poniedziałek, 23 lipca 2012

Cisza




Przedstawiam Wam bardzo dobry niemiecki film. Gatunkowo można go przedstawić jako dramat, thriller i kryminał. Opowiada historie ludzi, które łączy jedno tragiczne wydarzenie. W lipcu 1986 roku brutalnie zgwałcona i zamordowana zostaje mała Pia. Jej ciało sprawca porzuca w polu pszenicy. Fabuła filmu przeskakuje o 23 lata a historia znowu się powtarza, ginie następna dziewczynka. Oglądamy ten film z punktu widzenia matek ofiar, żon zabójców i świadka tragedii.

Największym atutem tej produkcji jest ciekawa fabuła i to, ze do końca nie jesteśmy pewni kto tak naprawdę jest morderca. Widzimy wyrzuty sumienia człowieka, który czuje sie winny chociaż to nie on był powodem krzywdy dziewczynek.

Jedyne co mogę mu ''zarzucić'' to to, ze trzeba się na nim porządnie skupić bo reżyser Baran bo Odar często stosuje retrospekcję i musimy starać się nadążać czy oglądamy rok 2009 czy 1986.



Film porusza ciężka tematykę gwałtów na dziecku, pedofilii. Pokazany jest z perspektywy osobnika, który ma wyrzuty sumienia z powodu tego jaki jest, żyje uważając siebie za potwora i mężczyzny, który z tym nie walczy i daje upust swojej chorej naturze.

Ogólna ocena filmu; 8/10.

piątek, 20 lipca 2012

Szczęściarz / The Lucky One

Film, o którym dzisiaj napiszę być może przypadnie do gustu fanom powieści Nicholasa Sparksa. A jeśli ktoś nie czytał  jego książek (sama muszę przyznać, że jeszcze nie zdążyłam, ale chcę to nadrobić), to z pewnością kojarzy niejeden tytuł, którego scenariusz jest właśnie na nich oparty. Dotychczas zekranizowane powieści Sparksa to kolejno: List w butelce (1999); Szkoła uczuć (2002, tytuł książki to: Jesienna miłość); Pamiętnik (2004); Noce w Rodanthe (2008); Ostatnia piosenka (2010); Wciąż ją kocham (2010) i film najnowszy, czyli Szczęściarz (2012). Jestem przekonana, że zdecydowana większość, o ile nie wszystkie, z tych tytułów są Wam doskonale znane. Trzeba też przyznać, że są to typowe wyciskacze łez, na które od czasu do czasu część z nas ma ochotę – i to nie tylko kobiety J.



Szczęściarz jest historią 25 – letniego żołnierza, Logana Thibaulta (Zac Efron), który wrócił do domu ze swojej trzeciej misji w Iraku. Jak się sam przekonał, normalne życie w spokojnym kraju nie jest wcale proste dla człowieka, który przeżył wojnę. Dlatego też postanowił wyruszyć na poszukiwania młodej kobiety, której fotografię znalazł na pustyni po jednym z ataków wroga. Zdjęcie to traktował jako swoistego rodzaju talizman i uznał, że chce osobiście podziękować owej dziewczynie za opiekę. Kiedy już odnalazł Beth (Taylor Schilling) nie potrafił powiedzieć wprost kim jest i dlaczego przybył, więc rozpoczął pracę w jej zakładzie opieki nad zwierzętami. Z czasem Logan i Beth się w sobie zakochują, a ich miłość nie jest pozbawiona przeszkód (to chyba oczywiste).





W związku z tym, że nie czytałam jeszcze książki, nie mogę określić czy scenariusz jest zgodny z fabułą powieści czy nie. Muszę się zatem skupić wyłącznie na filmie - a w nim podobał mi się sposób przedstawiania poszczególnych wątków. Nie było dziwnych niedomówień, czy natłoku zdarzeń i postaci, które tylko wprowadzają szum. Końcówka filmu nawiązuje do scen początkowych, co stworzyło klamrę zamykającą główne tematy. Dlatego też pod tym względem film mi się podobał. Jeśli jednak chodzi o samą fabułę, to Szczęściarz jest podobny do pozostałych zekranizowanych powieści Sparksa. Główną rolę odgrywa tutaj miłość, na którą czekają różne trudności i przeszkody do pokonania. Niełatwo jest mi pisać swoje opinie na temat konkretnego filmu, jeśli nie chcę zdradzić zbyt wielu szczegółów. Spoilery, zwłaszcza te nieoczekiwanie się pojawiające, zawsze są irytujące i psują całą zabawę z oglądania filmu, więc nie będę się bardziej zagłębiać w treść Szczęściarza.

