poniedziałek, 7 grudnia 2015

Nad morzem / By the sea

Estetyczny, poważny i monotonny. Żeby nie napisać nudny. A z resztą… estetyczny, poważny i nudny.

Plakat jest tym, co najładniejsze w "Nad morzem".
Ale jeszcze ładniej wyglądałby u mnie na ścianie <3

Kilka pierwszych scen i już znałam diagnozę: „Nad morzem” wygląda pięknie, ale wartkiej akcji tutaj nie znajdę. Na początku w ogóle mi to nie przeszkadzało. Co więcej, to była gigantyczna zaleta. Tak zagapiłam się na Brada i Angelinę (mimo, że nie są już AŻ tacy idealni, jak jeszcze kilka lat temu) oraz na cudne nadmorskie widoki, że fabułę potraktowałam jako trzeciorzędny i zbędny dodatek do tych ładnych obrazków. Co nie zmienia faktu, że fabuła cały czas płynie, raz na jakiś czas uderzając mocniejszym akcentem.

Roland (Brad Pitt) i Vanessa (Angelina Jolie Pitt), małżeństwo z 14-letnim doświadczeniem, właśnie przeżywa solidny kryzys. Ratunku szukają w małej, francuskiej miejscowości, zaszywając się w eleganckim, ale nieprzeludnionym hotelu. Roland liczy na znalezienie inspiracji oraz natchnienia, by napisać kolejną powieść, a Vanessa – tancerka na emeryturze - całymi dniami robi nic. Sytuacja nieco się ożywia, gdy w pokoju obok zamieszkuje para młodych Francuzów (Melanie Laurent oraz Melvil Poupaud), świętujących swój miesiąc miodowy.

Vanessa, to klasyczna przedstawicielka jednego z najbardziej irytujących typów kobiety. Ma problem, ale wprost nie powie jaki, bo po co. Z resztą, może o nim nie mówi dlatego, bo Roland od początku go zna. Co więcej - w dużej mierze się do tego problemu przyczynił. Denerwuje mnie to, w jaki sposób się zachowują, nawet bardzo denerwuje. Unikają swojego towarzystwa, rozmawiają półsłówkami, są sztucznie uprzejmi. Śledząc ich zachowania trzeba się wiecznie domyślać co tak właściwie siedzi w ich głowach i po co w ogóle udają, że próbują naprawić to, co już zniszczone? Mnóstwo jest w „Nad morzem” powagi. Uśmiech na twarzy Vanessy pojawia się dosłownie kilka razy, w trakcie „zabawy”, w jaką nieśmiało wciąga męża, a która staje się przełomowa dla całej tej historii.


Angelina, przeraźliwie chuda, ale nadal posągowo piękna (albo pięknie wystylizowana) potrafi skupić na sobie uwagę widza. Jest w niej jakiś taki wewnętrzny spokój i ogromna klasa, którą trudno określić. Mimo tego, w małżeństwie Pitt, to Brad pozostaje aktorem na światową skalę. Doskonale wypadł w kolejnej dramatycznej roli, chociaż w kilku momentach było widać wesołe iskierki w jego oczach. Oczywiście w odpowiednich momentach, a nie tak sobie. Tak, czy siak.. na Pittów po prostu i przede wszystkim przyjemnie się patrzy.

Dziwne uczucie - oglądać film psychologiczny i nie wynosić z niego żadnych sensownych wniosków. Seans „Nad morzem” bardzo przypominał przeglądanie albumu z wakacji znajomych, którzy dopiero co wrócili ze słonecznej Francji. Na początku brakuje słów, by wyrazić wszystkie ochy i achy, rozczulając się nad pięknymi nadmorskimi widokami. Jednak z czasem przestają one robić takie piorunujące wrażenie. A na końcu mamy już serdecznie dość podziwiania pocztówek, które jedna po drugiej różnią się zaledwie jakimiś niezauważalnymi detalami. Brak własnych skojarzeń z tymi wszystkimi miejscami nie pozwala wczuć się w atmosferę, ani tym bardziej odtworzyć wspomnień osób uwiecznionych na oglądanych obrazkach. To jest po prostu beznadziejnie nudne. Tak, „Nad morzem” jest nuuuuudneeeee.

sobota, 21 listopada 2015

Steve Jobs

Z aż takim przerostem treści nad formą już dawno się nie spotkałam. To KOMPLEMENT (przez wszystkie duże litery).



Moją pierwszą myślą tuż po obejrzeniu filmu było to, że nowy Jobs jest jednym wielkim dialogiem. Najdłuższe momenty ciszy trwały max pół minuty, przy czym momentów tych było może ze trzy? Najważniejsze jest jednak to, że tak wartkich, inteligentnych, nierzadko sarkastycznych i przez cały czas dynamicznie napędzających fabułę rozmów bohaterów nie słyszałam chyba w żadnym innym filmie. 

Jak dotąd nie byłam fanką kina przegadanego. Zwłaszcza, że kojarzyłam je przede wszystkim z najbardziej irytującym reżyserem ever - Woodym Wszyscy Moi Aktorzy Będą We Wszystkich Moich Filmach Gadać Wszystkie Moje Badziewne Farmazony Allenem. 

ALE scenariusz Aarona Sorkina, to zupełnie inna bajka. I dzięki temu bohaterowie filmu Danny'ego Boyle'a dosłownie błyszczą prowadząc niezliczone potyczki słowne. A dzięki tym potyczkom ani na moment nie oderwałam wzroku od ekranu (btw. szacun dla tego, kto obejrzy film bez napisów i w pełni go zrozumie). To dialogi zmuszają do 100% koncentracji przez całe 2 h seansu, wywołując przy tym całą gamę uczuć: rozbawienie, współczucie, rozbawienie, ciekawość, rozbawienie, podziw, a do tego jeszcze rozbawienie i trochę smutku. Czy Aaron Sorkin aby na pewno jest mężczyzną??

Steve Jobs, zarówno film, jak i człowiek, przez cały czas biegnie dwutorowo. Równolegle widzimy dwa oblicza bohatera: Jobsa jako homo sapiens i Jobsa, jako pracującą maszynę wyposażoną w ludzkie organy. Przy czym oblicze nr 2 zdaje się być dominującym. Skąd taki wniosek? Na przestrzeni tych wszystkich lat, w których dzieje się fabuła, kamera prawie nie wychodzi z zamkniętych pomieszczeń. Jobs przeważnie siedzi w budynkach, w których mają się odbywać kolejne premierowe pokazy jego nowych produktów. Bardzo często widzimy go na scenie, ani razu nie zobaczymy siedzącego za stołem i jedzącego obiad w prywatnym mieszkaniu. Oprócz tego, trudno nie zwrócić uwagi na dwa chyba ulubione sformułowania Steve'a. Ulubione, bo powtarza je w kluczowych momentach: 1."Zrobię przelew"; 2."Wychodzimy na czas".  Mimo to, na ekranie można obserwować piękną ewolucję więzi i uczuć ojca do córki.  Dziecko, które swoją osobowością oraz intelektem musiało zawalczyć o uwagę taty, to bardzo ważny wątek. Chociaż poruszający, to na szczęście pozbawiony tandetnej ckliwości. 

Nigdy specjalnie przesadnie nie śledziłam filmografii Michaela Fassbendera (tutaj - tytułowy bohater). Tzn. widziałam go w kilku (nastu?) przeróżnych rolach, ale nazwisko aktora cały czas było mi zupełnie obojętne. Po udziale w filmie Boyle'a, Fassbender nareszcie nabrał w moich oczach jakiegoś charakteru. Doceniam to, że Jobs w jego wykonaniu bardziej siedzi w głowie, niż w fizyczności. Oczywiście trudno nie porównywać jego kreacji do występu Ashtona Kutchera w produkcji z 2013r. Ashton odwalił kawał dobrej roboty pracując nad ciałem, a Michael odwalił kawał dobrej roboty pracując na psychiką. Jestem pewna, że za dwa lata powstanie film pt. "Człowiek od Jabłka", w którym Leo DiCaprio odwali kawał dobrej roboty pracując nad jednym i drugim. 

Jako wielbicielka biografii i scenariuszy opartych na faktach (tak, wiem, pisałam o tym miliard razy) od początku czułam, że "Steve Jobs", to kino, które trafi w mój gust. No i się nie pomyliłam. Polecam :)


niedziela, 15 listopada 2015

Listy Do M 2

Pierwsza część filmu należy do moich ''Top Must See'' przed każdymi Świętami. Z jednej strony więc oczekiwania miałam wygórowane, z drugiej, jak to bywa z kontynuacjami - przypuścić można, że będą nieudane. A co najmniej gorsze.


Na szczęście nie tym razem (choć nadal uważam, że jedynka wyszła ciut lepiej).

