Pokazywanie postów oznaczonych etykietą oscarowe. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą oscarowe. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 3 marca 2014

86. GORĄCZKA ZŁOTA

Zwycięzców już wszyscy znają, więc zamieszczam tylko główne kategorie:

Film: "Zniewolony"
Reżyser: Alfonso Cuaron ("Grawitacja")
Aktorka pierwszoplanowa: Cate Blanchett ("Blue Jasmine")
Aktorka drugoplanowa: Lupita Nyong'o ("Zniewolony")
Aktor pierwszoplanowy: Matthew McConaughey ("Witaj w klubie")
Aktor drugoplanowy: Jared Leto ("Witaj w klubie")
Scenariusz oryginalny: "Ona"
Scenariusz adaptowany: "Zniewolony"
Film nieanglojęzyczny: "Wielkie piękno"

Najwięcej statuetek: "Grawitacja" (10 nominacji i 7 wygranych)- bezkonkurencyjna w kategoriach technicznych

Największa porażka: "American Hustle" (10 nominacji i 0 wygranych)

ULUBIONE MOMENTY:

Ellen DeGeneres znakomicie poprowadziła Galę. To chyba pierwsze Oscary w historii, które potoczyły się w tak rodzinnej i swobodnej atmosferze. Sławy kina zachowywały się jak paczka znajomych, którzy po prostu dotarli na luźną imprezę. Bez skutków można by szukać śladów patetyczności, czy wielkich uniesień. Zamiast musicalowych wstawek wystarczyło poczucie humoru i cięte żarty prowadzącej.

Oni się świetnie bawią, a Twitter zablokowany! (rekordowa liczba pobierania zdjęcia)

Ellen rozdawała pizzę, Brad papierowe talerzyki...

.... a jak rozdawali, to trzeba było zjeść :P

:)

Lupita Nyong'o tańczyła "Happy" chociaż jeszcze nie wiedziała, że Oscar jest jej

Ellen, jak przystało na każdą szanującą się prowadzącą, nie zapomniała o zmianie ubrań

Benedict Cumberbatch tak sobie skakał za U2

a Steve McQueen tak sobie skakał przed ekipą ze "Zniewolonego"

Jedyne, oryginalne podziękowania - bo śpiewające - autorzy najlepszego filmu dokumentalnego

No i na koniec smutne, ale godne podziwiania zdjęcie. Tak się z godnością przegrywa!
Leo jest najlepszy :) :) :) 

SUKIENKI :) 


 Lupita Nyong'o i Cate Blanchett 

Meryl Streep (klasa sama w sobie) i Anne Hathaway (jest lepiej, niż w zeszłym roku)

Amy Adams i Sandra Bullock postawiły na granat 

Julia Roberts i Emma Watson w klasycznej czerni (Emma, troszkę babcinie...)

Naomi Watts, Jennifer Lawrence, Angelina Jolie
Z fb wynika, że wielu z Was również postanowiło zarwać noc i obejrzeć Oscary na żywo, dzięki czemu mogliśmy się na bieżąco wymieniać opiniami o kolejnych werdyktach. Cieszę się, że wielu osobom (pomimo tej całej przewidywalności) Gala podobała się równie bardzo jak mnie :)


niedziela, 2 marca 2014

Dallas Buyers Club / Witaj w klubie



   Historia prostego, butnego cwaniaczka w kowbojkach, Rona Woodrofa, to mocny akcent na tegorocznych Oscarach oraz czarny koń wyścigów, w postaci Matthew McConaugheya nominowanego za najlepszego aktora pierwszoplanowego oraz Jareda Leto za postać drugoplanową. Ponoć Leto od pierwszego dnia zdjęć nie był sobą, a swoją postacią Rayonem. W rolę wczuwał się tak bardzo, że przez całe dnie chodził w szmince i szpilkach (również poza planem), kilka razy flirtował nawet z reżyserem Jean-Marci'em Vallee.  Nominowany do sześciu statuetek film opowiada historię faceta, który zachorowawszy na AIDS zaczyna poszukiwać alternatywnych leków i rozwiązań, niekoniecznie legalnych. Zagorzały teksański homofob przechodzi przemianę, gdy sam staje się nosicielem tzw. ''pedalskiej krwi''. W tym momencie musi skonfrontować się ze swoimi przyjaciółmi, którzy są mało przyjaźni gejom (a przecież na AIDS chorują tylko i wyłącznie geje) i odwracają się od swojego kumpla. Kolejna ściana z jaką zderza się bohater to służba zdrowia, nieprzyjazna i zbiurokratyzowana. Na szczęście dla fabuły i innych chorych największą zaletą Woodroofa jest omijanie prawa i kombinowanie. Tworzy on alternatywną służbę zdrowia i z egoisty staje się społecznikiem

Jared Leto
   Epidemia AIDS jest jedynie tłem dla całego filmu (opartego przecież na faktach), reżyser skupia się bardziej na przemianie, jaka dotknęła bohatera. Tym, jak walczy sam ze sobą, gdy zaczyna przyjaźnić się z Reyonem (transwestyta i wspólnik w interesach) i wychodzi z radykalnych, troglodyckich poglądów. 


   Matthew McConaughey (jestem pewna, że ile osób, tyle sposobów czytania tego nazwiska :D) pozbywa się przyrostu mięśni, zamienia obcisłe koszulki na flanelową koszulę, sportowe buty na ostrogi, zapuszcza wąsy i włosy, na których nie doszukamy się już żelu. Patrząc na jego kreację w Witaj w klubie trudno sobie wyobrazić, że jeszcze nie tak dawno ten wychudzony narkoman był playboyem i beachboyem. Przyćmiewa cały film, całą fabułę i gdybym nie zaciskała kciuków do bólu za Oscara DiCaprio, to na pewno kibicowałabym Matthew. Muszę przyznać, że trudno mi ocenić, który z nich w swojej kreacji był lepszy, ponieważ DiCaprio od lat gra po prostu wybitnie, a objawienie McConaugheya w świetnego aktora widać dopiero w Witaj w Klubie (choć Wilk z Wall Street był już pierwszą oznaką).

  Bardzo blado przy kolegach wypada Jennifer Garner, i choć osobiście lubię ją jako aktorkę, to nie można nie zauważyć, że jest ona słabym punktem tego filmu. Przez swoją delikatność i nijakość. Wcielając się w postać lekarki z jajami Garner wypada po prostu niewiarygodnie, a wypowiadane z jej ust ''fuck'' brzmi ciut żałośnie. Wysłałabym ją na lekcję do jednego Wilka z Wall Street, który fucka niesamowicie umiejętnie.

   Na korzyść filmu nie gra również jego długość - czyli niespełna dwie godziny. Obraz jest dobry, dwie postacie doskonałe, ale całość pozbawiona jest zrywów akcji, które mogłyby widza wpędzić w jakąś fascynację. Innymi słowy: chwilami przynudza. Jednak, tak jak napisałam wcześniej, nie zwracamy na to uwagi mając przed oczami McConaugeya i jego transformację, nie tylko w filmie.


Ocena: 7.5/10.

sobota, 1 marca 2014

Nebraska

6 NOMINACJI:
 film, reżyser, aktor pierwszoplanowy, aktorka drugoplanowa, zdjęcia, scenariusz oryginalny

Na świecie żyje ponad siedem miliardów ludzi, co ważne siedem miliardów zupełnie różnych ludzi. Jest jednak coś, co wszystkich łączy, mimo że nie zawsze potrafimy się z tym pogodzić – każdy z nas się starzeje. Trochę to przygnębiające, że w momencie, gdy czytasz to zdanie jesteś już o kilka sekund starszy, niż gdy wszedłeś na bloga. Niektórzy uważają, że ten proces ma też pozytywne strony, bo wraz z upływem lat stajemy się coraz mądrzejsi i bogatsi o kolejne doświadczenia. Niestety, kolejnym etapem jest często proces dziwaczenia, dziecinnienia i coraz trudniejszej walki wieloma problemami zdrowotnymi. „Nebraska” skutecznie przypomina, że przyszłość jest jedną wielką niewiadomą i, że chociaż teraz trudno to sobie wyobrazić, to nie zawsze będziemy w stanie w pełni kontrolować swój umysł oraz swoje ciało.


„Nebraska” to opowieść o podstarzałym alkoholiku – Woody’m (Bruce Dern - nominacja w kat. aktor pierwszoplanowy), który dowiaduje się, że wygrał na loterii milion dolarów. Nagrodę może odebrać jedynie w miejscowości Nebraska, która znajduje się bardzo daleko od jego miejsca zamieszkania. Pomimo krytycznego nastawienia żony (June Squibb - nominacja w kat. aktorka drugoplanowa) oraz synów: Rossa (Bob Odenkirk) i Davida (Will Forte), Woody uważa, że nagroda na niego czeka, więc trzeba ją szybko odebrać. W końcu młodszy syn, David,  zgadza się wyruszyć z ojcem w podróż do tytułowej Nebraski, która staje się okazją do odwiedzenia rodzinnych okolic oraz do konfrontacji z przeszłością.

Do filmu byłam nastawiona raczej sceptycznie. Temat wydawał mi się ciężki, a dodatkowo czarno-biała forma przywołała wspomnienia niesmaku po rozczarowaniu „Artystą”. Chociaż kilkanaście pierwszych minut „Nebraski” sprawiało wrażenie, że nie zostanę fanką tego filmu, to wraz z upływem kolejnych scen coraz bardziej zatracałam się w tej historii. Jest to zdecydowanie najspokojniejszy tegoroczny kandydat do Oscara, który toczy się powolnym rytmem, ale o dziwo wcale nie przynudza, ani nie zachęca do częstego spoglądania na zegarek. Zaskakuje też to, że w rzeczywistości jest naprawdę smutny, ale jednocześnie zawiera tak bardzo komiczne sceny, że po prostu nie można się na nich nie roześmiać.

Oscarowi kandydaci "Nebraski" - Bruce Dern i June Squibb
„Nebraska” przedstawia obraz dziwnej, wręcz niespotykanej rodziny. Została ona przedstawiona w trochę groteskowy sposób, wyolbrzymiając różne wady ludzkich charakterów. Kluczową postacią jest tutaj żona głównego bohatera. Chyba nie znam (na szczęście) ani jednej aż tak wrednej i bezpretensjonalnej istoty, która nie ma pojęcia czym jest taktowność, albo empatia. Ta starsza już kobieta nie stroni od wulgarnych słów i zachowań (cała scena na cmentarzu), mówi co jej ślina przyniesie na język i wydaje się, że czerpie z tego niemałą satysfakcję. Odzwierciedlająca tą postać June Squibb (wcześniej zupełnie nie kojarzyłam jej nazwiska) doskonale odnalazła się w swojej roli, więc nominacja do Oscara nie jest żadnym zaskoczeniem. Pomijając żonę – cała rodzina Woody’ego wydaje się jakaś specyficzna, oschła, ale co najdziwniejsze – wcale nie smutna. Dla nich takie życie jest czymś naturalnym, a wspólne oglądanie meczu (członkowie rodziny widzą się razem pierwszy raz po wielu latach) nie dostarcza żadnych nadzwyczajnych emocji, ani nawet tematów do rozmów.

Entuzjastyczne rodzinne spotkanie po latach

Film Alexandra Payne’a (nominacja za reżyserię) to smutny obraz starości. Starzy zachowują się tutaj jak dzieci, jednak gdy  u dzieci ich niewiedza, bujna wyobraźnia oraz wiara w wyimaginowany świat jest przejawem optymizmu, to u ludzi starych takie zachowania wzbudzają  raczej litość, a nawet poczucie smutku. Uważam, że warto zobaczyć tę słodko-gorzką historię i cieszę się, że wśród tegorocznych nominowanych filmów widać taką różnorodność zarówno tematyczną, jak i reżysersko-kreacyjną. Oceniłam 7/10.

wtorek, 25 lutego 2014

American Hustle

10 NOMINACJI: film, reżyseria, aktorka pierwszoplanowa, aktor pierwszoplanowy, aktorka drugoplanowa, aktor drugoplanowy, scenariusz oryginalny, kostiumy, scenografia, montaż 

10 nominacji do Oscara zobowiązuje. Niestety, w przypadku „American Hustle” trochę też rozczarowuje. Po filmie, który ma szansę zdobyć m.in. tytuł najlepszego minionego roku, można spodziewać się naprawdę wiele. Może dlatego określenie dobry, które w przypadku tak wielu obrazów jest bardzo pozytywne, tutaj wydaje się być niedostatecznie satysfakcjonujące.


Stany Zjednoczone, rok 1978. Irving Rosenfeld (Christian Bale – nominacja: aktor pierwszoplanowy) jest oszustem finansowym, który zarabia sprzedając sfałszowane obrazy i biorąc prowizję za pośrednictwo w fikcyjnych pożyczkach. Pewnego dnia, na przyjęciu u przyjaciela, poznaje Sydney Prosser (Amy Adams – nominacja: aktorka pierwszoplanowa), która zostaje jego kochanką i wspólniczką w przekrętach. Wkrótce w ich biurze pojawia się agent FBI Richie DiMaso (Bradley Cooper – nominacja: aktor drugoplanowy). Grożąc parze oszustów więzieniem, zmusza ich do udziału w swojej operacji antykorupcyjnej. Pierwszym celem ma zostać Carmine Polito (Jeremy Renner), znany polityk z New Jersey. Akcja komplikuje się, gdy w aferę zostają zamieszani kongresmeni oraz przedstawiciele mafii ze Wschodniego Wybrzeza. Na domiar złego niezrównoważona żona Irvinga, Rosalyn (Jennifer Lawrence – nominacja: aktorka drugoplanowa), zaczyna sprawiać kłopoty mogące zagrozić powodzeniu całej operacji (źródło: filmweb.pl).

Z pewnością siłą „American Hustle” jest bardzo dobra obsada. Nieczęsto się zdarza, żeby artyści z jednego filmu otrzymali nominacje we wszystkich aktorskich kategoriach. Jestem pewna, że nawet gdyby ta czwórka (Bale, Adams, Cooper, Lawrence) nie została doceniona nominacjami, to i tak każdy filmoholik niecierpliwie by czekał na premierę.

Christian Bale, jego brzuch i jakieś laski
Chociaż głupotą z mojej strony byłoby napisanie, że zagrali oni źle, to żaden z wymienionych aktorów nie jest moim faworytem w wyścigu po statuetki. Nawet Christian Bale, który przeszedł na potrzeby filmu ogromną fizyczną metamorfozę (nie da się nie zauważyć TAKIEGO brzuszka) nie wykreował jakieś spektakularnej postaci. Zwłaszcza, gdy jego bohater zostanie porównany do bohatera DiCaprio w „Wilku…”, albo McConaughey’a w „Dallas…”, czy nawet Ejiofora w „Zniewolonym”. Czytałam wiele recenzji, których autorzy zachwycają się grą Lawrence. Zaznaczam, że to jedna z moich ulubionych aktorek młodego pokolenia, ale nie przesadzajmy z tymi pochwałami! Doceniam ją za wcześniejsze występy, uwielbiam jej wizerunek naturalnej i normalnej dziewczyny, a mimo tego zdołałam chłodno spojrzeć na jej występ w „American Hustle” i stwierdzić – nie tym razem. Grana przez nią pijaczka, nie wyróżniła się niczym specjalnym od tych wszystkich wcześniejszych filmowych pijaczek. Kilka butelek Oscara nie czyni.