Taylor Schylling

Jeśli chodzi o jedną z najistotniejszych kwestii - czyli obsadę, to przyznaję, że początkowo byłam sceptycznie do niej nastawiona.  Kiedy przeczytałam, że główną rolę zagrał Zac Efron  czułam się mocno zawiedziona. Aktora kojarzyłam przede wszystkim z serią High School Musical, której nigdy nie lubiłam. Na szczęście wystarczyło kilka pierwszych scen Szczęściarza i zrozumiałam, że Efron z HSM to już przeszłość. Sam wygląd fizyczny wiele zdziałał, bo dorosły Zac bez dziwnej grzywki, prawie wcale nie przypomina siebie z przeszłości. Całe szczęście. Jednak wygląd wyglądem, ale gra też się liczy – i tutaj już było trochę słabiej. Aktor nie potrafił przekazać wszystkich emocji. Myślę, że reżyser (Scot Hicks – Życie od kuchni;  Blask) zdawał sobie z tego sprawę i zastosował kilka sztuczek. Np. w jednej ze scen, w której Logan miał spiorunować wzrokiem byłego męża Beth, kamera była ustawiona w ten sposób, że Efron stał do niej bokiem, natomiast widzieliśmy dokładnie twarz drugiego mężczyzny. Drugi mężczyzna, czyli filmowy Keith (Jay R. Ferguson) poradził sobie świetnie pokazując początkowo zdziwienie, później zmieszanie przechodzące w strach – co miało być reakcją na ów groźny wzrok Efrona, którego mogliśmy się tylko domyślać. Mimo wszystko, to dobrze, że reżyser daje szansę młodym aktorom na to, by mogli się uczyć i rozwijać pracując przy różnych produkcjach, dzięki którym nie będą na zawsze przypisani jednej roli. Żeby było ciekawiej, jako przykład analogicznej sytuacji chciałam podać Daniela Radcliffe’a, który stara się zerwać z etykietą Harry’ego Pottera. Napisałam „żeby było ciekawiej”, ponieważ to właśnie Radcliffe miał początkowo zagrać rolę Logana Thibaulta. Natomiast Taylor Schilling, odtwórczyni roli Beth, jest aktorką, która wystąpiła dosłownie w kilku filmach oraz w serialu Szpital Miłosierdzia. Podobało mi się jak zagrała w Szczęściarzu, więc zapewne obejrzę jeszcze którąś z tych nielicznych produkcji z jej udziałem.

Dla zobrazowania, że wizerunek też ma znaczenie, z lewej Efron w Szęściarzu, z prawej w HSM:




Dziwi mnie, że do tej pory nie odbyła się polska premiera tego filmu, choć była zapowiadana na połowę czerwca, a później na połowę lipca. Zaskakujące jest to tym bardziej, że wcześniejsze ekranizacje powieści Sparksa cieszyły się sporym powodzeniem w naszym kraju. Zwłaszcza dwa filmy z 2010 roku, czyli: Ostatnia piosenka i Wciąż ją kocham zdobyły sporą grupę fanów.

Podsumowując: Szczęściarza polecam wszystkim tym, którzy mają ochotę na kino romantyczne, ale nie na komedię romantyczną. Film mnie nie zawiódł, jednak moim faworytem spośród wymienianych dzisiaj tytułów pozostaje Pamiętnik


wtorek, 17 lipca 2012

Kochanie, poznaj moich kumpli/ A Few Best Men


Kina zasypują nas w ostatnim czasie premierami komedii.  W związku z czym, bez dłuższego zastanawiania się, postanowiłam obejrzeć Kochanie, poznaj moich kumpli. Film jest efektem pracy scenarzysty  Deana Craiga (Zgon na pogrzebie) i mało znanego mi reżysera – Stephana Elliotta.



Krótko, o fabule: Anglik David (Xavier Samuel) w czasie swojej podróży po egzotycznych miejscach, spotyka na pozornie bezludnej wyspie australijską dziewczynę – Mię (Laura Brent III). Oczywiście szybko się w sobie zakochują i postanawiają wziąć ślub. Jednak najpierw wracają do swoich domów, by dopiero na dzień przed weselem znów się spotkać w bogatych posiadłościach dziewczyny. David przyjeżdża do narzeczonej wraz ze swoimi trzema przyjaciółmi, co jak nietrudno zgadnąć, prowadzi do serii skomplikowanych sytuacji.



Film jest oparty na typowej komediowej konwencji, a zatem: niewinny i beztroski wstęp -> fala śmiesznych (lub mających być śmiesznymi) sytuacji -> skomplikowanie się wątków, które wręcz stają się dramatyczne  ->  patetyczne zmierzanie ku zakończeniu (np. przyjaźń ponad wszystko, miłość jest najważniejsza) -> szczęśliwe zakończenie. Takich schematycznych fabuł widzieliśmy  już tysiące, jednak definicji komedii nie zmienimy, więc lepiej albo się z nią pogodzić, albo zupełnie zrezygnować z ich oglądania. W Kochanie, poznaj moich kumpli można znaleźć kilka naprawdę zabawnych momentów, ale film nie zaskoczy nas niczym nowym. Jak to często bywa, główni bohaterowie będą  usilnie starali się unikać problemów, co przyniesie zupełnie odwrotne efekty. Nie zabraknie też wątku ze zwierzakiem, będącym pupilem głowy rodziny. W tym przypadku jest to owca, która jest oczkiem w głowie ojca panny młodej. Poza tym dodano postać lesbijki tylko udającej lesbijkę oraz momentami śmieszną,  rozrywkową teściową Davida (Olivia Newton John !!!). Większość internautów porównuje Kochanie, poznaj moich kumpli z Kac Vegas. Rzeczywiście istnieje zauważalne podobieństwo tych dwóch filmów, przede wszystkim: perypetie czterech przyjaciół i wieczór kawalerski. Jednak znaczna większość Kochanie... opisuje już trwające wesele, na które pan młody się nie spóźni, a kaca ma tylko jeden z przyjaciół, więc to podobieństwo wątków nie jest aż tak bardzo irytujące.






Większość aktorów grających w filmie nie należy do najbardziej popularnych i rozpoznawanych gwiazd kina. Odtwórca roli Davida, czyli Xavier Samuel może być znany fanom Zmierzchu (lub osobom, które lubią kojarzyć gdzie danego aktora można jeszcze zobaczyć :) ), ponieważ grał w Zaćmieniu młodego wampira Rileya. Z kolei Laura Brent III - filmowa panna młoda - wystąpiła w Opowieściach z Narnii jako królowa Lilliandil. Najbardziej zaskoczona byłam, gdy okazało się, że wspomniana rozrywkowa teściowa Davida to Olivia Newton - John. Dla przypomnienia - to właśnie ona zagrała w 1978 roku u boku Johna Travolty piękną Sandy, w kultowym musicalu pt. Grease. Muszę przyznać, że oglądając Kochanie, poznaj moich kumpli wcale jej nie poznałam, dopiero po przeczytaniu obsady skojarzyłam nazwiska. 


Laura Brent III i Xavier Samuel


Olivia Newton - John

Jeśli ktoś planuje się wybrać na Kochanie, poznaj moich kumpli, nie powinien od filmu oczekiwać zbyt wiele. Naprawdę śmiesznych scen było dosłownie kilka (choć to w sumie zależy od tego, kto co uznaje za śmieszne), poza tym akcja nie zaskakuje niczym nowym. Na pochmurny dzień film się sprawdził, ale nie sądzę, abym do niego kiedyś powracała. 


sobota, 14 lipca 2012

Wyścig z czasem / In Time


„By garstka żyła wiecznie, tłum musi umierać”

Jaki paradoks! Kolejny film science fiction w ciągu miesiąca i w dodatku napiszę o nim jaJ Już tłumaczę dlaczego tak się stało: Po obejrzeniu Facetów w czerni 3 czułam wyraźny przesyt tą kategorią. Pomyślałam sobie wtedy, że raczej nie za szybko znów skupię uwagę na jakiejś wyimaginowanej, zupełnie nierealnej historii. Jednak kiedy ktoś gorąco poleca mi dany tytuł  zawsze chcę się przekonać, czy rzeczywiście jest on tak interesujący. W związku z tym, że tak właśnie było w tym przypadku,  nie mogłam się oprzeć i włączyłam sobie Wyścig z czasem.




Rzecz dzieje się w niedalekiej przyszłości, której dokładna data nie została podana. Na pierwszy rzut oka świat jest całkiem podobny do naszego. Co prawda widzimy nowocześniejsze auta i kilka nieznanych gadżetów, ale słońce świeci normalnie, ludzie jedzą tak jak teraz, kursuje zwyczajna komunikacja miejska. Jednak, ponieważ na świecie żyje za dużo ludzi władze postanowiły wprowadzić nowy system, zgodny z darwinowską teorią, że przetrwają tylko najsilniejsi. Kluczową cechą tych realiów jest zmiana definicji ceny. To już nie jest wartość towarów i usług wyrażona w pieniądzu, a wyrażona w czasie. Świat bez pieniędzy musi być rajem? Uwierzcie mi, że zdecydowanie nie. Każdy człowiek po ukończeniu 25 lat przestaje się starzeć, ale za to włącza mu się (dosłownie) biologiczny zegar. Wygląda to tak, jakbyśmy się stali chodzącą, tykającą bombą, która nieustannie odmierza ile czasu nam pozostało. Czas jest wynagrodzeniem za pracę, zapłatą za to co sprzedamy, można też go bardzo łatwo ukraść komuś innemu (minus – nam też nietrudno go ukraść). Minutami i godzinami trzeba też za wszystko płacić, np. przejazd autobusem kosztuje 2 godziny, autostrada – miesiąc itp. Główny bohater tej historii, Will Salas  (Justin Timberlake), postanawia zmienić tę sytuację i sprzeciwić się panującemu porządkowi. Splot wydarzeń powoduje, że będzie mu w tym pomagać córka jednego z bogaczy - Sylvia Weis (Amanda Seyfried).