Rózga pod choinkę każdemu, kto powie, że wszystkie polskie komedie romantyczne są głupie. ''Listami do M 2'' udowadniamy, że filmowy romans w Polsce kwitnie.

Druga część przynosi nie tylko nowych bohaterów (w ich role wcielają się m.in. Zakościelny czy Kożuchowska), ale też pewnego rodzaju rozczarowanie: ''Ale co z tym happy endem?''. Okazuje się, że nie tylko losy bohaterów nie ułożyły się, jak za dotknięciem magicznej różdżki, czego spodziewamy się po ''jedynce'', ale zostali zestawieni z dość poważnymi problemami. Rozwód, walka o życie, problemy w związku, polska bieda. Z filmu nie wychodzimy z szerokim uśmiechem, jak to miało miejsce cztery lata temu. ''Życia'' nie mogą pominąć nawet filmowi twórcy, jak przekonuje nas TAAB i co jest doskonałym podsumowaniem fabuły: ''Nothing last forever''.

Jeżeli chodzi o najsłabsze punkty to moim zdaniem jest to udział Marty Żmudy-Trzebiatowskiej, jednak jej udział w produkcji był krótki, przez co do zdzierżenia. Do tego dochodzi troszkę drewniany Zakościelny, odstający przy reszcie całkiem nieźle radzących sobie aktorów. No i ''błahość'' niektórych scen, ale komedie romantyczne rządzą się swoimi prawami, można to wybaczyć.

I tyle. Zalet znalazłam zdecydowanie więcej. Oprócz dramatyzmu, który uważam za mocny atut i dzięki któremu przyznaję, że może żadnych łez z mojej strony nie było, ale nieprzyjemna gula w gardle na pewno. 

Absolutnie genialna ścieżka dźwiękowa, w szczególności ta piosenka.

Piękne zdjęcia (choć Warszawka ciut gorzej oddana), dobrze poprowadzone postaci. Elementy komedii, przy których autentycznie śmiejemy się, a nasze brwi nie lądują w górze z zażenowania. Króluje tu oczywiście komizm postaci Niegrzecznego Mikołaja Mela (Tomasz Karolak). Absolutnie genialny Mateusz Winek w roli Kazika, którego pokochałam od pierwszej sceny i któremu wróżę całkiem niezłą karierę aktorską, przynajmniej teraz, z tymi pucołowatymi policzkami.

Tu z filmową mamą - Kasią Zielińską
Uchwycona magia Świąt i tego co powinno się liczyć w życiu tak naprawdę. Listy do M 2 dodaję do mojej obowiązkowej przedświątecznej filmowej listy z oceną 7.5 na 10.

Najlepszy tekst.

niedziela, 8 listopada 2015

W cieniu kobiet / L'ombre des femmes


Najdelikatniejszy obraz zdrady, jaki można sobie wyobrazić. Nie tylko w kinie, ale tak w ogóle. A mimo wszystko zachowania bohaterów nie pozostawiają złudzeń czym są i, jakie mogą być ich konsekwencje.



Pierre i Manon są małżeństwem, które wspólnie kręci niskobudżetowe dokumenty. Pewnego dnia on spotyka młodą stażystkę, która staje się jego kochanką. Jednak Pierre nie chce odejść od Manon, pragnie obu kobiet.
Tymczasem Elisabeth odkrywa, że Manom również kogoś ma. Gdy Pierre się o tym dowiaduje, porzuca kochankę i wraca do żony (Opis dystrybutora).

Chociaż zdecydowanie nie jestem fanką czarno-białych produkcji, to zazwyczaj potrafię docenić ich jedną, wielką zaletę. Brak wyrazistych, jaskrawych kolorów, pomaga skupić się na oglądanej fabule, a odcienie szarości idealnie podkreślają atmosferę dramatu. Tak też jest w przypadku filmu Philippe Garella. To bohaterowie i ich wspólna historia stają na pierwszym miejscu. I mimo, że temat przewodni jest jeden, czyli zdrada, to punktów widzenia zaprezentowanych widzowi tyle, ile osób w nią zaangażowanych.

Tytuł filmu jest trochę przewrotny. Bo nawet jeśli żadna ze mnie feministka (serio ŻADNA), to nadal zdecydowanie bliżej mi do stwierdzenia, że to kobiety częściej pozostają w cieniu mężczyzn, niż odwrotnie. Reżyser, próbując zrozumieć podziały na to, co typowo żeńskie, albo typowo męskie, jak sam stwierdził: "zrobił film z punktu widzenia mężczyzny, który stara się patrzeć na świat oczami kobiety". 

Szczerze wątpię, żeby główny bohater filmu, Pierre (Stanislas Merhar), przypadł do gustu jakiejkolwiek kobiecie na tym świecie. To znaczy, jakiejkolwiek, która ma okazję obserwować jego poczynania z boku. Ten typowy pies ogrodnika, jako główny argument słuszności zdrady, której się dopuścił, stawia fakt, że jest facetem. Bo przecież poligamia to najlepszy dowód męskości. Bo przecież poligamia powinna być dozwolona chociażby z medycznego punktu widzenia. Bo przecież to, że żona nie pozostanie mu dłużna, to największe zaskoczenie w dziejach ludzkości od czasów stwierdzenia, iż Ziemia jest okrągła. 

Film z grupy tych trudniejszych, na seans którego trzeba mieć odpowiedni nastrój. Poprzez swoją niełatwą tematykę, surowość oraz prostotę przekazu może być naprawdę wyczerpujący emocjonalnie.

Taka poważna recenzja dzisiaj wpadła!


Przedpremierowy seans w domowym zaciszu dzięki uprzejmości dystrybutora:


Film już w kinach - od 6 listopada br.





piątek, 6 listopada 2015

Spectre


Psychologia tłumu (def. filmowa) – stan emocjonalny u widza odczuwającego ekscytację z powodu zbliżającej się premiery filmu, do którego miałby neutralne podejście, gdyby nie bliskie relacje z liczną grupą innych widzów ostentacyjnie obnoszących się ze swoim przychylnym stosunkiem do wyżej wspomnianej premiery (hahaha reszta tekstu jest już po polsku! ;) )



Aha! Doświadczyłam tego na własnej skórze! Bo chociaż nie jestem zagorzałą fanką Bonda, to za sprawą milina rozentuzjazmowanych widzów dookoła również uznałam premierę „Spectre” za jedno z najważniejszych filmowych wydarzeń tej jesieni, a może nawet i roku. Nie będę jednak zrzucać na otoczenie całej winy za to, że moje wygórowane oczekiwania nie zostały spełnione (#łaskawaja). Muszę przyznać, iż bardzo polubiłam Craiga w roli 007, „Skyfall” naprawdę mi się podobało i oczywiście rozumiem, jaki jest charakter całej tej bondowskiej serii. Tym bardziej szkoda, że „Spectre” zwyczajnie mi nie podeszło.

Dlaczego? Dlatego:

1. Przypuszczam, że właśnie mijała pierwsza godzina siedzenia przed ekranem, kiedy powiedziałam do Moniki: „ciągle wygląda tak, jakby dopiero się zaczynał”. Film trwał i trwał i trwał i nie mógł ruszyć z tematem. Po świetnej pierwszej scenie nastąpiło ładne intro z brzydką piosenką, a po ładym intro z brzydką piosenką dłuuuugo nie nastąpiła kolejna świetna scena. James się miotał to tu, to tam, trochę pożartował z Q (nawet zabawnie), pooglądał swoje-nie-swoje zabawki i…. nadal nic konkretnego. Dopiero pojawienie się na scenie mistrza mistrzów, czyli Christopha-uwielbiam-podziwiam-nie krytykuję-Waltza uruchomiło lawinę ciekawszych akcji.

2. Za mało: gadżetów, samochodów, alkoholu i kobiet. Zgodnie z moim widzimisię Bond powinien przez ½ filmu kogoś gonić i przed kimś uciekać, prowadząc to ładne srebrne autko (oczywiście cały czas nieskazitelnie czyste i bez zadrapań), jednocześnie popijając cokolwiek, byleby było to shaken, not stirred!, flirtując w międzyczasie z trzema paniami w wieczorowych sukniach, zgrabnie usadowionymi na tylnym siedzeniu (to nieistotne, że by nie miały miejsca). Z kolei w ciągu drugiej połowy filmu powinien znokautować wszystkich złoczyńców świata, korzystając przy tym ze swoich umiejętności bokserskich oraz z magicznego długopisu, krawata, buta i broni palnej. I wiecie co? W „Spectre” tak nie było, tzn. było, ale za łagodnie i za sporadycznie. Naprawdę wielka szkoda, bo Bond to przecież chodząca reklama wszystkiego, a product placement powinien razić po oczach od pierwszej do ostatniej sekundy. A mnie nic nie poraziło.

3. Aktorzy się nie popisali. Strasznie mi smutno, że to napiszę, ale napiszę: Daniel Craig już zalatuje dziadkiem i chyba jednak lepiej, żeby zaprzestał bondowania. Duet jaki przez moment stworzył z babcią Monicą Bellucci był trochę komiczny i żenujący. Z kolei dziewczyna Bonda, Lea Seydoux, nawet odświętna ubrana i wymalowana, cały czas pozostała  niebieskowłosą chłopczycą, którą pamiętam z „Życia Adeli”. Zabrakło mi też charakternej postaci, jaką w „Skyfall” stworzyła Judi Dench. Najjaśniejszy punkt programu, to (zapewne nikt się nie domyśli) Christoph Waltz. Jego talent w połączeniu ze świetną charakteryzacją pomógł stworzyć kolejną ciekawą postać w dorobku Austriaka.

Plus leci za niektóre efekty specjalne. Spadające helikoptery, wyścigi oraz wybuchy w środku Londynu stanowiły najciekawsze momenty filmu. I tutaj muszę przypomnieć, że operatorem kamery był Polak – Łukasz Bielan. Obok wódki z Żyrardowa stanowili godną reprezentację naszego kraju (btw.umknął mi widok butelki, czy jej tam w ogóle nie było?).

Całkiem możliwe, że moja ocena podskoczyłaby trochę wyżej, gdybym obejrzała wszystkie Bondy i gdybym potrafiła wyłapać każde nawiązanie do poprzednich części. A tak, oceniając chłodnym okiem laika daję 6,5/10.

niedziela, 1 listopada 2015

11 Minut

Czy w filmie o Chopinie potrzebny jest dubstep? Czy jadąc rowerem chcesz by ktoś w szprychy wkładał Ci kij? Czy w domowym ogródku niezbędny jest trujący bluszcz? Czy, gdy boli Cię noga potrzebny jest lekarz-szaleniec, który Ci ją odetnie? Czy komukolwiek potrzebny jest wrzód żołądka?A czy Polsce potrzebne jest 11 Minut? Zwłaszcza w pościgu po Oscara? Zwłaszcza po Idzie


Gdybym miała ten film opisać jednym słowem i miałabym być łagodna napisałabym: kupa.

Po seansie Obcego Nieba, z którego podążyliśmy na 11 Minut oczekiwałam czegoś lepszego. Nie było to specjalnie trudne, gdyż uznaliśmy poprzedni seans za zło (Grochowska dostała Orła?! ŻART!), wiec czemu miało by być gorzej? Nasz wrodzony optymizm został wystawiony na najgorszą z możliwych prób. 

Nie chcę wyjść na ignorantkę, ale niespecjalnie śledzę postępy twórczości Jurka Skolimowskiego. Widziałam jego Essentail Killing, więc sama nie wiem czemu nastawiałam się na cokolwiek. Jednak chodzą słuchy, że facet ma talent. Moim zdaniem jednak - on ma po prostu mocne prochy. 

Przez pierwszą połowę 11 Minut zastanawiałam się, czy to jest jakaś chora polska odpowiedź na Oszukać Przeznaczenie? Czy śledzenie losów kilkorga zupełnie nijakich bohaterów z perspektywy widzenia np. psa ma większy sens? Ogromna bańka mydlana w zwolnionym tempie, szpiegowska wersja Mecwaldowskiego a'la agenci z Yyyreek Kosmiczna Nominacja - to tylko niektóre z kadrów, jakie miał czelność wyświetlić publicznie Skolimowski. BEZNADZIEJNIE GŁUPIE DIALOGI. Nienawidzę, no wprost nienawidzę nienaturalności w wypowiadaniu się bohaterów w wielu polskich filmach.

Ale w drugiej części tej nazwijmy to porażki robi się jeszcze ''lepiej''. Zaczyna się wydawać, że produkcja jest polską odpowiedzią na Dzień Niepodległości. Miałam ochotę wyjść, a rzadko tak bywa. Miałam ochotę płakać nad debilizmem scenariusza. I zapewniam Was, gdyby ktokolwiek (czytaj twórcy) chcieli tego filmu bronić. Na samym końcu śmiali się wszyscy, nie dlatego, że takie było założenie, tylko dlatego, że zapłaciliśmy za zamkniecie w pomieszczeniu bez zapalarki i benzyny, którymi można by podpalić ekran. A ja dowiedziałam się, jak czują się osoby torturowane.

Co za bzdura? Co za kretynizm? Czy my zgłaszamy ten film do Oscara dla tzw. beki? Czy jest jakieś inne 11 Minut i to ja jestem w błędzie? 

Pomysł na film idiotyczny. Scenariusz ma w sobie więcej dziur niż Wielki Kanion i księżyc razem wzięte. Niektóre wątki są w ogóle niedokończone. Dialogi są tak wynaturzone, jak gdyby pisał je ktoś, kto od 20 lat żyje w polskiej piwnicy bez okien i kontaktu ze światem. I ćpa ostro. Postacie nie różnią się od siebie niczym. Poziom nonsensu przypomina chwilami jak ten pokazany w Kaw Wawa. A już największym grzechem i splunięciem w twarz widza jest nachalna reklama tego wytworu jako ''psychologicznego thrillera''. Jak ktoś ma inteligencję ameby to może faktycznie. Powinno się wziąć każdego po kolei, kto brał w tym udział i lać kijem!

Zdjęcia są ok. Tyle.

Paulina Chapko tak drewniana, jak się tylko da. Jak gdyby nadmuchali lalkę i kazali jej ''grać''. Richard Dormer zatrudniony tylko po to, by można by zaświecić jakimś zagranicznym naziemnym na plakacie. A to jest świństwo!

Za ten film powinno się PRZEPRASZAĆ! Warszawę, Polskę, naród, widzów, aktorów, psa (którego siłą zaciągnięto na plan), nawet muchę, która latała nam nad głową podczas wizyty w kinie. Każdego w promieniu kilometra, kto tylko przejdzie obok miejsca, gdzie TO jest wyświetlane! 

Jestem wściekła!

2/10

czwartek, 29 października 2015

Marsjanin / The Martian

MARSJANIN - HISTORIA PRAWDZIWA


A może lepiej, gdyby tego posta zatytułować:
"Marsjanin - ILwM kontra reszta świata"
???

Tak, czy siak - nie jest to typowa recenzja. W tekście pojawiają się fragmenty, które przez niektórych mogą być uznane za spojlery. Ciężko mi to stwierdzić, ale za to wiem na pewno, że wpis polecam przede wszystkim osobom mającym seans "Marsjanina" już za sobą.


Z każdego zakamarka internetu i od wszystkich znajomych docierały do nas słuchy, że nowy film Ridley'a Scotta jest rewelacyjny, bardzo dobry, ewentualnie dobry. Mimo, iż od premiery minęło już kilka tygodni, to gdy wreszcie zdecydowałyśmy się obejrzeć to cudo, nie było żadnych problemów z dostępnością terminów i godzin seansów, zarówno w wersji 2d, jak i 3d. Poszłyśmy więc do kina nieźle nakręcone i nastawione na genialne przeżycia. Niestety, tym razem, a w dodatku znowu razem, stwierdziłyśmy całkowicie po hipstersku, że ten film to lekki badziew. 

Zapewne wiecie o co tutaj chodzi, po prostu: akcja dzieje się w kosmosie, w którym pewien mężczyzna (Matt Damon jako Mark Watney) zostaje uwięziony/porzucony na kilka lat, więc stara się jakoś przetrwać.

Jak stwierdził nasz znajomy ekonomista, "Marsjanin" jest w 90% kosmiczny. Z kolei z moich własnych obliczeń wynika, że film jest w 91% komiczny. I właśnie to zirytowało mnie najbardziej.: komizm większy nawet od kosmosu.

W związku z komizmem przedstawiam Wam opis fabuły by ja:

Film o eksperymentalnym programie amerykańskich naukowców, którzy spiskując z Chińczykami chcą raz, a porządnie udowodnić słuszność tezy: "MacGyver jest lepszy od Chucka Norrisa". Właśnie dlatego robią MacGyverowi psikusa i zostawiają go samego na Marsie. Dzięki temu cały świat oczami Wielkiego Brata śledzi I edycję show pt. "Mały majsterkowicz szuka wody, tam gdzie jej nie ma". 
Marsjanin, aby przeżyć, ma do wykorzystania 3 koła ratunkowe:
1. Ekipę Sherlocka Holmesa w umownej spódnicy. Umownej, bo niestety trzeba przyznać, że kombinezon kosmonauty, to kombinezon kosmonauty. Niezależnie, czy jest przeznaczony dla kobiety, czy dla mężczyzny. 
W każdym razie, ekipa Sherlocka Holmesa, to zdeterminowana grupa prawdziwych przyjaciół, która potrafi wywęszyć spisek i przeprowadzić bunt na pokładzie (w imię wyższych wartości) nawet dryfując gdzieś w kosmicznych przestworzach. 
2. Ciężkie działa - czego dusza zapragnie! Do wyboru np.: dźwig, koparka, sprzęt komputerowy, ketchup.
3.Ludzkie fekalia i sadzonki ziemniaków.