Jennifer Lawrence i jej alkoholizm
Bardzo, bardzo podoba mi się strona artystyczna filmu. Zaczynając od ścieżki dźwiękowej, poprzez scenografię, kończąc na kostiumach. Wszystkie sceny muzyczne są niesamowicie miłe dla ucha, a do tego energiczne, głośne i z przytupem, przez co rozruszały historię i nadały jej dynamiczności. Z kolei miłe dla oka okazały się charakteryzacje dosłownie wszystkich bohaterów. Kto by przypuszczał, że Coopera nie oszpecą nawet wałki na głowie, a Amy Adams przyćmi zmysłowością teoretycznie bardziej ponętną Lawrence. W „American Hustle” wszystko jest tak kolorowe i z takim przepychem, że aż w pewnym momencie przestałam zwracać uwagę na  fabułę.

Bradley Cooper i jego wałki

Amy Adams i jej piękne... włosy ;)
Jak napisałam we wstępie – uważam, że film jest dobry, więc oceniam 7/10. Mam jednak nadzieję, że „American Hustle” będzie największym przegranym Gali, bo w wielu kategoriach znaleźli się lepsi kandydaci. Mam też wrażenie, że David O. Russell (reżyser, scenarzysta) otrzymuje nominacje bardziej z przyzwyczajenia, niż za realne zasługi. I czuję, że za rok mało kto będzie pamiętać „American Hustle”, tak jak dziś mało kto wspomina jego zeszłoroczny obraz „Poradnik pozytywnego myślenia”, który swego czasu był przez tak wielu widzów zachwalany. 

środa, 19 lutego 2014

Ona / Her

5 NOMINACJI:
  film, scenariusz oryginalny, muzyka oryginalna, piosenka, scenografia
Kiedyś swatki, później biura matrymonialne, wreszcie internetowe portale randkowe – ludzka pomysłowość nie ma granic, również w sferze uczuciowej. A co by było, gdyby znów pójść krok dalej i wykorzystać nowinki technologiczne nie tylko do szukania miłości, ale do kochania ich właśnie?


Niedaleka przyszłość w jednej z metropolii - Theodore (Joaquin Phoenix) jest samotnikiem, który zarabia pisząc osobiste listy w imieniu klientów. Zlepiając piękne słowa w zgrabne zdania, każdego dnia wyznaje miłość zupełnie obcym osobom. A to wszystko w imię zadowolenia zleceniodawcy. Dla zagonionych ludzi nie mają znaczenia takie kategorie jak świat rzeczywisty i świat wirtualny. Iluzja miesza się z przyziemnością tworząc jednolitą całość. Nikogo więc nie dziwi wyznanie Theodora o tym, że jego nową dziewczyną został nowoczesny system komputerowy. System wybiera sobie imię Samantha, jest wyposażony w seksowny kobiecy głos (Scarlett Johansson), błyskotliwy intelekt oraz poczucie humoru, a przy tym rozumie i porozumiewa się z Theodorem lepiej, niż jakikolwiek inny człowiek. To wystarcza do stworzenia pełnej emocji love story.

Polska premiera filmu odbyła się w walentynki. Trochę ironicznie, bo w rzeczywistości „Ona” jest bardzo smutnym obrazem, nadającym się raczej na samotną wycieczkę do kina. I chociaż film porusza ważną tematykę, to nie ma w nim przesadnego moralizowania, ani tym bardziej karcenia ludzkości za chęć eksperymentowania z nauką. Spike Jonze (reżyser i scenarzysta) przedstawia historię Theodore’a i Samanthy tak, jakby opowiadał o związku dwóch ludzi. Zakochani spędzają ze sobą dużo  czasu: bawią się, jeżdżą na wycieczki, ale przede wszystkim rozmawiają. Jednak, po pewnym czasie pojawiają się tak przyziemne - a zarazem kolosalne i trudne do wyobrażenia – przeciwności, powody do zazdrości itp., że bohaterom jest coraz trudniej podtrzymywać miłość.

Największą siłą filmu jest niebanalny, dobrze dopracowany scenariusz oraz klimatyczna, wpadająca w ucho muzyka. Właśnie w tych kategoriach liczę na Oscary. Scena z piosenką „The Moon Song” w wykonaniu Johansson i Phoenixa jest jedną z charakterystyczniejszych w całym filmie i myślę, że gdyby nie piosenka U2 („Ordinary love” z filmu „Mandela”), to również tutaj byłyby spore szanse na statuetkę.


Aktorsko film wypada dobrze. Phoenix poradził sobie z niełatwym zadaniem zagrania jedynego człowieka w związku, ale „Ona” należy przede wszystkim do Johansson. Chociaż ani raz nie pojawia się na ekranie, to jej gra głosem pewnie przejdzie do historii. Idealnie oddała postać zakochanej kobiety, która pomimo braku ciała wydaje się nie być pozbawiona mózgu i serca. Oprócz tego w filmie można zobaczyć Amy Adams (koleżanka Theodore'a) oraz Rooney Mara (była żona głównego bohatera). 

Film oceniłam 7/10. Nie jest to mój faworyt w kategorii najlepszy film, ale cieszę się, że dostał nominację, bo w przeciwnym razie mogłabym go pominąć – na pierwszy rzut oka fabuła nie wydawała mi się aż tak interesująca, nowatorska i godna uwagi, a taka właśnie się okazała.

czwartek, 6 lutego 2014

Zniewolony. 12 Years a Slave

9 NOMINACJI:
film, reżyser, aktor pierwszoplanowy, aktor drugoplanowy, aktorka drugoplanowa, scenariusz adaptowany, scenografia, kostiumy,  montaż

Co takiego jest w filmach historycznych, że jedni je uwielbiają produkować, a inni oglądać? Dlaczego, pomimo fali krytyki z jednej strony, z drugiej i tak zdobywają rzesze fanów i czołowe miejsca w Box Office’ach? Odpowiedzi mogą być różne, co nie zmienia faktu, że jest to fenomen na skalę światową. Filmowcy w Polsce regularnie powracają do tematyki wojennej, Brytyjczycy do sekretów królewskich rodzin, Amerykanie do niewolnictwa. Właśnie do tej trzeciej grupy należy „Zniewolony. 12 Years a Slave”, najnowszy film Steve’a McQueena.


To oparta na faktach historia czarnoskórego mieszkańca Nowego Jorku – Salomona Northupa (Chiwetel Ejiofor, nominowany do Oscara w kat. najlepszy aktor pierwszoplanowy) - wolnego mężczyzny, który zostaje podstępnie przetransportowany na Południe oraz sprzedany do niewoli. Już z samego tytułu można wywnioskować, jaki przedział czasowy obejmuje fabuła, a także jakiego można się spodziewać zakończenia. Na szczęście film nie został pozbawiony napięcia, więc dwugodzinny seans nie jest ani nużący, ani tym bardziej nijaki.

Steve McQueene słynie już z tego, że w swoich filmach skupia się przede wszystkim na ludzkim ciele. W „Głodzie” przedstawił człowieka, który w wyniku uczestniczenia w strajku głodowym doprowadza swoje ciało do wyniszczenia. We „Wstydzie” nie stanowiło ono (ciało) niczego innego, jak tylko obiekt przeżyć seksualnych. Natomiast, w „Zniewolonym” ciało Salomona to narzędzie do pracy, własność białego pana i rzecz, która powinna być pozbawiona uczuć, rozumu, praw.


Reżyser nie boi się długich, mocnych i naturalistycznych scen. Biczowanie jednej z niewolnic – Patsey (Lupita Nyong’o, nominowana do Oscara w kat. najlepsza aktorka drugoplanowa) – trwa tak długo, dopóki widz sam nie poczuje nieprzyjemnych dreszczy i nie odwróci wzroku. Ujęcie jej skatowanych pleców jest tak szczegółowe, że trudno wymazać ten obraz z pamięci. Scena, w której Solomon za karę stoi pod drzewem (czy raczej z niego zwisa) wygląda tak, że w myślach powtarzałam tylko „no niech go w końcu ktoś uwolni, bo zaraz zemdleję razem z nim”. Pamiętając te obrazy trudno by mi było powiedzieć „ale to już było w tylu innych filmach”. Co z tego, że było, skoro dotyczyło kogoś innego i zostało zaprezentowane w inny sposób.

Już Oscarowe nominacje pokazują, że mocną stroną „Zniewolonego” jest nie tylko reżyseria, ale również obsada. Oprócz Chiwetela Ejiofora i Lupity Nyong’o nominację otrzymał jeszcze Michael Fassbender (kat. najlepszy aktor drugoplanowy), który się wcielił w „tego złego białego”. Podobała mi się również gra Paula Dano – widać, że odnajduje się w kreowaniu niepoczytalnych i negatywnych bohaterów (znany np. z roli w „Labiryncie”). W filmie znalazło się również miejsce dla Brada Pitta, który się zgodził na dość krótki, choć bardzo ważny epizod (być może dlatego, że jest producentem filmu). Jednak oscarowi konkurenci są w tym roku tak silni, że będę szczerze zaskoczona, jeżeli ktoś ze „Zniewolonego” otrzyma statuetkę, nawet jeśli bukmacherzy stawiają na Ejiofora.

Nominowani aktorzy: Fassbender, Nyong'o, Ejiofor
Jedynym minusem produkcji jest to, że oglądając film miałam wrażenie, iż cała historia rozgrywa się w zaledwie kilka miesięcy, a nie aż 12 lat. Dopiero w końcowych scenach można było zauważyć zmiany w wyglądzie zewnętrznym oraz psychice bohaterów i zrozumieć, jak długo trwała niewola Solomona.

Chociaż średnio raz w roku słyszymy o premierze amerykańskiej produkcji poświęconej wyżej wspomnianej tematyce, to widocznie producenci i widzowie jeszcze nie poczuli nią przesytu. I chociaż ogólnie rzecz ujmując filmy łączy bardzo dużo, bo przedstawiają one podobne historie, to warto pamiętać, że dotyczą zupełnie różnych bohaterów. Niektóre z nich, jak „Zniewolony”, są oparte na faktach, inne są raczej spekulacjami scenarzystów. Film McQueena może znów nam przypomnieć, że nie żyjemy w aż tak złych czasach, jak nam się to czasami wydaje oraz nie pozwala zapomnieć, że zasady wolności i równości dotyczą nas wszystkich.

Daję 8/10. 

czwartek, 7 marca 2013

Miłość / Amour

SETNY POST NA ILWM !!!