Jak widać, scenariusz jest typowy dla filmu science fiction. Jednak oglądając Wyścig z czasem trudno nie dojść do wniosku, że reżyser (Andrew Niccol) przedstawił nam alegorię współczesnych czasów. Wystarczy zamienić lata, godziny, minuty na dolary, euro czy złotówki, a całe fiction z filmu znika. Powiedzenia „nie mam czasu” czy „nie marnuj czasu” nabierają tutaj zupełnie innego, wręcz dramatycznego znaczenia. Im więcej czasu człowiek uzbiera – tym dłużej będzie żyć, bo umrzeć można tylko na dwa sposoby: albo poprzez morderstwo, albo przez wyzerowanie biologicznego licznika. Co dziwne, Wyścig z czasem można także zinterpretować jako wersję Robin Hooda  XXI (a może XXII) – wieku. Złych i bogatych trzeba okraść, by pomóc biednym i potrzebującym.

Muszę przyznać, że spodobał mi się pomysł na fabułę tego filmu. Historie ludzi, którzy dramatycznie starają się wieść normalne życie, a których losy nie zawsze leżą w ich rękach – zachęcają do refleksji nad tym, w jakim kierunku zmierza nauka i cały świat. Podobne spostrzeżenia miałam oglądając kiedyś Nie opuszczaj mnie. Mimo wszystko uważam, że Wyścig z czasem mógł być lepiej zrealizowany. Amerykanie często mają skłonności do wyolbrzymiania scen akcji, przez co treść traci na znaczeniu. Tak też było w tym przypadku. Momenty, w których Amanda Seyfried biega po dachach, wyskakuje z okien, pędzi co sił w nogach -  może nie wyglądałyby tak groteskowo, gdyby nie robiła tego wszystkiego w bardzo wysokich szpilkachJ. Dodatkowo Justin Timberlake chyba nie poradził sobie z rolą pierwszoplanową. Trudne sceny, w których musiał zagrać rozpacz, strach lub zaprezentować poker face nie wypadły szczególne efektownie. Zdecydowanie lepiej prezentował się w Social Network, a nawet w To tylko seks. Szkoda też, że jak w prawie każdym filmie, para głównych bohaterów musi stać się dosłownie parą. Kąpiel nago w jeziorze, w blasku księżyca to już zupełne przegięcie i zmarnowanie kilku minut taśmy filmowej.







Podsumowując: Pomysł na fabułę jest naprawdę bardzo ciekawy, tym bardziej, że nietrudno znaleźć w filmie różne metafory i odnośniki do naszego życia. Niektóre sceny śmierci (wspomniane wyzerowanie licznika) mogą nawet wzruszyć. Mimo ogólnego pozytywnego wrażenia, uważam jednak, że potencjał scenariusza był znacznie silniejszy, niż jego faktyczna realizacja. Pomimo to zachęcam do oglądania, choćby tylko ze względu na przewodnią historię. 


czwartek, 12 lipca 2012

Symetria

SzutkiPlochi pisała ostatnio w odniesieniu do ''Ki'', ze jest to polski film bez dramatu, normalny, gdzie Polacy nie są ofiarami systemu, obcokrajowców, który nie opowiada o wojnie, komunizmie czy cierpieniu. Symetria natomiast jest przykładem dobrego polskiego dramatu. Polska najlepsza w dramacie, czy tego chcemy czy nie. I mimo, że wciąż czekam na dobrą polską komedie o mądrym i pozytywnym przesłaniu to opisany niżej film mimo, że ciężki zasługuje na uwagę. Daję mu mocne 8 na 10.

O czym jest? Młody chłopak - Łukasz, zostaje niewinnie skazany za napad na starszą kobietę. Przebywa w areszcie długie miesiące żywiąc nadzieję na wolność. Niestety adwokat bezskutecznie stara się go uwolnić. Film opowiada historię współwięźniów Łukasza, mówi o życiu w ciężkich okolicznościach i co najważniejsze - daje do myślenia.



Po pierwsze; nad polskim wymiarem sprawiedliwości. W końcu chłopak nic nie zrobił a siedzi w celi z najcięższymi przypadkami, czekają na ''ważenie'' (wyrok).

Po drugie - czy my sami dalibyśmy radę w podobnych warunkach? Dostosować się do panujących warunków, przetrwać choć jedną noc bez koszmarów? W ogóle zmrużyć oko?

Film chwilami jest ciężki do zrozumienia ze względu na gwarę więzienną, ale według mnie stanowi ona zaletę i dodaję filmowi wiarygodności.

Wracają do rozmyślań.

Łukasz siedzi w celi razem z X. X siedzi za morderstwo. X zamordował innego mężczyznę. Przed dokonaniem tego straszliwego czynu ani przez chwilę się nie zawahał. Wszedł do windy za uśmiechniętym mężczyzną i tam dokonał czynu za który grozi mu wiele lat więzienia. X był pewny swego, wiedział o konsekwencjach. Zamordował z zimną krwią. Mężczyzna, którego zamordował X zgwałcił jego żonę.



Kolejnym ze współwięźniów głównego bohatera jest też A. A to tęgi, mały mężczyzna przed pięćdziesiątką. A od momentu wkroczenia do celi nie miał łatwego życia, jest przerażony. Współwięźniowie gardzili nim, poniewierali, pluli w twarz i wyzywali od najgorszych. Na spacerniaku to samo - na oczach strażnika A. zostaje prawie skatowany na śmierć. W końcowych scenach zostaje zamordowany przez czwórkę kolegów z celi. Zamordowany z zimną krwią. Bezdusznie uduszony i powieszony na kratach okna. Koledzy upozorowali samobójstwo A. A był pedofilem



Jak widzicie film podważa postrzeganie świata na czerń i biel. Duży plus.

W postaci wcielają się świetni aktorzy. Mnie najbardziej podobał się Borys Szyc i chciałabym tu również przy okazji zauważyć, ze jest bardzo dobrym aktorem. Wciela się świetnie w grane przez siebie, rozmaite postacie. Niestety wybór filmów (patrz; Kac Wawa) pozostawia wiele do życzenia. Podobny przypadek to megagwiazda Nicolas Cage. Genialny aktor, grający ostatnio w coraz to gorszych chałach.

A wracając do Symetrii. Ostatnie polskie filmy jaki widziałam i o których tutaj pisałam miały rozmyte zakończenie. Tutaj pada konkret. Skoro Ł. i tak już siedzi i został skazany, skoro pojawiła się kara, to musi powstać wina. Musi zapanować Symetria.




sobota, 7 lipca 2012

Ki


Podczas gdy większość polskich filmów jest albo na siłę śmieszna, przez co irytująco – głupia (Ciacho, Kac Wawa), albo skupia się na trudnych, przytłaczających tematach, przez które ludzie są jeszcze bardziej pesymistycznie nastawieni do wszystkiego wokoło (Pręgi, Dom zły, Tatarak) – było niesamowicie miło w końcu trafić na normalny, polski film obyczajowy.



Ki chciałam obejrzeć już dawno, przede wszystkim dlatego, że znalazłam sporo pozytywnych recenzji dotyczących głównej aktorki filmu -  Romy Gąsiorowskiej. Jednak po przeczytaniu opisu fabuły obawiałam się, że jest to kolejny ciężki, szary, depresyjny dramat o trudnym i niesprawiedliwym życiu w naszym kraju. Dzisiaj jednak postanowiłam sprawdzić kim tak naprawdę jest tytułowa Ki i muszę stwierdzić, że dobrze zrobiłam.

Ki jest skrótem od imienia Kinga (wspomniana Roma Gąsiorowska). To młoda matka, która samotnie wychowuje trzyletniego synka Pio czyli Piotra (w tej roli Kamil Malecki). Kobieta prezentuje typ matki, który nie był jeszcze nigdy wcześniej przedstawiany w naszym rodzimym kinie. Nie ulega wątpliwości, że jej macierzyństwo jest efektem tak zwanej wpadki, choć ani razu nie zostało to powiedziane wprost. Jednak Ki ani się nad sobą nie użala, ani nie żywi nienawiści wobec Pio. Wręcz przeciwnie, mimo swojego chaotycznego stylu życia, jest czuła i opiekuńcza, a syn to jej najbliższa osoba. Znów jednak może się mylić ten, kto uzna, że Kinga jest typem Matki Teresy. Dziewczyna głośno mówi to, co myśli,  jest towarzyska, pracuje jako modelka w akademii sztuk pięknych (gdzie pozuje nago, a do pracy często zabiera ze sobą Pio), a jeśli z finansami jest naprawdę krucho to próbuje też swoich sił jako tancerka erotyczna. Prosi o przysługę prawie każdą napotkaną osobę, nieważne czy chodzi o podwiezienie do domu, pożyczenie pieniędzy, czy odebranie synka z przedszkola - dla niej takie prośby są czymś najnormalniejszym w świecie.  Zazwyczaj jej bezpośrednie zachowanie męczy i irytuje otaczających ją znajomych, przez co Ki choć prawie nigdy nie jest sama, to w rzeczywistości jest bardzo samotna. 