MacGyver wykorzystuje, ale roztropnie je dawkując, wszystkie koła ratunkowe i rozpoczyna walkę z wiatrakami. Znaczy się z solami.

CIEKAWOSTKA: Twórcy filmu rozpoczęli właśnie prace nad sequelem "Marsjanina". "Plutonianin", bo to o nim mowa, trafi do kin na początku listopada br. Główny bohater, Chuck Norris, pokaże, że gardzi wszystkimi kołami ratunkowymi wszechświata i wybiciem przez kopnięcie z półobrotu teleportuje się w 30 sekund na Ziemię. Potwierdzone info.

"MARSJANIN" off the record:
- MacGyver (przypomnijmy: Matt Damon) jest genetyczną krzyżówką Składowskiej-Curie i Einsteina.
- W ekipie Sherlocka Holmesa kwitnie romans. Nie zauważyliście? To nic! Na końcu filmu, ni stąd ni zowąd, pojawi się dziecko. Nutka romantyzmu przecież zawsze jest mile widziana.

Ok, a teraz tak troszkę na poważniej. Dlaczego "Marsjanin" rozczarował? Z kilku powodów:
- To, że film trwa miliard godzin wcale nie przełożyło się na to, że odczułam, jak długo główny bohater musiał zmagać się w kosmosie z samotnością. Wręcz przeciwnie, historia wygląda tak, jakby facet posiedział na Marsie może z miesiąc. 
- Muzyka! A konkretniej muzyka filmowa: denna, dołująca, momentami nieadekwatna do sytuacji, a momentami przesadzona. "Hot Stuff" i "Waterloo" spoko :P
- Zdjęcia nie urywają żadnej części ciała. Oczywiście są estetyczne, dopracowane itp., ale totalnie nie wnoszą nic nowego do kinematografii, brak efektu: "WOW, JAK ONI TO ZROBILI?".
- Jeff Daniels - po prostu <rzygi>
- Ultraszybkie działanie Marka Watney'a (bo tak nazywa się postać grana przez Matta Damona): pomysł - realizacja - sukces.

Oczywiście było też kilka rzeczy, zasługujących na pochwałę :)
-Kilka momentów, w których Watney musi się zmagać z komplikacjami i przeciwnościami. Wreszcie czuć jakieś emocje i wreszcie jest okazja do tego, by dopingować bohaterowi.
- Matt Damon
- Więcej nie pamiętam.


Podsumowując: jeśli szukacie rekomendacji i zachęty do obejrzenia "Marsjanina", u nas ich nie znajdziecie.


A trzeba było jednak siedzieć w domu...


niedziela, 25 października 2015

The Walk / The Walk: Sięgając Chmur

Jeżeli w trybie natychmiastowym chcecie iść na coś do kina wybierzcie albo Everest, albo The Walk. Ten drugi na pewno ucieszy masowego widza delektującego się amerykańskim kinem, do grupy których ja osobiście należę.

Wizytę w kinie zaliczyłyśmy podczas FKA. Musiałyśmy, no musiałyśmy na chwilę urwać się z Festiwalu i zobaczyć nowo otwartego Heliosa. Myślę, że jest to jedna z rzeczy, jakie moglibyśmy pozazdrościć Łodzi. Najładniejsze multi jakie widziałam,

Wracając do filmu.

Nie trzeba chyba nikomu przypominać (a zwłaszcza nie naszym stalkerom), że uwielbiamy Nowy Jork. Mnie osobiście przechodzą dreszcze, gdy widzę to miasto w jakimkolwiek filmie. Dreszcze przerodziły się w marzenie, marzenie w plan, by w następnym roku zwiedzić Miasto Które Nigdy Nie Śpi.

W The Walk NY jest po prostu majestatycznie piękny. I jak tu być obiektywnym? W jednej ze scen, gdy Philipe zachwyca się nim stojąc na krawędzi nowo powstałego WTC (które dzięki cudom cyfrowej techniki zmartwychwstało), w duchu przyznałam mu rację napawając wzrok oszałamiającym pięknem drapaczy chmur. Już byłam bliska wzruszenia, że oto ja, taka sobie Moniczka z Polski za rok będę miała okazję oglądać dokładnie to samo (może nie z pryzmatu chodzącej po linie). Łezka kręciła się w oku, gdy nagle z boku doszedł do mnie głos Agaty:

-Ty, ale tam musi wiać, nie?

Emocje wróciły na miejsce. Teraz wypomniałam jej to na piśmie, więc jesteśmy kwita.

Moim zdaniem jest to jeden z najlepszych filmów roku. Jak zrobić dwu godzinny dobry seans o facecie, który chodzi na linie? Okazuje się, że się da!

Racjonalne planowanie każdego szczegółu zupełnie nie pasowało 
do lekkości ducha głównego bohatera. 

Wizualnie trochę jak ''Moulin Rouge!''. Przybiera komediową otoczkę, w momentach wydaje się dramatycznych. Spodziewałam się zapierającej dech w piersiach pełnej patosu wewnętrznej walki, otrzymałam film lekki i przyjemny. Zupełnie jak Philippe Petit, którego historię opowiada.  

Zgodnie z Wikipedią i dokumentem ''Man on The Wire'' (który Wam bardzo polecam, zwłaszcza przed fabularną wersją) obraz oddaje sytuację w 100%. A były chwile, gdy razem z Agatą zwątpiłyśmy w ten film. Po genialnym rozpoczęciu i obserwowaniu Philippe doszliśmy do ''przesadzonego'' zakończenia. Ale jak się okazuje - prawdziwego.

Film dla tych, którzy wierzą, że wszystko jest możliwe, sky is the limit, a jedyną osobą, która powstrzymuje Cię przed osiągnięciem celu jesteś Ty sam - czyli dla mnie. Uwielbiam takie filmy! Piękna estetyka, Paryż i Nowy Jork w jednym? Idealnie!

Joseph Gordon-Levitt, który absolutnie wychodzi z roli w Don Jon (wiem Agata, że się z tym nie zgadzasz) i sprawia, że teraz będę go kojarzyć jedynie ze zjawiskową panoramą New York City. Przeurocza Charlotte Le Bon, czarująca w każdej ze scen. To musiało się udać.

I najważniejsze - prawdziwość tego filmu. Jedna z najlepszych biografii jakie widziałam. Prawdziwa edukacyjna wartość i rozbudzenie ciekawości, nie siląc się na cukierkowy happy ending.

Robert Zemeckis to twórca najwyżej ocenianych przeze mnie filmów.m.in. Forresta Gumpa, czy Cast Away. Z radością stwierdzam, że nie zawodzi i tym razem. Reżyser, którego filmy skupiają się na historii pojedynczego człowieka. Bez rozdrabiania się.

Jedynym moim zarzutem po dwu godzinnym seansie było to, że twórcy, trochę ''polecieli'', ale po researchu okazuje się, że to nie prawda. Agata spadnie z krzesła, ale daję 8.5, sama nie wiem czemu nie 9.






sobota, 24 października 2015

Filmy na 6.Festiwalu Kamera Akcja...

...i nie tylko!


Nie mamy tego w zwyczaju i naprawdę tego nie lubimy.. i rzecz jasna nie ma w tym ani odrobiny naszej winy (NEVER!), ale czasami (sporadycznie, prawie wcale) zdarza nam się spóźnić. 

Pech chciał (a tak naprawdę to cały świat był przeciwko nam) i spóźniłyśmy się akurat na FKA. Właśnie dlatego, a raczej tylko i wyłącznie dlatego, nie mogłyśmy uczestniczyć w piątkowych blokach poświęconych etiudom i animacjom biorącym udział w tegorocznym konkursie. Przeszło nam koło nosa 20 filmów. Piękny plan legł w gruzach już pierwszego dnia pobytu w Łodzi. A tak w ogóle, to ktoś o słabych nerwach mógłby popaść w solidną depresję. 

Ale oczywiście nie my! :) Dwie optymistyczne dusze nigdy się nie nudzą, zawsze mają błyskotliwe pomysły, co w połączeniu z wrodzonym darem do szybkiego podejmowania spontanicznych i trafnych decyzji oraz nabytym darem do czytania sobie w myślach za każdym razem skutkuje czymś pozytywnym. Tak było również podczas 6.Festiwalu Kamera Akcja.



Poniżej kilka zdań o filmach, które obejrzałyśmy dwa tygodnie temu (!!! tak, to skandal, że dopiero teraz pojawia się ten wpis) w Łodzi. Celowo zaznaczyłam, że w Łodzi, a nie tylko na Festiwalu, bo jak pisałam wyżej nogi poniosły nas do różnych miejsc tego filmowego miasta.

Zacznijmy jednak od FKA:



1. Berberian Sound Studio

O tym, jak brytyjski inżynier dźwięku wpada w pogłębiającą się paranoję podczas prac nad efektami do włoskiego horroru (filmweb).

Interesujący pomysł na film - pokazać, jak w filmie przebiega praca nad dźwiękiem. A, że gorsze od nudnej fabuły jest tylko zmarnowanie tej ciekawej, "Berberian..." zasługuje na solidnego kopa w tyłek, bo ekranu kopać szkoda. Irytująco ciapowaty główny bohater, którym miałam ochotę mocno potrząsnąć i delikatnie mu poradzić: "Weź się w garść, ciamajdo!", to tylko jeden z mankamentów. Film był po prostu średni. A dwa tygodnie po seansie moje pierwsze skojarzenie z tym tytułem, to widok zmiażdżonych, najbardziej nieapetycznie potraktowanych owoców i warzyw. Słabo.


2. W piwnicy

Od zeszłej niedzieli wisi na blogu osobna recenzja TUTAJ. Oj, długa i soczysta recenzja. W wykonaniu Moniki. Zgadzam się z nią w 100%. Chcę zapomnieć, że kiedykolwiek widziałam ten film.

3. Love

Moniczka się rozpisała! Recenzja wisi na blogu od dawna. O, TUTAJ.
To dla ILwM tytuł wyjątkowy, bo jeden z nielicznych, przy których się nie zgadzamy w ocenie. Monika go broni, moim zdaniem zasługuje na jedno słowo: zły.

Najbardziej, ale to NAJBARDZIEJ, drażniło mnie drewniane aktorstwo. Przykład? Jeśli masz odmienne zdanie od rozmówcy, to nie używaj sensownych argumentów i nie miej wymalowanych na twarzy żadnych emocji, po prostu krzycz ile sił w płucach: "you're a piece of shit!". 500 x w ciągu jednej "rozmowy". I trzaśnij drzwiami.
Aha, i jeszcze to niekończące się zakończenie. Trwało chyba 1/3 filmu.
A teraz fenomen: poszłam na to do kina dwa razy. Czasami naprawdę sama siebie nie ogarniam.


4. VHS HELL - The Stuff

Muszę przyznać, że był to jeden z najoryginalniejszych pokazów, w których uczestniczyłam. Film filmem, ale cała zabawa polegała na tym, że razem z nami na sali siedział lektor. Na poczekaniu tłumaczył, albo przekręcał dialogi oraz komentował fabułę.
Z tego co pamiętam "The stuff" jest o jakimś kosmicznym jogurcie....? serio?!

Oglądanie filmów między 00:00 a 1:30 jest jednak trochę męczące, zwłaszcza po długim dniu pełnym atrakcji ;) ale, że słyszałam żywego lektora, to jestem pewna :D

5. Miłość od pierwszego ugryzienia

Lekkie, typowo niedzielne kino, idealne na nasze zakończenie festiwalowego weekendu.
Historia miłosna nastolatków, z wojskiem w tle. Coś w stylu: patrz się na ekran - nie myśl za dużo - zapomnij.
Tamtego dnia wydawał się całkiem niezły, dzisiaj już niewiele z niego pamiętam. Poza tym, że UWAGA SPOJLER główna bohaterka miała w moim mniemaniu okazać się lesbijką, a się nią nie okazała O.o


6. Intruz

Film, którego nie było. Tzn. nie było nam dane zobaczyć.

Szkoda bardzo, bo właśnie ten tytuł zaznaczyłam sobie na czerwono na liście "Do obejrzenia na FKA".
Szkoda jeszcze bardziej, bo przyczyna nieobejrzenia, to brak miejsca na sali.
Szkoda jeszcze bardziej od bardziej, bo nadal nie wybrałam się na niego do kina :/

Chciałam się wyżalić.

Ponadto, Łódź:

Jak pisałam we wstępie, w piątek musiałyśmy zaplanować sobie dzień inaczej, niż pierwotnie zamierzałyśmy. A, że od kilku tygodni w Łodzi działa najnowocześniejszy Helios w Polsce, nogi praktycznie same nas do niego poniosły (jest piękny, cudowny, rewelacyjny!).  Poza tym, repertuar kin kusił ciekawymi premierami, więc...

1. The Walk - Sięgając chmur

Historia francuskiego artysty Philippe'a Petita (Joseph Gordon-Levitt), który w 1974 roku przeszedł po linie między wieżami World Trade Center (filmweb).



Spodziewałyśmy się dobrego, ciężkiego, patetycznego dramatu biograficznego, a dostałyśmy solidną dawkę optymizmu z wieloma komediowymi momentami i to było jeszcze lepsze!
Monika przyznała później, że miała pewne wątpliwości co do tego, jak można w ciekawy sposób pokazać w 2-godzinnym filmie jeden spacer po linie. Uwierzcie, że można. Zarówno przygotowania Philippe'a, jak i sam spacer sprawiły, że ciężko było oderwać oczy od ekranu.
Zniosłam nawet Gordona-Levitta, na którego jestem lekko uczulona. 


2. Legend

Sobotni festiwalowy przerywnik i seans "Legend", już nawet nie wiem, w którym łódzkim kinie :)



Lata 50. i 60. Londyńscy gangsterzy - bliźniacy, Ronald oraz Reginald Kray, terroryzują miasto (filmweb).

Jak na kino gangsterskie, szału nie ma, taki trochę o wszystkim i o niczym.
Za to podwójna rola Toma Hardy'ego (grał bliźniaków), to mistrzostwo świata! Choćby wyłącznie dla niego ten film naprawdę warto było obejrzeć.

Podsumowując: intensywny miałyśmy weekend, filmowo i okołofilmowo również, bo FKA to nie tylko kino, to przede wszystkim ludzie, których tam spotykamy :)


niedziela, 18 października 2015

Im Keller / W Piwnicy



Piwnica - mnie osobiście kojarzy się z dawnym mieszkaniem w bloku i z kompotem mojej babci, ale jak się okazuje, kilka śliwek w słoiku to nic w porównaniu do tego, co chowają w tym miejscu Austriacy.

Film wyświetlony podczas drugiego dnia naszego pobytu na FKA. Jest to o tyle istotny fakt, że biorąc pod uwagę dzień pierwszy i nasze dłuuuugie blogerskie dyskusje do późna, na seansie W Piwnicy czułam się przyśpiona. Zapowiadało się bardzo niewinnie, statecznie, troszkę melancholijnie, nudno. Raz pokazano nam starszego Pana, który gra koncert jedngo instrumentu, za chwilę kobietę, która przez bardzo creepy wyglądające lalki leczy swój instynkt macierzyński. Myślałam, że odpłynę w głęboki sen...

Żadne filmy pornograficzne świata nie miały przygotować widza na to, co zobaczymy za chwilę. Nie wiem, jak fachowo się to nazywa, ale patrzyliśmy na 50 Twarzy Austriackiej Dominy, czyli małżeńskie zabawy sado-maso (libido nie odzyskałam do dziś). Nie będę Wam skracać poszczególnych scen, powiem tylko, że boję się, że moim ostatnim obrazem przed śmiercią mogą być sceny z tego filmu. Widownia wydawała z siebie zdecydowane okrzyki ''Nie, nie! On chyba tego nie zrobi!?'' ''Fuuuuuuuuu!'' ''Co to jest za film?!''. To było najbardziej emocjonujący film na FKA, pewnie dla większości.

W naturze niektórych twórców filmowych jest pozostawienie poseansowego mindfaka i tutaj plan zostal zrealizowany, mission complited.

Ten film był zły. Jego jedynym argumentem za była rzeczywista ostra dyskusja poseansowa. Oraz Seidlowska próba psychoanalizy narodu w ich ciasnych piwniczkach, z obciachowymi firankami i nieodmalowanym zardzewiałym kaloryferem. Pokazanie skrajności. Jednakże poza szeroko rozumianą kontrowersją pod postacią wibratorów analnych, czy mini-nazistowskiego muzeum wiele tam nie zobaczymy. Co prawda należy oddać królowi co królewskie, że pokazane "przypadki'' są takimi, które rzeczywiście mają coś do pokazania (chwilami aż za dużo). Dla mnie jednak w filmie chodzi o coś więcej. O pewną magię, uniesienie. Tutaj seans był z tego całkowicie obdarty. Widzieliśmy na ekranie rzeczywistość przez duże ''R''. Doskonale wiemy, że każdy nosi swoją maskę, ma własne tajemnice bla bla bla wyszły z tego takie trochę odgrzewane kotlety. A pomysł ''W takim razie pokaże S&M żeby było ciekawie'' powoduje, że mam ochotę spytać: Serio?!  Wygrywa więc ten, kto ma mocniejszą historię? Dobrze, że w takim razie w castingu nie brały udziału drzewa, bo kto wie, co mogłoby z tego wyniknąć.

Brzydki obraz, trochę niepotrzebny, lepiej gdyby został w piwnicy. Na pewno nie wrócę do tych lochów nigdy. Analiza narodu? O rety, to współczuję. Gdyby bazować na tym co zobaczyłam - Austria to kraj facetów, którzy płacą za seks z bardzo brzydkimi kobietami, panuje ogólny kompleks męskości, wszyscy mieszkańcy bloków mają małe piwnice, Home&You jest daleko w planach, a cały kraj jest głęboko w d.... (dosłownie... o nie, mam już dość, check out).

4/10

poniedziałek, 12 października 2015

LOVE


Do ILWM love LOVE?

Od razu uprzedzam, że niniejsza recenzja podzieliła autorki tego bloga. W skrócie: Agata najchętniej zrównałaby ten film z ziemią.

Fabuła: Pod wpływem telefonu od matki byłej dziewczyny Murphy wspomina płomienny romans z Electrą, pełen obietnic, ekscesów i pomyłek. – FILMWEB
Nawet nie nazwałabym tego romansem, ale po prostu miłością stereotypowych artystów - MONIKA

Film ten obejrzałam na tegorocznym Festiwalu Krytyków Filmowych Kamera Akcja w Łodzi.  Może się on podobać lub nie, ale na pewno nikt nie przejdzie wobec niego obojętnie.  Tani pornol czy ambitny obraz erotyczny?

Tak się składa, że ani jedno ani drugie.

Zacznijmy od czepiania się. Jednym z większych grzechów tej produkcji jest jej długość oraz 17 miliardów scen końcowych, po których liczymy na napisy. Film NA PEWNO zyskałby na jakości gdyby trwał chociaż godzinkę krócej. Ten sam zarzut możemy wysnuć przeciwko samym aktom seksualnym – wiem, że dla mężczyzn im dłużej znaczy lepiej, ale Gaspar Noe – przesadą nie zrobiłeś z siebie żadnego maczo (reżyserii).

Niektóre sceny i dialogi są całkowicie wynaturzone.

Film miał być ultrakontrowersyjny i strzelić w twarz wszystkim prawicowym despotom, ale ejakulacja na widza (a nie zapominajmy, że film zrobiony jest w technologii 3D) to nic fajnego. Nie ukrywam, że niektóre wątki rzeczywiście były dowodem na to, że obraz jest tylko tanim, chwalącym prawie-że-zwierzęce instynkty sztucznym wytworem. Takie trochę Paris Shore.

Jednak w ogólnym rozliczeniu film mi się podobał. Może dlatego, że w porównaniu do Agaty główni bohaterowie nie drażnili mnie (ale umówmy się, każdy kinomaniak ma swoją filmową antypatię – dla mnie jest to Kirsten Stewart w Zmierzchu i choćby nie wiadomo jak kto ją chwalił, ja płaczę na samą myśl, że miałabym to oglądać jeszcze raz). W LOVE natomiast chwilami czułam się jak przy oglądaniu Gorzkich Godów. Znajomość Murphy’ego i Electry miała w sobie dziwną truciznę, która tak samo działała na Granta, jak i na Glusmana. Z fascynacją oglądałam upadek postaci. Zastanawiałam się, czy większą szkodą byłoby dla nich żyć z sobą, czy bez siebie.

Seks chwilami był filmowo-doskonały. Nie dość, że ciała bohaterów były naprawdę ładne, to i same akty miłości wyjątkowo naturalne (mając na uwadze Nimfomankę na przykład). Taka natura tej produkcji: widz popada ze skrajności w skrajność. Raz mu się serwuje rzeczywiste piękno, za chwilę największą tandetę XXX. Ale czy taki nie jest właśnie seks?

<chwila zadumy>

Ścieżka dźwiękowa jak dla mnie na plus, choć wiem, że jestem w mniejszości.

Sama historia. Telefon od matki ‘’ex’’ wywołuje wspomnienia, które nasilają się tak mocno, że stają się esencją dla całego filmu i z pornola zamieniają go w ‘’wolnościowy melodramat’’. Taki ‘’mądry Murphy po szkodzie’’. Zarówno Karl Glusman, jak i Aomi Muyock dobrze wpasowali się w wyznaczone rolę. Ten pierwszy tkwi w nudnym małżeństwie, w które wpakował się przez 5 minut nieuwagi. Raz chce nam się z tego śmiać, raz mu współczujemy – samo życie.

Kino erotyczne to chyba trudny temat, tak ogólnie. Nie chodzi o to, że może się komuś nie podobać przez jego pruderyjność, ale przez to, że w łóżku przecież każdy z nas jest inny.

Wiem, że to jest argument typu ‘’Nie, bo nie’’ ale widziałam wiele więcej o wiele gorszych produkcji.

Ten ma ode mnie 6/10.


Rzadko to piszemy, ale MUSICIE zobaczyć ten film. Chociażby dla wyrobienia własnego zdania, którym oczywiście możecie się z nami podzielić.

czwartek, 8 października 2015

6. Festiwal Kamera Akcja 8-11 października 2015

NARESZCIE! Nadszedł jeden z najważniejszych dni w filmowym kalendarzu ILWM. Tuż po naszych urodzinach i gali rozdania Oscarów :D


6.Festiwal Kamera Akcja, 3.w którym będziemy brać udział, startuje już dzisiaj i potrwa do niedzieli 11 października. To nasz ulubiony festiwal filmowy, do którego wracamy z ogromnym sentymentem i naprawdę nie ma w tym żadnej płytkiej kokieterii. Jedyny w Polsce, w którym organizatorzy pamiętają o blogerach filmowych, dlatego raz jeszcze dziękujemy za akredytacje J

Wypełniony dosłownie po brzegi harmonogram festiwalu w połączeniu z naszym wątpliwej jakości zmysłem logistycznym sprawił, że miałyśmy niezłą zagwostkę planując wyjazd do Łodzi.

Po wymianie kilkudziesięciu (-set?) wiadomości na fejsie, po pokonaniu tysiąca przeciwności losu (czyt. obowiązki, szara codzienność, DOROSŁE ŻYCIE [„Dajcie mi ten urlop!!!”]), po kilku godzinach spotkania przy kilku szklaneczkach soku pomarańczowego – mamy to! Plan na weekend opracowany! Chociaż z paroma niewiadomymi i miejscem na spontaniczne decyzje.

Tak było wczoraj :)

DZIEŃ PIERWSZY – czwartek 08.10.br
Tutaj NIESTETY nas zabraknie. Nie uda nam się przybyć na Galę Otwarcia Festiwalu, więc ominie nas trochę seansów (m.in. „Intruz” na otwarcie, „Plemię”, „Dheepan”) oraz panel dyskusyjny: O roli script doctora.

DZIEŃ DRUGI – piątek 09.10.br
Z Poznania wyruszamy wcześnie rano, do Łodzi mamy zamiar dotrzeć przed południem i dosłownie wpaść do sali, w której będą wyświetlane filmy biorące udział w Konkursie Etiud i Animacji. Więcej na ich temat można znaleźć TUTAJ. Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli, to na Konkurs poświęcimy zdecydowaną większość dnia. Liczymy na dużą dawkę emocji!

Wieczorem nie może zabraknąć filmu. Najprawdopodobniej obejrzymy „Intruza”. Jak dobrze, że organizatorzy zaplanowali dwa seanse w trakcie Festiwalu <3

A wieczór spędzimy w towarzystwie polskiej śmietanki blogerów filmowych, których z każdym spotkaniem uwielbiamy coraz bardziej. Czuję, że to będzie idealne podsumowanie dnia.

DZIEŃ TRZECI – sobota 10.10.br
Festiwal Kamera Akcja, to nie tylko sala kinowa i filmy. W programie można znaleźć także wiele ciekawych paneli dyskusyjnych oraz wartościowych warsztatów. Dlatego w sobotę od rana wbijamy na warsztaty „Jestem krytykiem. Analiza filmu”, a tuż po nich na „Movie się. Warsztaty krytyczne”. Później już tylko filmy, filmy, filmy.

Punktualnie o północy jedno z najbardziej oryginalnych wydarzeń w ramach FKA, czyli VHS HELL z projekcją „The Stuff” i lektorem na żywo. Brzmi co najmniej egzotycznie :D

DZIEŃ CZWARTY – niedziela 11.10.br
To nasz dzień spontan. To, w czym będziemy brać udział, okaże się dopiero za kilka dni, ale (Uwaga! Mega zaskoczenie!) znów jest w czym wybierać. Kuszą m.in. Szybkie randki z krytykami, w których brałyśmy już udział w zeszłym roku. Teraz niestety trudniej się na nie dostać, ponieważ organizatorzy mają miejsca tylko dla siedmiu szczęśliwców, którzy będą mogli porozmawiać m.in. z Kają Klimek, Błażejem Hrapkowiczem i Kubą Mikurdą.

W tym samym czasie rozpoczyna się Spacer po filmowej Łodzi. W zeszłym roku nam on przepadł, więc kto wie.. może teraz nadrobimy braki?

Wracamy już po południu, więc nasza festiwalowa niedziela jest nieco za krótka, ale każdy kto może uczestniczyć w FKA do końca będzie mieć do wyboru całą masę filmów.

SZCZEGÓŁY pod linkami:


Do zobaczenia już niedługo J

Gdybyście widzieli gdzieś na korytarzu dwie dziewczyny zachowujące się jak psychofanki FKA, to wiedzcie, że właśnie patrzycie na ILWM na żywo. 


czwartek, 1 października 2015

Klub włóczykijów

Wychowani w latach 70-tych XX wieku mają „Podróż za jeden uśmiech”, wychowani w latach 80-tych i 90-tych XX wieku mają „Akademię Pana Kleksa”, wychowani w latach pierwszych XXI wieku nie mają nic, a wychowani teraz mają „Klub włóczykijów”.


Opowieść o dwóch przyjaciołach – Kornelu (Franciszek Dziduch) i Maksie (Jakub Wróblewski), którzy w towarzystwie wujka jednego z nich – Dionizego (Bogdan Kalus) oraz babysitterki (sama siebie tak nazywa) – Joanny (Kamila Bujalska) wyruszają na poszukiwanie zaginionego rodzinnego skarbu. Po drodze muszą sobie poradzić m.in. z dwoma typami spod ciemnej gwiazdy (Tomasz Karolak i Wojciech Mecwaldowski).

Maks, wujek Dionizy, Kornel  - Klub Włóczykijów

Masz młodszą siostrę, brata, wnuka sąsiada, albo w ogóle jakiekolwiek dziecko pod ręką? Zabierz je do kina na „Klub włóczykijów”. Nie masz żadnego dziecka pod ręką? Idź sam do kina na „Klub włóczykijów”. Lekka i zabawna, a przy tym przemyślana, poukładana i trzymająca się kupy fabuła, świetnie dobrana muzyka, przecudowny obraz i zdjęcia oraz dobra gra aktorska, to kilka głównych powodów, przez które na filmie Tomasza Szafrańskiego bawiłam się jak rasowy uczeń podstawówki.

Już sama czołówka wyróżnia się oryginalnością i bardzo dobrą jakością. A to dopiero mała zapowiedź profesjonalnych zdjęć, które są najmocniejszą stroną „Klubu…”. Ten film jest po prostu ŚLICZNIE nakręcony i gdyby nie polskie dialogi, to można by stwierdzić, że jest on przedstawicielem kina brytyjskiego lub amerykańskiego. Polskie filmy przyzwyczaiły mnie do tego, że jak tylko akcja zaczyna się rozkręcać, kręci się dosłownie wszystko na ekranie. A jeśli (co gorsza) główny bohater gdzieś biegnie, to wygląda to tak, jakby biegła z nim cała ekipa filmowa - zaczynając od operatora, a kończąc na scenografach i charakteryzatorach… Aż tu nagle na seansie „Klubu włóczykijów” niespodzianka! Ani razu nie dała o sobie znać moja choroba lokomocyjna. Byłam zachwycona.

Duet Mecwaldowski&Karolak naprawdę daje radę. I chociaż aktorzy nie pojawiają się na ekranie wybitnie często, to jeśli już są, automatycznie wywołują uśmiech na twarzy. Myślę, że śmiało można ich nazwać Marvem i Harrym (tak, tak tymi z Kevina) polskiego kina.

Tomasz Karolak

Wojciech Mecwaldowski


„Klub włóczykijów” to chyba pierwszy polski film przygodowy dla starszych dzieci (i dorosłych) wyprodukowany w XXI wieku. Idąc do kina nie spodziewałam się, że te kilkadziesiąt minut aż tak skutecznie poprawi mi humor i postawi do pionu. 
P.S. Plakat tradycyjnie wężowy. Wygląda jak instrukcja obsługi bohaterów...

wtorek, 15 września 2015

Pieśń słonia / Elephant Song

Michael (Xavier Dolan) – od ponad pięciu lat przebywa w szpitalu psychiatrycznym. Zadecydował o tym sąd, który uznał go za winnego śmierci matki, słynnej śpiewaczki operowej. Doktor Green (Bruce Greenwood) – dyrektor tego właśnie szpitala; mężczyzna, który jest w stanie spędzić nawet Wigilię w pracy, byleby tylko nie stawiać czoła własnemu życiu prywatnemu. Spotykają się w gabinecie zaginionego doktora Lawrence’a – pierwotnie miejscu mającym służyć za salę przesłuchań (Green kontra Michael), a z czasem miejscu będącym placem gry żywymi pionkami (Michael kontra Green). Film w reżyserii Charles’a Biname, na podstawie sztuki Nicholasa Billona (scenarzysta).


„Pieśń słonia” to film dwóch bohaterów. Zamknięci w niewielkiej przestrzeni skupiają na sobie całą uwagę, a ich potyczki słowne nie potrzebują żadnych efektów specjalnych, by wzbudzić wrażenie zbliżającej się eksplozji. Tym bardziej szkoda, że scenarzysta niepotrzebnie zaśmiecił fabułę kilkoma pobocznymi wątkami. Prawie każde wyjście kamery z gabinetu lekarskiego spowalniało tempo akcji, co w przypadku dramatu jest po prostu strzałem w kolano. Wyjątek od reguły stanowi fragment wyjaśniający tytuł. Pieśń słonia potrafi ścisnąć za serce, a nawet wzruszyć do łez – mogłyśmy to zauważyć u współoglądaczy na sali kinowej ;)

Dolan jest urodzonym, wręcz idealnym wariatem. Całkowicie naturalny, co może być nawet lekko przerażające, zdystansowany do siebie, ale jednocześnie świadomy każdego ruchu i wyrazu twarzy, a do tego zupełnie nieskrępowany bliskością kamery. Dzięki temu wykreowany przez niego Michael nie ma w sobie nawet cienia nijakości. Za to w 100% przyciąga uwagę, powodując, że inni bohaterowie zostają daleko w jego cieniu.



„Pieśń słonia” to naprawdę dobry film, tylko że… fabuła w nim przedstawiona nie powala na kolana. Interesujący początek oraz całkiem skutecznie budowane napięcie prowadzą do rozwikłania zagadki, po którym na usta ciśnie się tylko krótkie: „No i?”. Z jednej strony brawa dla Michaela za to, jak bardzo potrafił zahipnotyzować oraz zmusić do wymyślania własnych i bardzo skomplikowanych alternatywnych rozwiązań tajemnicy. Z drugiej, brak genialnego finału, na który czekałam, pozostawił mnie z irytującym uczuciem niedosytu. 

czwartek, 6 sierpnia 2015

MINIRECENZJA: Wykolejona / Trainwreck




W połowie filmu zadałam sobie to pytanie: - Czy to rzeczywiście dzieło KOBIETY?! Bez urazy, ale jest to najbardziej nużąca podróż w głąb kobiecej psychiki jaką można zobaczyć na ekranie. I nie chodzi o bezpruderyjność, każdy kto mnie zna wie, że nie mam z tym problemu. Wieczorami karmię się Seksem w Wielkim Mieście i odnoszę wrażenie, że miał to być film w takim stylu. MIAŁ bo NIE wyszedł.

Przyznaję, że zobaczyć Amy Schumer (ponoć wschodzącą standuperkę) w głównej roli żeńskiej było pewną odmianą. Naturalna, kobiecej budowy i bezpruderyjna. Stanowczo niestandardowa  postać w komediach romantycznych. Nie wychudzony, wymakijażowany wieszak. Jednak nie wykorzystano potencjału tej produkcji, humoru. Całość jest nudna i nijaka. To chyba zły znak, że w trakcie oglądania zastanawiasz się, czy może nie zobaczyć zawczasu puchowych kurtek na Allegro?

Film ogląda się mniej więcej tak:



Nie wiem kogo za to winić, może to po prostu nie mój humor. Jednak w kinie polecam cokolwiek innego. Ocena: 5/10.

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

6 powodów, przez które w 3 dni zostałam fanką Nowych Horyzontów


Tradycyjnie, jak po każdym ciekawszym filmowym wydarzeniu, planowałam zrobić fotorelację z krótkimi komentarzami. Jednak, tym razem byłoby to zdecydowanie za mało. 
Dlatego przedstawiam Wam moje TOP 6 serduszek dla NH 2015:

1. Filmy, filmy na sali kinowej, filmy na sali kinowej CALUTEŃKI DZIEŃ. W ten weekend zrozumiałam, że Enemefy to pikuś. Jeśli pierwszy seans zaczyna się o 9.45, ostatni kończy o 00:30, a pomiędzy nimi są przerwy jedynie na kawę, coś do schrupania i siku, to stwierdzenie „naoglądałam się do syta” przestaje być metaforą. Zazdroszczę i jednocześnie podziwiam tych, którzy w taki sposób funkcjonowali przez cały festiwal. Nie przeszkadza mi nawet to, że niektóre filmy kompletnie mi się nie podobały, bo rekompensatę stanowił ostatni obejrzany przeze mnie na NH – fantastyczny „Mustang”(reż.Deniz Gamze Erguven). Recenzja na dniach.

2. Emocje – Nie tylko te wywołane kolejnymi historiami płynącymi z dużego ekranu. Dzień festiwalowicza zaczynał się najpóźniej o 8.30 od rezerwacji seansów na dzień następny i były to emocje porównywalne do czekania na wyniki totolotka. O ile się gra w totolotka, oczywiście. Miejscówki na najbardziej chwytliwe filmy rozchodziły się w 20 sekund lub mniej. Tak było np. w przypadku „Love” (reż. Gaspar Noe) i zaznaczam, że miejscówek tych było 200. Btw. „Love” to erotyk, który narobił szumu w Cannes. Wierzcie mi, że nie ma nad czym szumieć… recenzja na dniach ;)

3.Ludzie – wszyscy przebywający wówczas we Wrocławiu :D  I zapaleńcy siedzący obok w kinie (tutaj w szczególności pozdrawiam starszą panią, która po spotkaniu z reżyserem -Kinga Dębska- i producentem -Zbigniew Domagała- filmu „Aktorka” poprosiła mnie o wysłuchanie jej przemyśleń o Czyżewskiej, bo „na forum to krępowała się o tym powiedzieć” <3);  i ci, dzięki którym znalazłam drogę z Dworca do hostelu, z hostelu do kina, z kina do miejsca spotkania ze Scopowiczami itd. (tutaj w szczególności pozdrawiam inną starszą panią, która odprowadziła mnie na sam przystanek, jechała ze mną tramwajem aż pod hostel i naśmiewała się z syna, który wydzwania z pytaniami „Jak gotuje się pietruszkę do sałatki?” <3 ). Miejscowi są zawsze idealnym dopełnieniem jakdojade.pl!

4. Maria i Bogdan Kalinowscy – honorowi goście Nowych Horyzontów (tak, ta najstarsza i najsłynniejsza para widzów), których spotykałam w drodze do kina na pierwszy seans i w drodze z kina po ostatnim seansie. Jak zawsze głośno rozmawiali podczas filmów i jak zawsze nikt nie miał im tego za złe.

5. Spotkania z twórcami – tego chyba nie trzeba argumentować. Najpozytywniej wspominam dyskusję z Przemysławem Wojcieszkiem, reżyserem „Jak całkowicie zniknąć”. Film mi się nie podobał (wcale), ale szczere wyznanie filmowca: „Tak się cieszę, że zostaliście po filmie. Kocham Was” zrekompensowało niesmak po seansie ;) ale film nadal mi się nie podoba (wcale).

6. Atmosfera – banał? Nie. Setki widzów koczujących na trzech kondygnacjach Kina Nowe Horyzonty i zawzięcie dyskutujących tylko o jednym, to piękny i niecodzienny widok. Wybaczam im nawet to, że stanowili gęsty tłum, którego tak nie znoszę.

Strasznie żałuję, że mogłam przyjechać jedynie na weekend kończący festiwal, jednak spędziłam go bardzo aktywnie a rozpisany sobie plan zrealizowałam w 100%. Jedyne minusy wyjazdu: brak Moniki i brak moich najulubieńszych z ulubionych blogerów filmowych.

1. Skoro nie urlop, to chociaż przerwa w pracy, rezerwacja sama się nie zrobi

2. Z Moniką mamy taką tradycję, że ze wspólnych wyjazdów prowadzimy kroniki. Wrocławski dziennik z podróży chociaż baaardzo szczegółowy, to smutny, bo ma jednego autora

Kino Nowe Horyzonty
 Nawet w toaletach pełna kultura :)

1.ILWM wkuwa piątkowo - sobotnio - niedzielny program dnia

2.Jeszcze trochę i będę mistrzem selfie
 Tutaj chodziło o koszulkę, w której zobaczycie mnie nie raz

3. ILWM na tablicy pamiątkowej

4. i świat się o nas dowie ;) 


Serdecznie podziękowania dla Gutek Film za przyznanie karnetu uczestnika


niedziela, 19 lipca 2015

Animator - "Pocahontas" i spotkanie z Erikiem Goldbergiem

8.Międzynarodowy Festiwal Filmów Animowanych – Animator.


Mimo, że wakacje to dobro luksusowe, którego w tym roku jeszcze nie zaznałam, to w programie festiwalu znalazł się taki punkt, którego zdecydowanie nie mogłam przeoczyć. Zapraszam na krótkie podsumowanie spotkania z reżyserem „Pocahontas” - Erikiem Goldbergiem.

*
Goldberg to żywa wizytówka Disney’a. Jego aparycja mówi sama za siebie. Niewysoki, pulchny, łysiejący i w przeraźliwie czerwonej koszuli w jakieś bajkowe stworzonka wyglądał jakby sam był bohaterem którejś z disneyowskich produkcji. Opowiadając anegdotki związane z pracą nad filmem oraz kilkakrotnie podkreślając swoją radość z faktu, że Poznań tak kocha animacje a sala kinowa jest pełna widzów, prawdopodobnie podbił serce każdej osoby obecnej na spotkaniu.

Goldberg zdradził, że wybór głównej bohaterki wcale nie był prosty. Ostatecznie spośród ośmiu kandydatek na Pocahontas, została wybrana ta bardziej kobieca niż dziewczęca, silna, z poważną i stanowczą twarzą i oczyma, które nie zajmują połowy buzi. Nie da się ukryć, że jest piękna, ale z drugiej strony w ogóle nie przypomina większości stereotypowych księżniczek. Odstępstwem od przyjętej w świecie bajek reguły jest również brak w filmie Goldberga typowego szczęśliwego zakończenia. Historia, mimo że dość luźno, jednak jest oparta na prawdziwych wydarzeniach. Huczny ślub, kolorowy zamek, tłum podekscytowanych poddanych tańczących w deszczu serpentyny – to po prostu by nie przeszło.


W trakcie prac nad filmem dochodziło w zespole do wielu zgrzytów. Finalną wersję „Pocahontas” zawdzięczamy temu, że przed ukończeniem produkcji odszedł (do konkurencji) jeden z wiecznie niezadowolonych członków ekipy. Trudno sobie wyobrazić, że gdyby nie to, „Pocahontas” zostałaby pozbawiona m.in. wątków humorystycznych. A przecież bez Meeko, Flita i Percy’ego ta bajka straciłaby połowę uroku!


Ostateczna wersja animacji to nie tylko decyzja jej twórców. Specjalne przedpremierowe pokazy dla publiczności pozwoliły poznać opinię widzów jeszcze zanim film trafił do kin. Jednak patrząc z perspektywy czasu Goldberg stwierdził, że żałuje niektórych zmian wprowadzonych pod wpływem sugestii widzów, np. w ścieżce dźwiękowej. A pozostając w temacie muzyki – reżyser zaznaczył, że jest autentycznie zachwycony „Kolorowym wiatrem” Górniak.

miniFOTORELACJA ;)

Wejściówki skończyły się już kilka dni przed pokazem, więc nie wiem po co Ci ludzie stali do kasy... Za to Goldberg jest mistrzem rozdawania autografów. Dosłownie z każdym chętnym zamienił kilka zdań i oprócz zwykłego podpisu rysował bajkowe postaci. 

Pierwszy raz w życiu cieszyłam się, że siedzę w kinie w pierwszym rzędzie :D

*
Film został wyświetlony w oryginalnej wersji z polskimi napisami. Od teraz John Smith to moja ulubiona rola Mela Gibsona ;) A tak btw., to naprawdę szkoda, że tak mało animacji możemy oglądać bez polskiego dubbingu.

*
Może nasza krótka rozmowa nie należała do najbardziej konstruktywnych, jakie w życiu przeprowadziłam, ale kiedy powiedziałam Goldbergowi, że uwielbiam jego zegarek (z Myszką Miki!!! <3 ) to roześmiał się zabawniej, niż Chip i Dale razem wzięci. W sumie nie zdziwiłabym się, gdyby podkładał któremuś z nich głos.



*Zdjęcia: Facebook.com/FestiwalAnimator