poniedziałek, 30 stycznia 2017

Toni Erdmann

Do wczoraj nie wiedziałam, że nie jestem fanką niemieckiego humoru. Do wczoraj w seksie nie znałam metody "na cukiernika". Po wczoraj wiem czego unikać jako fan kina, jak i kochanka.

Historia zapowiadała się ok. Ojciec chce spędzić trochę czasu z zapracowaną córką, odnowić relację. Ma mu w tym pomóc jego alter-ego czyli tytułowy bohater - Toni Erdmann.


Za chwilę pewnie usłyszę, że zrozumienie tego filmu zaczyna się od 180 IQ, że to film dla wybranych etc. Nicht fur alle, a ma pewno Nicht fur mich.

Moja recenzja natomiast wygląda tak:

Po pierwszych 30 minutach zaczęłam patrzeć na zegarek i płakać mi się chciało, gdy zdałam sobie sprawę, że film trwa 2:40. W pierwszej godzinie głową osunęła mi się do tyłu ze znużenia, potem przeżyłam długie ataki ziewania, a na końcu irytacje.

Może gdyby odpuścić sobie 25minutowe sceny podchodzenia do drzwi, to film mógłby być krótszy i miał by więcej sensu.

Zupełnie nie wiem nad czym wszyscy się zachwycają. Zupełnie nie moje kino. Główni bohaterowie irytujący, niektóre sceny po prostu głupie. Ale najprawdopodobniej jeśli lubicie przeartyzowaną Szumowską to będziecie zachwyceni.

Więc JA nie polecam. Jeżeli lubicie ciastka to też sobie odpuśćcie.

4/10

sobota, 28 stycznia 2017

Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej

Jeszcze długo przed Tinderem, bo w 1991 roku pojawiło się w Polsce pierwsze wydanie Cosmopolitan (ponad sto lat po premierze w USA!). Magazynu słynącego z tego, ze doradza kobietom, jak czerpać radość z seksu. Tego samego uczyła Michalina Wisłocka, bohaterka ''Sztuki Kochania''.

Pytałam Mamę, a mamy wiedzą najlepiej, jak to do końca było. I okazuje się, że rzeczywiście - jak w filmie. Wisłocką czytali wszyscy, o seksie się nie rozmawiało, a władze starały się zrobić wszystko, by nie dopuścić Miśki do głosu. Ludzie wycinali fragmenty gazety z jej felietonami, szczęśliwcy mieli całą książkę. Śmieszne czasy.


Odwzorowanie panującej wtedy rzeczywistości (co mnie trudno było ocenić) - jest. Powinnam zapytać jeszcze Babci, jak to było wcześniej, ponieważ produkcja pokazuje czasy II Wojny, ale nie wiem, czy nie pomyśli, że zwariowałam.

Film okazał się absolutnie poprawny. Dostałam wszystko to, czego oczekiwałam. I chyba nikt nie powinien wyjść rozczarowany. To na co zwróciłyśmy uwagę z Agatą, to to, że różne ''pokolenia'' śmiały się w innych momentach filmu. A grupa badawcza była całkiem spora, kino było prawie pełne.

Od ''Różyczki'' wiedziałam, że Boczarska to niezła aktorka. Dzięki ''Sztuce Kochania'' zyskałam do niej jeszcze większy szacunek. Co ciekawe - moim zdaniem - największy popis dała grając ''starszą'' Wisłocką, tą z lat 70tych. Także duże brawa!

I trzeba przyznać, że o ile jest to mocne feministyczne kino, tak partnerujący kobietom (Wasilewska, Polak) aktorzy również poradzili sobie świetne. Nie mówimy tu wcale o byle kim - Lubos, Adamczyk, Szyc (gwarantuje, ze jak go zobaczycie w tym filmie, to będzie mocne WTF?!)

Zdjęcia, muzyka - oba na plus. Produkcję spokojnie można by skrócić o jakieś 20 minut, plus zabrakło mocnego elementu ''wow'' by film zasłużył na 8kę. Ale jest to dobry Polaków start w nowy rok.

Mamy tutaj też takie polskie ''Vicki Christina Barcelona'' (Adamczyk polskim Bardenem?!) z podobnym skutkiem - przez chwile jest fajnie, ale na dłuższa metę trójkąty się nie sprawdzają.