Po seansie stwierdziłam, że także mi podobała się praca Romy Gąsiorowskiej, która idealnie pasowała do swojej roli. Grała bardzo naturalnie i albo niekiedy mówiła swoje kwestie zupełnie spontanicznie, bez wyuczenia tekstu, albo jest aż tak genialną aktorką, że potrafi się wcielić w każdą rolę. Jednak jeszcze bardziej podobał mi się mały Kamil Malecki, czyli Pio. To na pewno zasługa reżysera (Leszka Dawida, dla którego Ki jest reżyserskim debiutem), który nie zmuszał małego chłopca do sztywnego recytowania wymyślonych dialogów. Chłopiec zachowywał się w 100% naturalnie i tutaj już nie mam co do tego wątpliwości, bo dwu- czy trzyletnie dziecko raczej nie zdążyło jeszcze wyuczyć się wszystkich aktorskich sztuczek. Kiedy Kamil miał ochotę wspomnieć ni stąd ni z owąd o statku kosmicznym, poudawać kota, czy zwyczajnie podokuczać mamie i być wiecznie „na nie” – to to robił, tak jak każde dziecko w jego wieku. Całość dopełniała idealnie dopasowana scenografia. Nie znajdziemy w tym filmie żurnalowo pięknych, wiecznie wysprzątanych wnętrz, ale też nie ma przesadzonej niechlujności i brudu. Mieszkania wyglądają jak przeciętne mieszkania, sala w szpitalu – to przeciętna, szara sala, a nie słoneczne pomieszczenie z supernowoczesnym sprzętem przy każdym łóżku.




Minusem Ki może być jednak dosyć mdła i monotonna fabuła, powodująca wrażenie, że jest to film o wszystkim i o niczym. Sprawy nie rozwiązuje także otwarte zakończenie. Jedni uważają to za coś pozytywnego, ponieważ widz ma okazję użyć swojej wyobraźni, by domyślać się, jak potoczyły się dalej losy bohaterów. Jednak dla innych takie nagłe, niespodziewane i niewyjaśnione zakończenie może być irytujące, gdyż wolą widzieć czarno na białym do czego przez te kilkadziesiąt minut zmierzał reżyser. Moim zdaniem w niektórych przypadkach lepiej wiedzieć mniej, niż więcej, a to co jest nam podane prosto na tacy, wcale nie musi smakować tak dobrze jak lekka nuta niepewności i możliwość własnej refleksji nad wielką niewiadomą.

Kiedy nie będziesz chciał popaść w depresyjny nastrój, albo gdy  nie będziesz miał ochoty na słuchanie żenujących i średnio śmiesznych dialogów – włącz  Ki



środa, 4 lipca 2012

A-i-deul


Film, który dzisiaj opiszę, nie jest w Polsce znany szerszemu gronu odbiorców. Ma na to wpływ m.in. fakt, że nie miał on jeszcze nawet swojej oficjalnej premiery w naszym kraju, choć światowa odbyła się ponad rok temu. Trudno też znaleźć jakieś szczegółowe informacje na temat jego fabuły, obsady, czy twórców. Mimo wszystko warto poświęcić mu swoją uwagę, nawet jeśli nie przepadamy za kinem azjatyckim. Polski tytuł to: Dzieci, ale łatwiej go odszukać wykorzystując nazwę oryginalną -  A-i-deul lub angielską - Children.


Znalazłam go przypadkowo, przeglądając jakiś portal filmowy. Moją uwagę przykuł najpierw plakat, dlatego przeczytałam krótki opis filmu, który mi się później spodobał. Teraz mogę stwierdzić, że miałam szczęście, bo nieczęsto interesujące zdjęcie jest gwarancją interesującej treści tego, co reklamuje.

A-i-deul  jest zainspirowany prawdziwymi wydarzeniami, ale do fabuły wpleciono kilka fikcyjnych wątków i postaci. W tym przypadku nie uważam tego za jakiś negatyw, ponieważ film nie jest włączony do kategorii biografia, a kryminał/thriller. Dodatkowo zabiegi te sprawiły, że akcja jest wartka, o co często trudno w filmach opowiadających historie z życia.



"FROG BOYS"
Główny wątek to  sprawa zaginięcia pięciu chłopców, tzw. Frog boys. 26 marca 1991 roku w miasteczku Seong-so (Korea Południowa), gdy odbywały się lokalne wybory i szkoły były zamknięte, pięciu chłopców w wieku od dziewięciu do trzynastu lat postanowiło skorzystać  z wolnego dnia i wybrać się w góry w poszukiwaniu żab. Dzieci, pomimo że bardzo dobrze znały ten teren, nigdy nie wróciły do swoich domów. Poszukiwaniami zajęło się ponad trzysta tysięcy osób, a jednak ich praca nie przyniosła żadnych rezultatów.  Przełom nastąpił dopiero 11 lat później. 

