czwartek, 12 stycznia 2017

Assassin's Creed

O grze, na podstawie której powstał film wiem tyle, że istnieje. I bardzo dobrze na tym wyszłam, bo kiedy znawcy tematu krytykowali, ja po prostu patrzyłam na ciekawe, szybko zmieniające się obrazki. Jeśli stęskniliście się za głośnym, dynamicznym kinem i niestraszne wam skakanie po dachach oraz datach (dosłownie), to już wiecie, gdzie macie iść dziś wieczorem.


Największy plus produkcji – wspomniany we wstępie dynamizm. Jeśli się tłuc, to bez sentymentów i wyrzutów sumienia, jeśli uciekać, to nie zważając na takie drobne przeszkody, jak kończący się dach, czy brak schodów podczas wspinaczki na szczyt budynku. Świetnie, że sceny te trwały wystarczająco długo, by w pełni się nimi nasycić. Żadnego ucinania w połowie lotu/skoku/biegu/dźgnięcia w brzuch itd.

Drugi największy plus – Fassbender. Ten człowiek chyba nie ma słabszych momentów. Nawet, jeśli komuś nie spodoba się fabuła, czy realizacjia „Assassin’s...”, to naprawdę nie byłabym w stanie zrozumieć krytyki pod adresem aktorstwa Michaela. Walczy, płacze, umiera, żyje, krzyczo-śpiewa i świeci klatą – czyli full pakiet.

Największy minus – Jestem pewna, że już za kilka dni nie będę pamiętać ¾ filmu. Dla mnie jest on rozrywką typowo tu i teraz, przerywnikiem od moich ulubionych, troszeczkę poważniejszych i smętniejszych kinowych klimatów.

Drugi największy minus – Cotillard. Rzecz zupełnie odwrotna, niż u Fassbendera. Ona naprawdę miewa słabsze momenty i pech chciał, że znów ten moment nastał. Marion wyglądała, jakby sama się nudziła postacią, którą miała zagrać. Do tego stopnia, że aż prawie słyszałam jej wewnętrzne ziewanie.

Ocena: 6.5

Dziwna sprawa, że czasami tak chętnie wciskam wam szóstkowe filmy, a czasami produkcje z tą samą notą dość mocno odradzam. Dzisiejsza 6.5 jest z tych pierwszych. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz