Bunt w rytmach Skrillexa czyli recenzja polskiego Miasta 44.
Głęboko zakorzeniony uraz do wojny i naszej przeszłości raz na jakiś czas pcha filmowców do tworzenia mniej, lub bardziej udanych (jak w tym przypadku) filmów, upamiętniających te ciężkie czasy.
Rożnica 70 lat jest bez znaczenia. Młodzież (bo to film o młodych dla młodych) jest taka sama teraz, jak była 1 sierpnia 1944. Beztroska, lubiąca zabawę, alkohol i dymek. Priorytetem nie było państwo, ale wakacyjna miłość, wakacje i pocałunki. Komasa dobitnie pokazuje wagę czasów i piekło, w jakim znaleźli się na własne życzenie, lecz nie do końca świadomie, uczestnicy powstania. Uwydatnia nasze nieprzygotowanie, oszałamiającą przewagę wroga, a przede wszystkim to, że na powstanie szli głównie młodzi ludzie, którzy nie mieli pojęcia z czym przyjdzie im się zmierzyć. Jak to określiła współautorka tego bloga ''traktowali to powstanie jako taki spontan''. I tak było. ''Przetrwamy trzy dni i idziemy do domów''. Jednak po wszystkim nie było już gdzie wracać, bo większości domów fizycznie nie było. I żal było naszej pięknej Warszawy, naszego Paryża Wschodu, ah jaki żal.
Ogromne brawa należą się przede wszystkim za realizm, którego pozazdrościć nam mogą zagraniczni twórcy. Ile razy w amerykańskich produkcjach widzimy, jak bohaterowie tracą całe swoje rodziny i przyjaciół, chwilę się krzywią, po czym jakby nigdy nic chwytają broń i idą zwyciężać w rytmach jakiejś podniosłej piosenki. Reżyser nie tylko w sposób bardzo naturalny pokazuje wybuchy, morderstwa na warszawskich ulicach, ale też emocje bohaterów. Gwarantuję, że chociaż raz, nawet największemu twardzielowi zakręci się łezka w oku.
Aktorzy postawili wysoko poprzeczkę dla równolatków z branży. Zarówno Józef Pawłowski, jak i Zofia Wichłacz nie tylko świetnie prezentują się na ekranie, co i radzą sobie z aktorskim wyzwaniem. Chylę czoła zwłaszcza dlatego, że nie były to postaci usadzone w komedii romantycznej, w której trzeba dobrze wyglądać i sprawnie prowadzić dialogi, ale w filmie o ciężkiej tematyce, która jest nie lada próbą. Pawłowski był nawet tak dobry, że pomimo, iż jego postać milknie na pół filmu, to on w samym tym milczeniu również jest bardzo dobry.
Muzyka, coś co w filmach Komasy uwielbiam najbardziej. Doskonale dobrane ścieżki dźwiękowe zachwycały mnie i tym razem. Usłyszymy Chryzantemy Złociste, Dziwny Jest Ten Świat, ale i Skrillexa.
Technicznie film również wypada bardzo dobrze. W pierwszej scenie informowani jesteśmy o tym, że same efekty specjalne pochłonęły 30 tysięcy godzin pracy, a na plan zwieziono kilka tysięcy ton gruzu. Ośmioletnie przygotowania dały nam amerykański polski film, w dobrym tego słowa znaczeniu. A scena, gdy po wybuchu bomby z nieba spadają szczątki ciał i krew, chyba na zawsze kojarzyć mi się będzie, gdy tylko ktoś wspomni o tym filmie.
Jedyne, do czego muszę się przyczepić, to dziwny powrót Komasy do Sali Samobójców w Mieście 44. Na pewno pamiętacie sceny z gier w tym pierwszym filmie. Dobra muzyka, graficzne szaleństwo, wirtualne walki postaci. Reżyser chyba na chwilę się zapomniał i dopuścił do realizacji dwóch przedziwnych scen, które bardzo przypominały te z Sali. Akurat były to wątki miłosne, ale może znajda one swoich amatorów. Jak dla mnie było odrobinę kiczowato.
Na film redakcja ILWM wybrała się w doskonałych humorach, na zwiastunach nie mogłyśmy opanować śmiechu. Z każdą sceną nasz nastrój zmieniał się na coraz poważniejszy. Po kilkunastu minutach opanowałyśmy się całkowicie, nie było nam wcale do śmiechu. Obie zdałyśmy sobie sprawę, że w porównaniu ze wszystkimi filmami, na jakie ciągnięto nas na silę w szkołach, w ramach zapoznawania się z historią, ten jest wyjątkowy. Doceniłyśmy go wspólną oceną 8/10.
Ja natomiast wychodząc z kina myślałam o tym, że gdyby powstańcy znali twórczość Lady Pank, mogliby zaśpiewać fragment ''Stacji Warszawa'':
Zniknie Warszawa
Tak jawa, jak sen
Życie to nie zabawa
Dobrze to wiem
I jeszcze kilka zdjęć pięknej Warszawy z przed 1 sierpnia 1944 i po: