonego x2. Nie musicie dziękować za te skomplikowane obliczenia (...) Chociaż w zasadzie, to zwiększyła się tylko/aż liczba jego uczestników, bo reszta zasad pozostała bez zmian. Ha! Czyli jednak ta matma była zmyłką!

O co dokładnie chodzi? Cytując gutekfilm.pl: Scope100 to projekt online stworzony przez Gutek Film z myślą o widzach, dla których kino jest życiową pasją. Przeznaczony dla ludzi z całej Polski, w różnym wieku, z różnym wykształceniem. Na podstawie nadesłanych zgłoszeń wybrano stu widzów, którzy uzyskali darmowy dostęp poprzez VOD do 10 nowych europejskich filmów, pokazywanych w ostatnim roku na światowych festiwalach filmowych. Te odważne, wyraziste i ambitne produkcje nie trafiły jeszcze ani do kin, ani nie zostały zakupione przez polskich dystrybutorów. Zazwyczaj to właśnie dystrybutorzy decydują o tym, co trafi na ekrany kin, ale w projekcie decyzja ta należy do widzów.

Tak się złożyło, że w tym roku nie musiałam ponownie wysyłać swojej kandydatury do uczestniczenia w projekcie. Gutek zapytał, czy nie chciałabym ponownie dołączyć, a ja odpowiedziałam, że i owszem. No i dołączyłam.

Oglądanie 10 filmów oraz wysyłanie ocen zakończyło się wraz z końcem niedzieli 17.01. Gdy zaczęłam pisać tego posta liczenie głosów trwało w najlepsze. W tym momencie wszystko jest już jasne. Jednak to jeszcze i tak nie koniec naszej pracy. Teraz chętni Scopowicze będą brać udział w promocji filmu – m.in. wybierzemy polski tytuł, plakat, zwiastun i hasła reklamowe.

Dla przypomnienia – w zeszłej edycji wygrała „Magical girl”, ale dystrybutor zdecydował się na wprowadzenie również drugiego filmu – „Party Girl”. Oba ciepło przyjęte ;) Ok...wstęp miał być krótki, ale minimalnie się wydłużył.

Teraz zdradzę Wam tajemnicę, która nie jest sekretem, czyli zapraszam do poznania mojej PIĄTKI NUMER JEDEN SCOPE100. 


1.MEDITERRANEA 
Francja, Niemcy, USA, Wielka Brytania, Włochy



Jeden z najbardziej aktualnych tematów, czyli losy imigrantów. Paradoksalnie aktualność ta może być przez wielu odbierana jako wada. Wśród Scope'owiczów pojawiły się głosy, że wchodzenie do dystrybucji z takim tematem, kiedy wszyscy mamy jeszcze przed oczami dobrze przyjętego "Dheepana", to nie jest trafiony pomysł. Moim zdaniem nie wolno przekreślać "Mediterra...." (btw. trzeba znaleźć sensowny i chwytliwy PL tytuł!) tylko z tego powodu. Film ma niesamowity (!!!) obiektywizm narracji. Brak podziału na tych nieskazitelnych oraz złoczyńców, to jedna z jego największych zalet. Poza tym świetne aktorstwo pierwszoplanowe, piękne połączenie różnych kultur (aż chce się powiedzieć - różnych światów) za pomocą radiowej popowej muzyki i przedmiotów, bez których ciężko wyobrazić sobie funkcjonowanie współczesnego człowieka. Do tego postawa głównego bohatera nadająca wielu tematów do dyskusji i skłaniająca do niejednej refleksji, nawet tak przyziemnej, jak pochodzenie pomarańczy, którą codziennie mamy na wyciągnięcie ręki. To film z otwartym zakończeniem w moim ulubionym stylu - nie ma tutaj od czapy urwanej taśmy filmowej, ale piękne wykadrowanie ostatniej sceny, w której oczy widza stają się przez moment oczami głównego bohatera. 
To jest naprawdę smutne, że nie wygrał. A ja jestem naprawdę szczęśliwa, że mogłam go obejrzeć.

2. MUCH LOVED 
 Francja, Maroko


Trochę zachowałam się jak Scope'owy troll klasyfikując ten film tak wysoko w moim rankingu. Delikatnie mówiąc, współwidzowie nie zapałali do niego miłością, a ja zrobiłam im na złość ;) Tak, naprawdę wierzyłam, że ten 1% mojego udziału miał ogromne znaczenie w ostatecznym pojedynku.

