sobota, 8 marca 2014

Romeo i Julia (2013)

Jedna z najsławniejszych historii miłosnych to zdecydowanie ta dotycząca kochanków z Werony. „Romeo i Julia” w wersji pisanej była chyba jedyną obowiązkową lekturą, którą w gimnazjum przeczytały wszystkie dziewczyny z mojej klasy. Już nie pamiętam, czy przeważały wśród nas zachwyty, czy uczucie rozczarowania, ale jedno pozostaje pewne do dziś – chyba nie ma na świecie osoby, która nigdy w życiu nie słyszała o tej właśnie sztuce Szekspira.


Jeśli ktoś już się decyduje na realizację kolejnej ekranizacji tej samej historii, to teoretycznie powinien mieć jakiś wyjątkowo zaskakujący pomysł na swój film. Niestety, w rzeczywistości wcale tak być nie musi. Chyba nie znam drugiego, tak niepotrzebnego filmu jak „Romeo i Julia” w reż. Carlo Carlei. Historia znana na pamięć przez większość ludzi od 14 roku życia wzwyż, powinna się obronić jakimiś innymi elementami, w sumie czymkolwiek: aktorstwem, scenografią, może muzyką, albo chociaż efektami specjalnymi. Jednak, w tym filmie wszystko jest tak wtórne, że bardziej się nie da.

„Romeo i Julię” obejrzałam przede wszystkim dlatego, że w roli Tybalta występuje Ed Westwick (tak! Chuck Bass powraca!). Od początku byłam świadoma, że za długo nie zagości on na ekranie, skoro gra właśnie tą postać, ale i tak byłam ciekawa, jak kształtuje się jego kariera po sławnej „Plotkarze”. Oscarową rolą bym jego występu nie nazwała, ale zdecydowanie wykreował najbardziej charyzmatyczną i wyrazistą postać w całym filmie. Romeo (Douglas Booth), oprócz urody, nie pokazał żadnych innych zapadających w pamięć cech. Taki jakiś mdły i nijaki.  Z kolei Julia (Hailee Steinfeld, znana np. z „Prawdziwego męstwa”) wywołała u mnie nieco więcej emocji, bo z minuty na minutę coraz bardziej mnie irytowała. Wspomnę też, że przy tak przystojnym Romeo (Romeu?) jej przeciętna, jeszcze niewykształcona uroda wypadała naprawdę blado.

Ed Westwick jako Tybalt

Piękny i Julia
Kolejnym minusem jest bardzo słaba scenografia, która przypominała mi trochę scenografię z naszego „Quo Vadis” (2001 r.). Typowo studyjne aranżacje niby-królewskich komnat, czy nawet sceny pojedynku na ulicach Werony wyglądają żałośnie ubogo, a nawet śmiesznie. Jeśli twórcy nie mieli większego budżetu, to najlepszą dla nich radą byłoby zaniechanie produkcji.

Piękne ulice Werony? Nie tym razem.
Naprawdę trudno mi wskazać jakieś plusy filmu. Wcale nie czułam romantycznej aury, która powinna towarzyszyć historii Romea i Julii. Przecież już sam tytuł ocieka tym romantyzmem, a ja kompletnie nie potrafiłam uwierzyć w ich miłość od pierwszego wejrzenia, aż po grób. W ogóle stwierdziłam nawet, że losy Romea i Julii to jednak jedna z najgłupszych historii miłosnych. Widzieli się oni zaledwie kilka razy, byli praktycznie dziećmi (no ewentualnie wczesnymi nastolatkami), a pod wpływem impulsu zdecydowali się na samobójstwo. Może tym razem za mocno stąpam po ziemi i brakuje we mnie wyższych uczuć, ale opisany dzisiaj film sprawił, że na jakiś czas mam dosyć jakichkolwiek melodramatów.

Sama nie wiem dlaczego, oceniłam aż 5/10... Może dlatego, że jest to typowy średniak, który co prawda nie obraża widza, ale też nie wnosi nic nowego do jego filmowych doświadczeń. 

2 komentarze:

  1. Oj zgadzam się w 100% zupełnie niepotrzebny film. Też obejrzałam (usłyszałam o tym filmie) tylko dla Eda. Zwykła ekranizacja z kiepskim wyborem castingowem. Pomiędzy Romeo a Julią zerowa chemia. Szkoda trochę własnie ze względu na postaci drugoplanowe Eda i fakt, że możemy zobaczyć w tym filmie również Stellan Skarsgard (znany z filmów Triera i Piratów z Karaibów raczej), Paul Glamatti. Dla mnie najlepsza wersją filmową Romea i Julii jaest ta historia pokazana w "Zakochanym Szekspirze"

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Zakochany Szekspir" faktycznie udany, zwłaszcza aktorsko - Judi Dench wystarczyło chyba kilkanaście minut na ekranie i zgarnęła Oscara, to dopiero sztuka!

      Usuń