Jeśli chodzi o motywy wymyślone przez scenarzystów, to: w filmie jedną z głównych postaci jest producent telewizyjny, który przybywa do Seong-so. Tam, razem z profesorem, mającym własne teorie na temat zniknięcia chłopców, podejmuje próbę rozwikłania tej zagadki. Nikt nie zdawał sobie wtedy sprawy z tego, jak wiele lat ludzie będą musieli żyć z tą nigdy nierozwiązaną do końca zagadką. Myślę, że szczegółowiej nie warto opisywać fabuły, ponieważ oglądanie A-i-deul  nie będzie wtedy dla Was tak pasjonujące, jak dla mnie.

Film spodobał mi się przede wszystkim ze względu na opowiedzianą w nim historię. Tutaj, ta rzadko spotykana aura tajemniczości, trwała dosłownie od pierwszych sekund do  pojawienia się napisów końcowych. Już dawno nie oglądałam filmu, nie mogąc doczekać się jego zakończenia – nie dlatego, że był nudny, a dlatego, że umierałam z ciekawości, jak sprawa została wyjaśniona. Niestety w tej historii nie możemy liczyć na jasne zakończenie,  a jest tak dlatego, że zakończenia nie poznał jeszcze nikt. Co ciekawe, taki niedosyt sprawił, że film może się podobać jeszcze bardziej. Przecież nie zawsze happy end  = good end. 

Drugą sprawą są świetni aktorzy. Nie będę wymieniać ich z nazwisk, ponieważ po pierwsze – są one bardzo trudne do napisania i przeczytania, a zapewne nie będziemy mieli okazji się z nimi często spotykać (niestety); po drugie -  musiałabym wymienić chyba kilkadziesiąt osób, bo fenomenalnie grali wszyscy, nawet statyści. Chyba nikt nie potrafi tak dobrze pokazywać bólu i cierpienia, jak Koreańczycy. Widząc ich na ekranie można odnieść wrażenie, że oglądamy film dokumentalny, a kamera uchwyciła naturalne reakcje i emocje ludzi, których historię śledzimy. 

Kolejnym pozytywem jest fakt, że reżyser (Kyoo-man Lee) udowodnił, iż dana produkcja może  zaintrygować widza, bez stosowania rozmaitych efektów specjalnych, gigantycznego budżetu i ogólnego hollywoodzkiego rozmachu. Jeśli scenariusz jest dobrze napisany, aktorzy świetnie obsadzeni i ogólnie całość przemyślana – to taka produkcja nie może okazać się fiaskiem. Plusem filmu jest także to, że poznajemy specyfikę koreańskiego społeczeństwa oraz tamtejsze prawo, które bulwersuje do dziś.

Jeśli zatem masz ochotę na kino niekomercyjne, ale za to interesujące – polecam A-i-deul. 


wtorek, 3 lipca 2012

Snow White and the Huntsman / Królewna Śnieżka i Łowca

W tym roku przeżyliśmy prawdziwe oblężenie Królewny Śniezki. Wypuszczono az dwie produkcje, obie gatunkowo wpisane jako baśnie.



Pirwsza swoją premierę miała po prostu ''Królewna Śniezka'', gdzie główną rolę grała Lilly Collins (córka sławnego piosenkarza) i Julia Roberts. Patrząc z perspektywy czasu i po obejrzeniu drugiej ''Królewny'' muszę powiedziec, ze była to raczej dziwna bajka. Krasnoludki chodziły na szczudłach (WTF?), a sama królowa stosowała dziwne zabiegi upiększające. W dodatku Julia Roberts ni jak nie pasowała do tej roli. Może po prostu dlatego, że z jej twarzy bije ciepło i jest mało wiarygodna jako chłodna, bezlitosna wiedźma. Ta wersję spokojnie można polecić dzieciom. Dla mnie była to jednak parodia prawdziwej Śnieżki. Jak pamiętamy pierwszy zekranizował powieść w roku 1937 Walt Disney, który pewnie przewrócił by się w grobie oglądając Królewnę Śnieżkę 2012.

I tak dochodzimy do ekranizacji drugiej, ''Królewna Śnieżka i Łowca'', którą widziałam wczoraj w kinie. Jak pewnie się domyślacie podeszłam do niej z lekkim sceptycyzmem poprzez wyżej opisaną produkcję. W dodatku główną rolę gra tam nikt inny jak Kristen Stewart, na którą w Zmierzchu trudno mi było patrzeć.

