sobota, 20 maja 2017

Jutro będziemy szczęśliwi / Demain tout commence



Zwiastun, którym kina zasypywały widzów przez ładnych parę miesięcy, zapowiadał coś zupełnie innego. Ot, kolejna, niezobowiązująca, lekka, łatwa i przyjemna w odbiorze komedia. Temat też nieszczególnie oryginalny – młoda mama nie chce dziecka, więc w nieelegancki sposób pozostawia je w ramionach ojca. Po czym znika na osiem lat. Zszokowany i nieobyty w temacie tatuś ma przez to niezłą zagwostkę, co prowadzi do wielu komicznych sytuacji. Ok, tak wygląda ta wesoła część. Gdy jednak starzejemy się wraz z bohaterami o wspomnianych osiem lat, to wpadamy w wir coraz to dramatyczniejszych wydarzeń.



Na temat „Jutro będziemy szczęśliwi” odbyłam kilka ciekawych rozmów z kilkoma znajomymi (również ciekawymi). Wszyscy jednogłośnie zachwalali zaskakujący zwrot akcji na samym końcu historii. Muszę przyznać, że ja też. Moją uwagę zwróciło jednak narzekanie jednej z osób na to, że w filmie był o jeden zwrot akcji za dużo. Znajomy nie potrafił sprecyzować, o który, ale o jeden na pewno. Muszę przyznać, że z tym już się nie zgadzam. Lubię takie skakanie po fabule, bo zazwyczaj idzie też za tym skakanie po emocjach widza. A co się z tym wiąże – mamy wartką akcję. I tutaj ona również była!

Wzruszam się naprawdę baaardzo rzadko, zwłaszcza na filmach, ale jeśli już mi się to zdarza, to z powodu zupełnie innych sytuacji i splotów zdarzeń, niż w „Jutro będziemy szczęśliwi”, gdzie sercowym ściskaczem został temat-pewniak, czyli choroba. Ale podtrzymując to, co napisałam zdanie wcześniej – to nie do końca moje klimaty i więcej emocji wzbudziła we mnie piosenka Leona Bridgesa na napisach końcowych, niż przedstawiona w filmie historia. Ale naprawdę rozumiem, że są widzowie, którym wraz z rozwojem oglądanych wydarzeń spłynęła po policzku niejedna łza. Autentycznie, to rozumiem!

W sumie powinnam chyba zacząć od  tego, że głównym wabikiem, który sprowadził mnie do kina, nie był ogrom zwiastunów, a Omar Sy na pierwszym planie. Uwielbiam tego gościa, więc wiedziałam, że zagra rewelacyjnie i tak też było. To człowiek – kameleon, który w ułamku sekundy potrafi przeistoczyć się z kawalarza/jajcarza w zdruzgotanego i załamanego człowieka nie mogącego pogodzić się z losem. Albo odwrotnie. Zawsze kupuję jego bohaterów w 100%. Jeśli polubicie  dramatyczną naturę Sy, to gorąco zachęcam do obejrzenia „Chocolate”, w którym zagrał tytułową rolę. Dobre kino i genialny Omar zawsze zasługują na uwagę J

Dla „Jutro będziemy szczęśliwi” mocne 6.5/10 –  nieźle się to ogląda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz