wtorek, 29 lipca 2014

MINIRECENZJA - 7:39


Gatunek:     Melodramat
Produkcja:  Wielka Brytania
Rok:            2014
Reżyseria:   John Aleksander
scenariusz:  David Nicholls



Carl i Sally codziennie dojeżdżają pociągiem o 7:39 do pracy w Londynie. Po dość niefortunnym pierwszym spotkaniu, stają się znajomymi, następnie przyjaciółmi, aż w końcu łączące ich relacje zaczynają być coraz bardziej skomplikowane.

Film, którego fabuła może się wydawać mało oryginalna i schematyczna, potrafi wzbudzić zainteresowanie. Przedstawienie zawiłych relacji damsko-męskich po raz kolejny uzmysławia, że to, co podpowiada człowiekowi rozum, nie zawsze idzie w parze z uczuciami.7:39 to całkiem niezły melodramat, pozbawiony przekoloryzowanego dramatyzmu. Delikatnie wyczuwalne, ale niepozorne pozytywne przesłanie sprawia, że film idealnie sprawdzi się wtedy, gdy masz ochotę na raczej lekkie kino, ale nie masz nastroju na typową komedię.

Może przypaść do gustu osobom, które lubią film "Jeden dzień" - scenarzystą obu obrazów jest David Nicholls.

Ocena: 6,5/10.



poniedziałek, 28 lipca 2014

MINIRECENZJA: Metro

gatunek:
  • Katastroficzny
produkcja:
  • Rosja
premiera:6 grudnia 2013 (Polska) 5 lipca 2012 (świat)
reżyseria:
  • Anton Megerdichev
scenariusz:

O czym?

Tunele metra pod miastem zostają zalane wodą. Uwięzieni ludzie zaczynają walkę z żywiołem i czasem.

Recenzja:

Twórcy włożyli wiele wysiłku, by widz przez ponad dwie godziny nie nudził się i wciągał w fabułę. Jest wątek miłosnego rozdroża - kobieta nie może zdecydować się, czy zostawić męża dla kochanka (a oni oboje lądują w końcu w jednym felernym wagonie metra). Jest ludzka integracja, bo jest wspólny cel: ocalenie. Jest niespodziewana śmierć, groźny żywioł i chwilę zapartego tchu (zarówno u nas, jak i postaci). Poza kilkoma momentami, które okazują się dość schematyczne i przegadane, jestem na tak i polecam.

Ocena: 7/10.


nagłówek - żródło: filmweb.pl

niedziela, 13 lipca 2014

Zacznijmy Od Nowa / Begin Again

Pokaż mi swoją playlistę, a powiem Ci kim jesteś .. czyli recenzja najnowszego filmu z Keirą Knightley i Markiem Ruffalo.


   Pisałyśmy niedawno o filmie ''Frank'', a ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, jak bardzo podobny jest on do najnowszego dzieła Johna Carneya. Obie produkcje są stonowane, błyskotliwe, w obu na pierwszym planie odnajdziemy muzykę, oba dla mnie były pozytywnym zaskoczeniem.

  W ''Zacznijmy od nowa'' oboje bohaterów poznaje się na przysłowiowym zakręcie. On zostaje zwolniony z firmy, którą założył (przybij piątkę Jobs!), ją zdradził chłopak, i to nie byle kto, bo facet grany przez wokalistę Maroon 5, Adama Levine. On jest producentem muzycznym, ona piosenkarką-amatorką. Brzmi jak zapowiedź ckliwej komedii romantycznej, ale uwierzcie mi, że nie jest to typowy romans z happy endem.

BrbTBa7CAAAMTqJ.jpg-large

Co mi się w tym filmie podoba?

* niebanalność, odejście od startego schematu komedii romantycznej. Bohaterowie nie są piękni. Greta od wysokich szpilek woli przemierzać ulice Nowego Jorku w trampkach. Jej wybranek nie jest przystojniakiem w garniturze, z wielkim mieszkaniem na Park Avenue, a lekko zaniedbanym mieszkańcem małej klitki, w dodatku z problemem alkoholowym. Oboje pechowi, nie do końca szczęśliwi, uwielbiający muzykę. W dodatku film udowadnia nam, ze każdy w swoim życiu ma do realizacji jakiś projekt, każdy jest w czymś dobry, wystarczy zaczekać na swoje pięć minut. Bez ''projektu'' nie mamy motywacji, nie jesteśmy szczęśliwi, a nasze życie wypełnia pustka. Tym projektem w filmie wcale nie okazuje się wielkie uczucie.

* muzyka! Pieszczota dla uszu dla wszystkich fanów Maroon 5 i głosu Levine (btw. nawet przyzwoitego aktora). Każdy, kto przemierza część swojego życia w słuchawkach w/na uszach odnajdzie w tym filmie coś dla siebie. Ścieżka muzyczna to najmocniejszy argument przemawiający za tym filmem, w dodatku jest to doskonała okazja na zapoznanie się z niebanalnym talentem Keiry Knightley, która, jak się okazuje głos ma niczego sobie! (Choć nienawidzi śpiewać - ja odwrotnie, lubię a nie umiem)

* humor! Dlatego własnie film tak bardzo przypomina mi Franka. Film, który zapowiada się jedynie na ''niezły'' wyskakuje niczym na trampolinie, dzięki błyskotliwemu, nienachalnemu poczuciu humoru.