"Much loved" to historia marokańskich prostytutek. Temat znany jak świat, miejsce tego tematu już niekoniecznie. Film byłby o wiele lepszy w formie dokumentu, nawet gdyby pozostawić te same aktorki. Bo to właśnie bohaterki są największą siłą całej produkcji. Naturalne - może niekoniecznie z wyglądu, ale na pewno ze sposobu bycia - wiarygodne i takie, z którymi oczywiście nie mam ochoty się utożsamiać, ale ciężko pozostać obojętnym wobec ich pracy. Dodatkowy plus za pozostawienie niektórych wątków w stanie niedomówienia. Daje to pole do własnej interpretacji (np. wcześniejszego życia bohaterów), ale jednocześnie nie irytuje nadmiernością niewiadomych. No i oczywiście szacun za odwagę. Osoby zaangażowane w tę produkcję mają teraz niemałe problemy z racji tego, że śmiały poruszyć w kinie takie niecne kwestie. 



3. PARISIENNE 
Francja



Kolejny raz temat imigracji i kolejny raz w zupełnie innym świetle. Film wykonany przez Francuzów, a na domiar tego akcja dzieje się w Paryżu. Nikogo nie powinien zdziwić więc fakt, że w "Parisienne" imigracja została przedstawiona przez pryzmat piękna. Historia Liny, która jest chodzącym dowodem na to, że ładni mają w życiu lepiej ;)
Film oglądało się całkiem przyjemnie, taki typowy na tu i teraz. Był to mój pierwszy scope'owy seans i dziś, około miesiąc później, nie pamiętam z niego zbyt wielu szczegółów. Jednak pozostało po nim jakieś takie pozytywne uczucie.


4. EVOLUTION
 Belgia, Francja, Hiszpania



Dziesiątki pytań, zero odpowiedzi. Jeden seans to za mało, żeby jakkolwiek zinterpretować taką ewolucję. A nie jestem też przekonana, czy nawet po dwu- czy trzykrotnym obejrzeniu sytuacja ta by się zmieniła. Trochę obrzydliwy, trochę intrygujący. Film  z serii dziwnych: matki-ośmiornice (czy coś w ten deseń), pielęgniarki bez brwi (nie mam pojęcia co symbolizuje brak brwi), jakieś dziwne dzieci w brzuchach dzieci - po prostu takie tam różne niewielkie anomalie.
Dlaczego umieściłam go aż na 4-tym miejscu? Bo podobno pięknie wygląda na dużym ekranie. Bo i tak wiedziałam, że nie wygra i nie trafi od razu na duży ekran. Bo był jednym z najciekawszych z całej 10-tki. Bo któryś film musiałam zamieścić na tym miejscu.

5. FRENZY
 Francja, Turcja, Katar



Właśnie, gdy miałam zacząć pisać na jego temat dowiedziałam się, że to ZWYCIĘZCA SCOPE100.
O czym opowiada? To naprawdę trudne pytanie. Nawet nie potrafię opisać w kilku słowach tej fabuły. Nawet tuż po seansie nie potrafiłam tego zrobić (!!!) O.o 
Wiem za to na pewno, że jest nietypowy, niepokojący i momentami brutalny. Bardzo dobry technicznie, ze świetnym dźwiękiem (krążą plotki, że w kinie dźwięk ten wywołuje efekt WOW) i skłaniający do wielu refleksji. Do teraz nie rozkminiłam, czy ostatnia scena to majak głównego bohatera, czy może należy na nią spojrzeć zdecydowanie i dosłownie. "Frenzy" to jeden z najbardziej wyrazistych filmów tej edycji Scope i mimo, że prawdopodobnie bardziej przypadnie do gustu miłośnikom kina festiwalowego, to nawet tacy widzowie, jak ja (czyt. wolący bardziej przyziemne dramaty) będą o nim długo pamiętać. Może dlatego, że momentami mocno irytuje.

Muszę zaznaczyć - doskonale dobrany angielski tytuł. W oryginale jest nieco inaczej, bo "Abluka", czyli "Blokada". Natomiast w komentarzach na naszym scope'owym forum naprzemiennie pojawiały się określenia - szał i paranoja, więc nie zdziwię się, gdy któreś z nich okaże się polskim tytułem filmu. A na razie, niech właśnie te dwa określenia służą za podsumowanie moich odczuć na temat zwycięzcy ;)

Wypowiedziałam się na temat "Frenzy" całkiem pozytywnie, więc może niektórych zdziwić to, dlaczego w swoim głosowaniu zamieściłam ten tytuł dopiero na piątym miejscu. Moja odpowiedź wcale nie jest taka prosta :D Chciałam być cwana, bo szczerze liczyłam na wygraną "Mediterracośtamcoś" i miałam nadzieję (tfu! ja naprawdę w to wierzyłam!), że zamieszczając "Frenzy" tak nisko, wzmocnię pozycję mojego faworyta. Z kolei nie chciałam go zupełnie pomijać w swojej TOP5, bo na tle pozostałych tytułów nie ulegało wątpliwości, że w TOP5 musi się znaleźć.