I tak; pełne zaskoczenie. Musze przyznać (z trudem), ze Stewart to całkiem nie zła aktorka (udawania to tez w Witamy u Rileyów, gdzie zagrała prostytutkę i zrobiła to świetnie) dysponująca więcej niż jednym wyrazem twarzy jak można było wywnioskować po obejrzeniu ''Zmierzchu''. Może nad moim łóżkiem nie zawiśnie jej plakat ale potrafię się przyznać do błędu. Zagrała bardzo dobrze.



Absolutnym fenomenem jeżeli chodzi o złe wiedźmy stała się dla mnie po wczoraj Charlize Theron. Najlepiej wykreowana postać złej królowej jaką kiedykolwiek wiedziałam. Była bezlitosna, mściwa, o chłodnej urodzie. Fascynująca. Nie wyobrażam sobie by ktoś mógł zagrać to lepiej.









Sama fabuła dość ciekawa, miejscami oryginalna i wiarygodna (jeżeli możemy użyć tego słowa w stosunku do baśni). Postacie były zrobione bardzo szczegółowo. Jedynym minusem były niektóre długie i moim zdaniem niepotrzebne sceny. Film można by zrobić krótszy i nie straciłby na wartości. Królewna Śnieżka i Łowca to prawdziwa baśń, nie dla dzieci. Mamy tam brutalność i śmierć. Produkcja stała się dla mnie wzorem prawdziwej baśni.



Sama Królewna przechodzi przez cały film przemianę, ale na samym końcu walka z Królową sprawia jej trudność co dodaje wiarygodności.



A zakończenie? Stare, sprawdzone i baśniowe; Miłość zwycięża wszystko - jednak zrobione z głowa i bez ckliwości i przesadnego romantyzmu.

Moja ocena to 8,5. Polecam Wam ten film, zwłaszcza w dni pochmurne jak dzisiejszy, przenieście się w świat prawdziwej, cudownej, magicznej baśni.

P.S Czy pomyśleliście kiedyś co by się stało gdyby Lustro po prostu skłamało? ''Tak królowo, Ty jesteś najpiękniejsza''. Oszczędziłoby to całego dramatu, tylko cała historia nie miała by sensu a nie o to przecież chodzi:)


niedziela, 1 lipca 2012

Crash

Czytając artykuł o reżyserze tego filmu (Cronenberg - pisano o nim w kontekście jego najnowszego filmu, o którym na pewno słyszeliście; Cosmopolis - tak, ten z Pattisonem) zainteresowało mnie zdanie, w którym twierdzono, że balansuje on na granicy kontrowersji i szokuje. Film ten w momencie swojej premiery został mocno ocenzurowany i zakazany w kilku państwach. Pisząc coś takiego autor rzuca mi wyzwanie. Bo jak film z 1997 roku ma szokować w 2012 gdzie w kinie widzieliśmy już wszystko?



Zapewniam, po obejrzeniu tego filmu, ze to nie koniec i na pewno nie widzieliśmy wszystkiego.

Film opowiada o paralogicznych przypadkach osób, które uzyskują podniecenie seksualne obserwując i odtwarzając (!) wypadki samochodowe. Brawa za oryginalny temat. I na tym brawa się kończą.

Zacznijmy od tego, ze już na początku filmu powinien pojawiać się napis: ''Przed obejrzeniem skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą albowiem film ten może pozostawić trwały ślad na Twoim zdrowiu psychicznym.'' Na nieszczęście dla mnie taki napis się nie pojawił.

David Cronenberg oprócz dzikich pościgów, trupów, masy brutalnego seksu i patologii nie pokazuje w tym filmie nic. Mamy jednego ciekawego, skrajnego bohatera z psychozą, granego przez Elieasa Koteliasa. Nie rozumiemy do końca fabuły, nie wnikamy w psychikę bohatera

Są takie filmy, który mają opowiadać ciekawą historię, której nikt wcześniej nie opowiedział, maja mieć głębokie przesłanie i interesujące wątki, mają stanowić kompromis między kontrowersją a fascynującym tłem.  Jednak nie wiedzieć czemu zostają one potem zasypane brutalnością, wyuzdanym seksem pojawiającym się co 5 minut filmu, seksem na granicy dobrego smaku. Crash jest w tej kategorii. W dodatku współżyje tam każdy z każdym i pewnie dlatego tych scen jest tyle.

Historia została przysłonięta dziwnymi modyfikacjami ciała i patologią (główny bohater powoduje wypadek własnej żony a potem (nie chcąc pisać wulgarnie) ''współzyje'' z nią w rowie...)

Macie słabą psychikę? Brzydzą Was filmy pełne krwi i oderwanych części ciała? Chcecie przeżyć normalny, spokojny dzień? Nie oglądajcie ''Crash''.

Recenzja tego filmu to swoiste ostrzeżenie. Bo po obejrzeniu tego filmu kilka dni temu, moja psychika nadal jest iście powypadkowa.