* trudność ludzkich relacji. Na pewno też macie dość tych filmów, w których wszystko jest dosłowne i takie proste. Para się poznaje, zakochują się w sobie, pomimo  że oboje maja wieloletnich partnerów. Zrywają z nimi bez mrugnięcia oka i cieszą się bajecznym, niczym niezmąconym uczuciem o sile meteorytu. Inna historia: córka kłóci się z ojcem od 20 lat, ale wystarczy, że on napisze jej list, ona odczyta go ze łzami w oczach, w tle zagra ktoś na skrzypcach i bach! Relacje naprawione. Nie tutaj. Inteligentny, szanujący widza scenariusz ukazuje zawiłość emocji, z jakimi borykają się bohaterowie. I to nie tylko w układzie partner - partnerka, a właśnie ojciec - córka, ex mąż - ex żona.

  Pomimo, że trudno doszukiwać się jakiś wielkich zrywów akcji, to jednak doskonale bawimy się nagrywając płytę z główną bohaterka, na ulicach Nowego Jorku, zanurzeni po uszy w tych wszystkich cudownych dźwiękach. Ocena: 7.5/10.

photo-14

   Dodam jeszcze tylko, że moim zdaniem tytuł produkcji jest jak setki innych. Początkowo brany był pod uwagę ''Can a song save your life?'' i choć długi, to moim zdaniem mniej anonimowy, a po obejrzeniu filmu, wiem, ze byłby idealny.

A na koniec playlista, idealna na słoneczną niedzielę: 
https://www.youtube.com/watch?v=0sTyhogCeog&index=7&list=RDGyiQtznyCGU



wtorek, 8 lipca 2014

Duchy Goi / Goya's Ghosts

Trzeba przyznać, że od czasu do czasu ogólnodostępna TV potrafi zaskoczyć udanym repertuarem. Mam na myśli przede wszystkim stacje: TVP Kultura i Stopklatka.tv (chociaż oni zaczynają lubić powtórki...). Kilka dni temu widziałam na jednej z nich film "Duchy Goi". Zważając, że jest to dramat-biograficzno-kostiumowy, z udziałem Bardema i Portman, sama się sobie dziwię, że dopiero teraz oglądałam go po raz pierwszy.



Piękna Inés (Natalie Portman), córka zamożnego madryckiego kupca, zostaje postawiona przed trybunałem Świętej Inkwizycji. Na mękach przyznaje się do sekretnego praktykowania judaizmu i zostaje wtrącona do lochu. Zrozpaczony ojciec prosi swojego przyjaciela, Francisco Goyę (Stellan Skarsgard), aby pomógł mu uwolnić dziewczynę, którą jeszcze niedawno z takim upodobaniem malował. Goya kończy właśnie portret brata Lorenza (Javier Bardem) - tajemniczego mnicha, który jest jednym z najwyżej postawionych dostojników hiszpańskiego kościoła, więc przypuszczalnie może pomóc uwięzionej Inés. Jednocześnie sąsiednia Francja coraz bardziej pogrąża się w rewolucyjnym chaosie, z którego wyłoni się niebawem mąż opatrznościowy - Napoleon. Wkrótce ruszy on ze swoimi żołnierzami na Madryt... (źródło: Filmweb).

Filmy historyczne-biograficzne, ze względu na spostrzegawcze oko znawców tematu,  często są narażone na ostrą krytykę. Nie inaczej jest w przypadku "Duchów Goi", gdyż twórcom filmu zarzuca się to, że nieszczerze przedstawili problematykę inkwizycji. Jednak, pewne przekoloryzowanie faktów, które mogło wystąpić w filmie, zapewne i tak spełniło swoją rolę - fabuła jest wciągająca, a ja sama nie mogłam się wyzbyć uczucia współczucia w stosunku do Inés.

Nawet jeśli kogoś nie interesuje kino poświęcone tematyce kościoła, to "Duchy Goi" warto zobaczyć dla dwójki wspomnianych we wstępie aktorów. Przede wszystkim, jestem zachwycona potrójną rolą Natalie Portman (Inés w młodości, Inés w starszym wieku oraz nastoletnia córka Inés - Alicia). Zdaję sobie sprawę z tego, że ogromne znaczenie ma tutaj doskonała charakteryzacja, ale Portman nadała wszystkim swoim bohaterkom niepowtarzalnego ducha i zaopatrzyła je w wyraziste osobowości. Dzięki temu, oglądając niby tą samą twarz aktorki, tak naprawdę nie ma żadnych wątpliwości, która jej postać aktualnie pojawia się na ekranie. Jak dla mnie - mistrzostwo!