WYNIKI W SKRÓCIE:
"FRENZY" - 27 osób umieściło na miejscu 1
"CHEVALIER" - 18 osób umieściło na miejscu 1 (strasznie mnie zirytował ten film! na razie Wam o nim nie opowiem)
"MEDITERRANEA" - mam nadzieję, że mimo tego znajdzie się dystrybutor, który zechce go kupić
"EVOLUTION"

Pozosłe tytuły znalazły się daleko w tyle.


niedziela, 17 stycznia 2016

Nienawistna Ósemka / The Hateful Eight

Jaka jest jedyna właściwa reakcja na nowy film Tarantino:


Znalezione obrazy dla zapytania clapping


Dla mnie jest reżyserem WYBITNYM (a kto mnie zna wie, że takich słów nie nadużywam). Po każdej jego produkcji wiem, że za kamerą stała cholernie inteligentna bestia, w której głowie dzieje się coś niepokojącego. Ale czy to ważne? Efekty tego są genialne.


Jego filmów nie trzeba przedstawiać. Nikt idąc na seans nie spodziewa się musicalu z tańczącymi uśmiechniętymi kelnerami,filmu przyrodniczego, biografii znanego polityka czy lekkiej, stonowanej komedii romantycznej. Wiemy, że będzie krew z każdego otworu ciała człowieka, flaki, i ewentualnie jeszcze więcej krwi. Wszyscy będą bluzgać, a poniektóre sceny staną się kultowe.

Jednym zaskoczeniem był dla mnie widok Channinga Tatuma. Gość zaczynał w Step Upie. W cholernym Step Upie. A teraz gra u Tarantino. To tak jakby ktoś grał w pasjansa na domowym laptopie, a za chwilę miał pracować dla Microsoftu.

Kolejnym zaskoczeniem był widok matki z kilkuletnim dzieckiem wśród widowni. Jeżeli nie wiedziała na co idzie, to jest głupia. Jeżeli wiedziała, to może to być największa z fanek Mistrza.

Obraz jaki serwuje nam Tarantno jest tak genialnie popieprzony, że z łatwością wytrzymujemy 3 godziny seansu.

Nienawistna Ósemka potrzebuje chwili na rozkręcenie się. Przyznam - miałam chwilę zawahania, czy aby na pewno Mistrz zaserwuje mocny kopniak w jaja porównany choćby do ostatniego Django, ale w drugiej połowie film to istna petarda. Więc wybacz o Zbawco mnie, która zwątpiła. W sumie tematyka Hateful8 troszkę przypomina swojego poprzednika. Pozostajemy w tematyce bounty hunters, segregacji rasowej i samego rasizmu.

Absolutnie wybitne aktorstwo nie tylko Samuela L. Jacksona, ale również Jennifer Jason Leigh, która dla mnie stanowi niesamowite odkrycie i powinna, a raczej musi dostać Oscara, choć nie widziałam części popisów jej rywalek. Była zjawiskowa! Niesamowicie charyzmatyczna, dopracowana do najmniejszego detalu postać. Dla mnie była najlepsza, i to nie dlatego, że była to jedyna kobieca rola.

Pałam wątpieniem czy Tim Roth to Tim Roth, czy Christoph Waltz. Nie wiem, czy taki był zamiar reżysera, czy Roth zainspirował się kolegą po fachu, ale podobieństwo było znaczne, choćby w sposobie siadania Oswaldo Mobraya, który bardzo przypominał ten Pułkownika Hansa Landa w Bękartach. I sama nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale przyznam, że rzuca się w oczy.

Scenariusz - niesamowicie przemyślany, dopracowany, z błyskotliwymi dialogami (których 99,9% to rasistowskie żarty) od początku do końca. Humor iście tarantinowski, zaskoczenia i ostra miazga na samym końcu.

Wychodząc z kina zastanawiałyśmy się z Agatą, kto dałby temu filmowi mniej niż 8 na 10. Odpowiedź przyszła szybko, gdy zaczęłyśmy słyszeć oceny współtowarzyszy: np 6.

Żyjemy w wolnym kraju, a ja szanuję wolność słowa i poglądów wszystkich obywateli. Każdy ma swoje racje i prawo do wyrażania własnych myśli. O gustach się nie dyskutuje.

Właściwie to nie. Cofam.

Bo to jest Tarantino bitches

9/10 !

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Kochajmy się od Święta / Love The Coopers

Mam za sobą dzisiaj seans Holiday i Listów do M. Tym bardziej, poprzez porównanie uznałam wczorajszy film ''Kochajmy się od Święta'' za jeden z najgorszych filmów w tematyce świątecznej, jaki widziałam.