Żyjemy w tak wyzwolonych czasach, że ciężko jest uwierzyć, ze w latach 70tych, lekarka zapisywała kobietom ''Przebieranki'', by nie popadły w małżeńską rutynę. Obecnie w Cosmo  na bieżąco śledzimy Najlepsze Pozycje, Najlepsze Sposoby By Zrobić Sobie Dobrze. Internet pełen jest pornografii, a na Tinderze bez pardonu niektórzy zagadują: - Chcesz się ruch*ć? (Treu Story). No tak. Ale w końcu nie od razu Rzym zbudowano. Jak to powiedział nasz przyjaciel po wspólnym seansie ''Fajnie ogląda się filmy o ludziach z pasją'', a pasją Wisłockiej był seks. Bez podtekstów.


niedziela, 22 stycznia 2017

Las, 4 rano

Najnowszy film Jana Jakuba Kolskiego. 

O czym? Forst porzuca dobrobyt i osiedla się w lesie. Gdy odwiedza go trzynastoletnia Jadzia, jest zmuszony po raz kolejny zmienić swoje życie (opis Filmweb).

Recenzja:


DON'T. LIKE. THAT.

DON'T. LIKE. THAT.

DON'T. LIKE. THAT.


Kropka.


piątek, 13 stycznia 2017

Ja, Olga Hepnarova



Historia młodej kobiety, tytułowej Olgi (Michalina Olszańska), mającej problemy zarówno z otoczeniem, jak i z samą sobą, która właśnie przez to świadomie doprowadziła do tragedii na ulicach Pragi, wjeżdżając w tłum ludzi czekających na przystanku. 

Film momentami na 7,5 a momentami na 4. Tak naprawdę jest to zlepek historii, które niby tworzą chronologiczną i spójną całość, ale pozostawiają też wrażenie wyrwanych z kontekstu. Ze scenariusza nie wynika wprost, z czym tak właściwie ta młoda dziewczyna miała problem. Dlaczego była zgorzkniała, nieufna i bojowniczo nastawiona do prawie całego społeczeństwa. Ciężko też wywnioskować, czy zawiniła tutaj jej choroba psychiczna, czy Hepnarova była w pełni świadoma swoich czynów. Jak, z resztą, utrzymywała.

Pierwszy raz jestem pod dużym wrażeniem Olszańskiej. To ona obroniła ten film. Zagrała dosłownie całą sobą - i wtedy, gdy miała grać "tylko" ciałem, jak i w licznych monologach oraz mniej licznych dialogach, wszystkich oczywiście po czesku. 

Mocna historia. Szkoda, że film nierówny, bo był potencjał na naprawdę świetne kino. 

czwartek, 12 stycznia 2017

Assassin's Creed

O grze, na podstawie której powstał film wiem tyle, że istnieje. I bardzo dobrze na tym wyszłam, bo kiedy znawcy tematu krytykowali, ja po prostu patrzyłam na ciekawe, szybko zmieniające się obrazki. Jeśli stęskniliście się za głośnym, dynamicznym kinem i niestraszne wam skakanie po dachach oraz datach (dosłownie), to już wiecie, gdzie macie iść dziś wieczorem.


Największy plus produkcji – wspomniany we wstępie dynamizm. Jeśli się tłuc, to bez sentymentów i wyrzutów sumienia, jeśli uciekać, to nie zważając na takie drobne przeszkody, jak kończący się dach, czy brak schodów podczas wspinaczki na szczyt budynku. Świetnie, że sceny te trwały wystarczająco długo, by w pełni się nimi nasycić. Żadnego ucinania w połowie lotu/skoku/biegu/dźgnięcia w brzuch itd.

Drugi największy plus – Fassbender. Ten człowiek chyba nie ma słabszych momentów. Nawet, jeśli komuś nie spodoba się fabuła, czy realizacjia „Assassin’s...”, to naprawdę nie byłabym w stanie zrozumieć krytyki pod adresem aktorstwa Michaela. Walczy, płacze, umiera, żyje, krzyczo-śpiewa i świeci klatą – czyli full pakiet.

Największy minus – Jestem pewna, że już za kilka dni nie będę pamiętać ¾ filmu. Dla mnie jest on rozrywką typowo tu i teraz, przerywnikiem od moich ulubionych, troszeczkę poważniejszych i smętniejszych kinowych klimatów.

Drugi największy minus – Cotillard. Rzecz zupełnie odwrotna, niż u Fassbendera. Ona naprawdę miewa słabsze momenty i pech chciał, że znów ten moment nastał. Marion wyglądała, jakby sama się nudziła postacią, którą miała zagrać. Do tego stopnia, że aż prawie słyszałam jej wewnętrzne ziewanie.

Ocena: 6.5

Dziwna sprawa, że czasami tak chętnie wciskam wam szóstkowe filmy, a czasami produkcje z tą samą notą dość mocno odradzam. Dzisiejsza 6.5 jest z tych pierwszych. 

sobota, 7 stycznia 2017

Paterson

Teoretycznie nie mój klimat, bo teoretycznie jest to nadęte, nudne i artystyczne kino. Jednak, nie tym razem!



Dosłownie kilka dni temu rozmawiałyśmy z Moniką o braku u ludzi jednej podstawowej cechy: "normalność". Okazuje się, że osoby specyficzne są naprawdę bardzo ciekawe, zwłaszcza na początku znajomości, ale to z tymi normalnymi i teoretycznie nudniejszymi przyjemniej spędzać czas. "Paterson" idealnie wbił się w ten wątek.

Główny bohater, Paterson właśnie, spotyka w swoim życiu całkiem sporo dziwaków (high 5, Pat.!). Co go wyróżnia? To, że zachowuje się w ich towarzystwie w sposób wyważony, spokojny, normalny. A do tego pisze wiersze. Do szuflady. Podobno każdy ma jakiegoś bzika (osobiście znam człowieka, który od kilkunastu lat kolekcjonuje papierki od czekolad :P), ale bycie zbzikowanie normalnym, to już wyższa szkoła jazdy.

A wracając do filmu - alfabetycznie moje argumenty, dlaczego jestem ZA:

Bohaterowie – jak wyżej, czyli: ten film stara się udowodnić fakt, że ludzie mający dość oryginalne, nietypowe osobowości i zainteresowania mogą prowadzić całkiem normalne, z pozoru (podkreślam: z pozoru) nudne, ale za to wyluzowane i szczęśliwe życie.

Gatunek – film obyczajowy. Mimo, że „Paterson” jest klasyfikowany jako dramat i komedia, ja widzę w nim obyczaj na 100%. Pamiętacie Wasz ostatni obejrzany film z tego gatunku? Przed najnowszym Jarmuschem też nie pamiętałam. A szkoda, bo to naprawdę coś.

Miejsce: Paterson, New Jersey. Położone bliziutko Manhattanu, ale diametralnie od niego różne. Ma swój klimat, naprawdę go ma. I tak, główny bohater nazywa się tak samo, jak miejsce, w którym mieszka. I nie, to wcale nie jest creepy.

Temat – nieopisanie bardzo zbrzydły mi melodramaty nafaszerowane „życiowymi zakrętami”. Aż tu nagle w „Patersonie” niespodzianka – patrzymy po prostu na miłość. Bez ckliwości, patetycznych wyznań, gorących romansów i skoków w bok, czy też nieuleczalnych (SIC!) chorób. Jest tylko uczucie ukazane w drobnych gestach, wypracowanych rytuałach, rozmowach o bieżących sprawach, szacunku i wiarze w drugą osobę.

Wydźwięk: OPTYMISTYCZNY. Gdy kolega z pracy kończy swoją codzienną, tradycyjną litanię o tym, jak to ma w życiu źle i problemowo, na pytanie „A jak u ciebie?” Paterson odpowiada zwięźle „A u mnie wszystko OK”. A, że cichy optymista jest o sto lat świetlnych lepszy od głośnego pesymisty, to Patersona mogę uznać za swoją bratnią duszę.


Nie jestem pewna, czy jeszcze kiedyś do niego wrócę, ale za to jestem przekonana, że niektórych scen, jak i samego wydźwięku „Patersona” tak szybko nie wymażę z pamięci. A, że jest to jeden z największych komplementów, jaki mogę przypisać filmowi, to nie byłam w stanie ocenić tego dzisiejszego na mniej, niż 7.