Recenzja tego filmu powinna pojawić się jeszcze przed 24 lutego br., czyli przed Oscarami. Niestety zabrakło mi czasu i przede wszystkim chęci, żeby opisać swoje wrażenia na temat Miłości Haneke’go. Dlatego teraz krótko przypomnę: obraz oczywiście zgarnął statuetkę za najlepszy film nieanglojęzyczny, ale najlepszym filmem (w ogóle) już na szczęście nie został– i muszę przyznać, że podsumowałam to głośnym: ufffff.



Miłość można przedstawić w jednym zdaniu. Pokazuje historię starszego małżeństwa: Georgesa (Jean -Louis Trintignant) i Anny (Emmanuelle Riva), których szczęśliwe życie zakłóciła choroba kobiety. Jednak scenarzyści zadbali o to, żeby wokół tego jednego zdania stworzyć film trwający przeszło dwie godziny. I zdecydowanie nie uważam tego za zaletę.

Pamiętam, że na Amour czekałam dość niecierpliwie, bo wcześniej czytałam sporo pozytywnych recenzji na ten temat. Tym bardziej czułam się zawiedziona i rozczarowana, kiedy już go obejrzałam. Nie wiem, czy to wynika z braku mojej „wrażliwości artystycznej”, czy nie zrozumiałam jakiś ukrytych symboli, czy może po prostu byłam zbyt zmęczona i nie skupiłam się wystarczająco na fabule. To ostatnie jest nawet całkiem prawdopodobne, bo Miłość oglądałam na Nocy Kina i był to ostatni emitowany film, więc pewnie ok. 3.00-4.00 nad ranem. Jednak z drugiej strony ciekawie pokazana historia pewnie by mnie nie zachęciła do kilku krótkich drzemek ;)  W każdym razie – moje oczekiwania przed seansem były ogromne, a rozczarowanie po - jeszcze większe.

Znów nie rozumiem dlaczego kolejna interesująca historia została pokazana w tak nieciekawy sposób. Najgorsze były długie, wręcz wlokące się sceny, które zamiast zachwycać, strasznie nużyły. Apogeum mojego zniecierpliwienia nastąpiło w momencie, kiedy Georges zaczął nie wiadomo po co polować na gołębia. Kiedyś już o tym wspominałam na blogu, ponieważ na cześć tego właśnie ptaka nazywam nudne fragmenty filmów „scenami typu gołąb”. Jako dowód, dołączam ten właśnie wycinek Miłości, żeby ci, którzy jeszcze nie oglądali filmu mogli poczuć klimat.

Scena typu gołąb - dosłownie i w całej okazałości

Link do sceny poniżej:

A teraz pomnóżcie sobie ten fragment razy 15 podobnych i otrzymacie prawie cały obraz filmu Haneke’go. Do mnie nie trafił.

Mimo wszystko nie mogę pominąć tych rzeczy, które mi się spodobały. Przede wszystkim doceniam grę starszych aktorów: Jeana -Louisa Trintignanta, a zwłaszcza Emmanuelle Rivy. Chociaż nie zamieniła ona nominacji dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej na statuetkę, to jestem pewna, że nie było łatwo odegrać niedołężnej, schorowanej osoby, uzależnionej od pomocy innych ludzi. Jako ciekawostkę dodam, że Riva jest najstarszą w historii Oscarów kobietą nominowaną do tej nagrody.

Emmanuelle Riva

Jeana -Louisa Trintignanta
Poza tym niegasnąca (pomimo upływu naprawdę wielu lat) miłość starszych ludzi jest w dobie kolorowych i głośnych Hollywoodzkich produkcji o młodych i bogatych ludziach, pocieszającym i krzepiącym tematem. I mogłaby stanowić interesujący pomysł na film. Poprawka: interesujący pomysł na interesujący film.

Właśnie dlatego Miłość oceniłam: 5,5/10, czyli jest to typowo nudne kino, które mnie strasznie rozczarowało. 


sobota, 23 lutego 2013

Operacja Argo / Argo



To przedostatni opisywany na naszym blogu film, nominowany do Oscarów w tej najważniejszej kategorii. Operacja Argo ma w sumie szansę na siedem statuetek. A szanse te być może  wzrosły po zdobyciu dwóch Złotych Globów: za najlepszy dramat oraz za reżyserię.




Operacja Argo już na starcie miała u mnie ogromnego plusa. Film jest oparty na prawdziwych wydarzeniach, a jak już wiecie, ja zawsze bardzo się cieszę, kiedy mogę zobaczyć na dużym (lub małym) ekranie jakąś autentyczną historię. Opowieść o tajnej operacji z 1980 roku, której celem było uratowanie sześciu amerykańskich zakładników porwanych w Teheranie, trafiła w mój gust. Połączenie dramatu i thrilleru spowodowało, że ta historia bardzo mnie wciągnęła i z niesłabnącym zainteresowaniem prześledziłam całą fabułę. Bo chociaż powstało już mnóstwo filmów opowiadających o bardziej lub mniej spektakularnych akcjach ratowania zakładników, to ta z Operacji Argo jest jedną z najbardziej nietypowych i przez to trzymających w napięciu. Kto by pomyślał, że uda się zorganizować wylot po zakładników do Iranu, pod pretekstem kręcenia filmu science fiction? Jak się okazało, było to „najlepsze najgorsze rozwiązanie w tej sytuacji” (mój ulubiony cytat z Operacji).