''Idzie Boże Narodzenie, mam 5 minut na napisanie screenplay, mogę zarobić''. Jestem pewna, że takie słowa kierowały Stevenowi Rogersowi przy pisaniu scenariusza. Sypnęło się kasą na gaże dla znanych i lubianych i film gotowy. A irytację widza na sali kinowej ma się gdzieś.

Ani w tym pomysłu, ani wykonania, ani tym bardziej polotu. Każdy z bohaterów z założenia powinien być inny, a w tej bandzie nijakich popisów aktorskich trudno doszukać się ulubieńca.
Dziwi fakt, że takie nazwiska chcą być kojarzone z taką jakością. Ale przecież kredyt trzeba spłacić.

Absolutnie nie polecam w kinie. Jeżeli będziecie mieć takie ''szczęście'' jak my, to już w ogóle traficie na dziwne gimbusowo-pijaczkowe towarzystwo, które śmieje się w momentach zupełnie do tego się nienajadających. Na przykład w dramatycznych popisach alkoholizmu matki jednej z głównych bohaterek.

Trudno mi chociażby opisać o czym jest ten film. Owszem, czteropokoleniowa rodzinka Cooperów niby zjeżdża się na Święta. I wszystko wygląda, jak w każdej innej rodzinie na Boże Narodzenie - nie raz można dostać świra. Spotykają się całkowicie z przymusu, bo nie mogą ze sobą wytrzymać i odciągają chwilę spotkania w nieskończoność. 

Jednak wydarzenia, które towarzyszą Wigilii, jak i każdej z historii bohaterów są po prostu nierealne i wyssane z palca. Najlepszym przykładem jest piękna Olivia Wilde, która zakochuje się w 8 godzin w Jake'u Lacym. Albo praca Eda Helmsa, znanego z Kac Vegas, która polega na robieniu idealnych zdjęć rodzinom, w ich nieidealnych świątecznych sweterkach. Postać grana przez Eda próbuje doszukać się ideologii całego przedsięwzięcia, podobnie, jak z tą produkcją - twórcom się wydaje, że przekazują jakieś ważne przesłanie, podczas gdy film jest po prostu głupi. Nie można się doszukać normalnego pocałunku w całej tej prawe dwugodzinnej bądź co bądź komedii romantycznej. Bohaterowie raczej zachowują się jak zwierzęta, które językiem wydobywają pokarm z ust innych członków stada. A miejmy na uwadze fakt, że coś takiego nie ma miejsca w normalnym życiu.

Dramaty w tej historii są naciągnięte jak skóra Renee Zellweger po ostatniej wizycie u chirurga plastycznego. Postaci przerysowane i dosłownie nijakie. Dialogi to już w ogóle dramat.

Ratująca całą sytuację Keaton i niektóre komediowe momenty sprawiają, ze film ''ujdzie''. Jednak zapominamy go już przy napisach końcowych, a wydane pieniądze na bilet okazują się marnotrawstwem, nawet jak na osoby, które uwielbiają po prostu być w kinie.

Ogólnie 4,5 na 10.


Ugotowany / Burnt


Co prawda premiera tego filmu miała miejsce jakiś czas temu, jednak udało mi się obejrzeć go dopiero teraz. Thanks God for The Internet

Chciałabym Wam opisać film, który w 100% spełnił moje oczekiwania.

Z zapowiedzi ''Ugotowany'' miał opowiadać o wymagającym szefie kuchni i o kuchni od kuchni. Kino lekkie, łatwe i przyjemne dla każdej fanki Coopera. Spodziewałam się, że będzie to typowa ''7'' czyli film z przyzwoitym aktorstwem, z wyróżniającą się rolą Bradleya Coopera i przystępną fabułą.

Nie można być obiektywnym co do osoby, którą chce się poślubić, jednakże Bradley Cooper wygrał ten film. Absolutnie uwierzyłam, że nie jest aktorem, ale szefem kuchni i, że umie język francuski.

Fabuła przystępna, z jednym całkiem udanym zwrotem akcji (a jak tu zrobić zwrot akcji w filmie o gotowaniu?).

Niezłe zdjęcia, rosnący apetyt w miarę trwania filmu oraz Omar Sy w roli drugoplanowej to produkcja, jakiej szukamy w zimne poniedziałkowe wieczory, dla pokrzepienia ducha. Nie jestem fanką Sienny Miller, ale w tej produkcji mi nie przeszkadzała.

Polecam fanom gotowania, jedzenia w restauracjach i osobom, które mają ochotę zobaczyć po prostu dobry film. Oraz tym, którzy byli ciekawi w jaki sposób przyznają gwiazdki Michelin restauracjom.

Idealna 7 / 10. Plus za Bradleya i pięknie pokazane jedzenie.