Film oceniłam 7/10. Za: grę aktorów, świetną charakteryzację i scenografię, wartką akcję, fabułę wpadającą w pamięć, wzbudzenie we mnie empatycznych odczuć w stosunku do ówczesnej ludności. 
Dlaczego nie więcej? Przez: bardzo jednostronne i całkowicie negatywne ukazanie kościoła (nic nigdy nie jest wyłącznie czarno-białe, powtarzamy to z Moniką w naszych recenzjach od zawsze!), oraz przez to, że w moim odczuciu jest to film "jednokrotnego użytku", nie sądzę, żebym do niego kiedyś wróciła (no... może kiedyś, kiedyś...).

P.S. Nie wierzę, że dystrybutorzy potrafili tak ładnie przetłumaczyć tytuł filmu! ;)



wtorek, 1 lipca 2014

Very Good Girls

Recenzja filmu Very Good Girls

Statystyki udowadniają, że czerwiec to miesiąc, w którym na InLoveWithMovie.blogspot.com panuje smętna cisza. Wcześniej mogłyśmy to uzasadniać nagłymi i intensywnymi zrywami nauki na sesję, ale w tym roku (pierwszym nie-sesyjnym!) trudno stwierdzić, dlaczego w tym samym czasie obie straciłyśmy wenę do pisania.

Na szczęście, nowy miesiąc – nowe postanowienia! W lipcu ma być gorąco nie tylko za oknami, ale też na naszych klawiaturach, więc zapowiadamy poprawę J Zwłaszcza, że sezon ogórkowy w kinach zachęca do nadgonienia niemałych zaległości wcześniejszych premier. U mnie na pierwszy ogień poszedł film „Very Good Girls”, o którym jakiś czas temu czytałam, później zapomniałam, ale za sprawą autorki bloga Ponapisach końcowych – wreszcie obejrzałam.


Krótki opis fabuły  może być zachętą wątpliwej jakości. Scenariusz, jakich wiele: dwie młode dziewczyny, absolwentki szkoły średniej, postanawiają stracić cnotę jeszcze przed pójściem do college’u. Pech, przypadek, przeznaczenie, czy jak kto woli – ironia losu sprawia, że przyjaciółki zakochują się w tym samym chłopaku. Do tego problemy rodzinne w tle, rozstania i powroty i… no dobra, napiszę też o plusach.

Od jakiegoś czasu śledzę karierę młodszej siostry bliźniaczek Olsen – Elizabeth. O jej talencie wspominałam już w recenzji "Martha Marcy May Marlene" i "Kill Your Darlings".  To właśnie udział Elizabet w „Very Good Girls” był pierwszym powodem, dla którego kilka miesięcy temu dopisałam ten film do listy do obejrzenia. Po seansie byłam mocno rozczarowana, że Olsen zdecydowała się zagrać tak mało-oryginalną postać w filmie z tak mało-oryginalnym scenariuszem. Ale po zastanowieniu stwierdziłam, że mimo wszystko muszę przyznać, iż wczuła się w swoją rolę w 100%. Doskonale wpasowała się w wolną i swawolną hipiskę, działającą pod wpływem emocji, ślepo zadurzoną w obcym chłopaku i bezgranicznie wierzącą w nieskazitelną przyjaźń. Lubię tą Olsen!

Elizabeth Olsen
Drugi powód, to druga młoda aktorka – Dakota Fanning. Staram się do niej przekonać już od paru ładnych lat i nadal nie potrafię. Jak dotąd, najbardziej podobała mi się w „The Runaways: Prawdziwa historia”, ale to może zasługa samego filmu, bo trawię w nim nawet Kristen Stewart (prawie mi się podobała!). Chociaż w „Very Good Girls” Dakota zagrała tą główniejszą główną bohaterkę, to i tak przyćmił ją blask Elizabeth.

Dakota Fanning
Trzeci powód, to nieco starsza koleżanka po fachu – Demi Moore. Jako mama-hipiska wyglądała bardzo ładnie, ale jej rola nie należała do tych z wyższej półki, więc nie pozwoliła Demi rozwinąć aktorskich skrzydeł. Może to i dobrze,  bo w końcu to nie ona miała być najważniejsza – i tutaj zachowano konsekwencję.

Demi Moore
Mam wrażenie, że jestem już za stara na tego typu historyjki, ale wolę sobie wmawiać, że to tylko za długi staż filmowego oglądania i za dużo konkurencyjnych scenariuszy siedzi w mojej głowie J Kulminacją gromadzącego się przez cały film na mojej twarzy wyrazu znużenia/zażenowania była ostatnia scena. Nikt mi nie wmówi, że to film z przesłaniem, ku chwale przyjaźni. W związku z tym polecam obejrzeć „Very Good Girls” wyłącznie dla obsady, nie fabuły. Daję też dużego plusa za przewodni motyw muzyczny i brzdękanie na gitarze połączone z delikatnym śpiewem w wykonaniu Elizabeth Olsen.


Oceniłam 5,5/10.