Myślę, że nie przesadzę stwierdzając, iż Operacja Argo należy do Bena Afflecka. To reżyser, główny aktor i producent w jednym. Efekty jego pracy zostały już docenione przez Hollywoodzkie Stowarzyszenie Prasy Zagranicznej, które przyznało filmowi wspomniane wyżej dwa Złote Globy. Tym bardziej dziwi mnie fakt, że Affleck nie dostał oscarowej nominacji za reżyserię.

Ben Affleck przed... 

...i za kamerą sprawdził się bardzo dobrze

Dla mnie, tak paradoksalnie, największym plusem tej produkcji jest jej zakończenie. Paradoksalnie - bo mimo, że wiedziałam jaki będzie bieg wydarzeń, to właśnie przy końcowych scenach niecierpliwie wyczekiwałam kolejnych momentów. Gdy zaczynałam oglądać film, myślałam, że nie mam co czekać na jakiekolwiek zaskoczenie. Skoro film jest oparty na faktach, to przecież fakty te nie mogą zostać jakoś znacząco naruszone i zmienione. Dlatego tym bardziej podziwiam talent reżysera, który potrafił przedstawić znaną opowieść w tak interesujący i wciągający sposób. Do dzisiaj pamiętam, że oglądając Operację Argo czułam się tak, jakbym sama należała do grupy „filmowców -  uciekinierów”. Właśnie przez to apogeum emocji, film Bena Afflecka jest dla mnie jednym z najlepszych thrillerów ostatnich lat.

Dlatego bez wahania oceniam go 8/10, bo uważam, że jest po prostu bardzo dobry.




sobota, 9 lutego 2013

Życie Pi / Life of Pi


11 nominacji do Oscarów, w tym za najlepszy film i reżyserię, może świadczyć o rewelacyjnym kinie. Może, ale nie musi. Myślę, że określenie „dobry” w zupełności tutaj wystarczy i nie przesadzałabym z zachwytami. Na szczęście w przypadku tego filmu równie łatwo jest mi wymieniać  zalety, jak i wady, więc  Życie Pi o dziwo nie jest mdłe, choć początkowo tak właśnie myślałam.




Ekranizacja powieści Yanna Martela to historia o przygnębiającej przygodzie Pi Patela. Chłopiec wychowywał się w zoo, którym zajmowali się jego rodzice. Jednak ojciec Pi postanowił zmienić dotychczasowe życie i zdecydował, że wszyscy (razem ze zwierzętami) muszą wypłynąć z Indii , żeby zamieszkać w Kanadzie. Niestety w czasie morskiej podróży ich statek zatonął, a jedynie Pi razem z hieną, orangutanem, zebrą i tygrysem dostali się na łódź ratunkową.



Nie lubię filmów fantasy, tak samo jak nie lubię filmów, w których uwaga skupia się przede wszystkim na zwierzętach. Do dzisiaj pamiętam jak się męczyłam oglądając Czas wojny o dzielnym i niepokonanym koniu.  Dlatego gdy zaczynałam oglądać Życie Pi, moje nastawienie przypominało równanie: chłopiec + tygrys + wielka woda = 2 godziny męczarni. Nie było aż tak źle, ale film mnie niestety początkowo nie wciągnął i oglądałam go na cztery raty.

Pamiętacie lekturę Stary człowiek i morze? Delikatnie stwierdzając - nie była dla mnie powalająca. Niestety, oglądając Życie Pi czułam się w pewnych momentach całkiem podobnie, jak czytając wspomnianą książkę. Środek filmu wyglądał mniej więcej tak: bohaterowie płyną, strasznie świeci słońce, płyną, trzeba coś zjeść, płyną, zrobił się sztorm, płyną, płyną, płyną, dobrnęli do dziwnej wyspy, płyną.  Może kolejność była inna, ale sens pozostaje ten sam.

Na szczęście film ma też zalety i to tak silne, że gdy już dobrniemy do końcowych scen, wspomniane wady przestają aż tak bardzo razić. Przede wszystkim Życie Pi jest bardzo estetycznie zrealizowane. Już na początku słyszymy miłe dla ucha dźwięki Pi’s Lullaby (do posłuchania tutaj). Nie dziwi mnie więc fakt, że piosenka ta będzie walczyć o Oscara. Jednak muzyka jest tylko tłem do pięknych, wręcz bajkowych zdjęć. Intensywne, wyraziste kolory oraz sposób przedstawienia morskiego życia sprawiły, że momentami Życie Pi przypomina baśń, a nie tradycyjny dramat przygodowy.



Poza tym, jak się okazało, film ten jest w 90% nasycony przeróżnymi symbolami, które zaczynają się układać w logiczną całość dopiero w końcowych minutach. Naprawdę warto uważnie posłuchać drugiej historii, którą Pi opowiada w szpitalu, bo to ona sprawiła, że przestałam z irytacją spoglądać na zegarek. Zwierzęta to już nie tylko zwierzęta, a dziwna wyspa  może wcale nie była dziwna, a może nawet nie była wyspą?

Dla mnie ta symbolika, niezauważalna na pierwszy rzut oka, jest największą zaletą Życia Pi. Okazuje się, że film ten został zrealizowany w naprawdę mądry i przemyślany sposób. Właśnie dlatego nie żałuję moich czterech podejść do niego i ostatecznie daję ocenę: 7/10. 

Bardzo was też zachęcam do przeczytania interpretacji wspomnianej symboliki, którą znalazłam w internecie. Naprawdę otwiera oczy i pozwala spojrzeć na film z zupełnie innej perspektywy. Być może w podobny sposób odebraliście Życie Pi? A może macie zupełne inne pomysły na znaczenie tych symboli?

czwartek, 7 lutego 2013

Poradnik pozytywnego myślenia / Silver Linings Playbook


W kinie nie ma dla mnie nic gorszego, niż mdły film. Niestety, Poradnik pozytywnego myślenia jest do granic możliwości mdły, nijaki i tak bardzo niecharakterystyczny, że muszę się nieźle wysilić, by przypomnieć sobie jego fabułę. Jak na ironię losu chyba jestem w mniejszości w swoich osądach, bo Poradnik… zgarnia sporo zadziwiająco przychylnych recenzji. Potwierdzają to chociażby oscarowe nominacje w bardzo silnych kategoriach: najlepszy film, reżyser, aktorka pierwszoplanowa i drugoplanowa, aktor pierwszoplanowy i drugoplanowy (oraz scenariusz adaptowany i montaż).


Głównym bohaterem Poradnika… jest Pat Solitano (Bradley Cooper), któremu zawaliło się życie po tym, jak zdradziła go żona. Pata poznajemy w momencie, w którym opuszcza szpital psychiatryczny i próbuje powrócić do normalnego życia. Powrót ten nie jest oczywiście łatwy, bo Pat stracił nie tylko żonę, ale także pracę i dom. Dlatego w tych trudnych momentach wspierają go rodzice (Robert De Niro i Jacki Weaver), starzy przyjaciele oraz nowo poznana, piękna, trochę zagadkowa i również po przejściach -  Tiffany (Jennifer Lawrence).

Poradnik pozytywnego myślenia to kolejny film o problemach z miłością. Co prawda, nie jest to cukierkowa opowieść, w której sielankowe życie bohaterów chwilowo zostaje przerwane dramatycznie przygnębiającymi komplikacjami, by na koniec powrócić do sielankowości ze zdwojoną siłą. W tym filmie miłość jest niby tłem całej historii, ale i tak czuć w każdej scenie co tak naprawdę stanowi sedno toczącej się fabuły. Gdy tak brnęłam przez tę nieporywającą historię, cały czas miałam nadzieję, że to właśnie końcówka okaże się najsilniejszą stroną Poradnika… Czekałam na moment, dzięki któremu zmienię zdanie na temat filmu  o 180 stopni. Zaskakujące zakończenie jest dla mnie jednym z najważniejszych wyznaczników, który ma ogromny wpływ na ostateczną ocenę całego obrazu. Niestety, jeśli chodzi o ten film, czekał mnie ogromny zawód i aż zaczęłam się zastanawiać skąd się wzięła moja naiwność. Końcowe sceny są tak niesamowicie banalne, że nawet spojlery nie są już tutaj potrzebne.

Robert De Niro i Jacki Weaver

Jennifer Lawrence i  Bradley Cooper

Naprawdę liczę na to, że film ten nie zgarnie mnóstwa statuetek. Mam zdecydowanie innych faworytów w wymienionych wyżej kategoriach. Chociaż Robert De Niro jest niewątpliwie wybitnym aktorem, to nie mam nawet cienia wątpliwości, że jego rola w Poradniku… nie umywa się do kreacji, jaką stworzył Christoph Waltz w Django. Mam nadzieję, że Akademia też do dostrzegła. Z kolei gra Jacki Weaver (matka głównego bohatera w Poradniku…) wydaje się śmieszna, gdy ją porównamy ze znakomitą rolą Anne Hathaway w Nędznikach. Myślę, że to jakaś pomyłka, żeby nazwiska tych kobiet pojawiły się obok siebie w walce o tę samą nagrodę. Pozostają jeszcze Bradley Cooper i Jennifer Lawrence, walczący o nagrody w kategoriach aktor/aktorka pierwszoplanowy/a.  Mają oni naprawdę bardzo silną konkurencję i również tutaj są aktorzy za których zdecydowanie mocniej będę trzymać kciuki podczas ceremonii rozdania nagród. Czytałam opinie, zgodnie z którymi Cooper odegrał w Poradniku... swoją życiową rolę. Kompletnie się z tym nie zgadzam, bo do życiowej roli nie wystarczy podniesienie głosu w kilku momentach, a tylko na to Cooper się tutaj wysilił. Co nie zmienia faktu, że nadal zaliczam go do grona lubianych aktorów :)

Poradnik pozytywnego myślenia dostaje ode mnie najgorszą z możliwych ocenę, czyli 6/10. „Szóstka” jest zarezerwowana przeze mnie dla tych filmów, o których z pewnością za kilka dni już nie będę pamiętać. Właśnie dlatego uważam, że to najgorsza nota. Film może być dobry, albo zły, ale to nijaki jest tragedią. Nie wywołuje żadnych emocji, przez co nie ma nawet o czym podyskutować. W zasadzie jest, ale tak jakby go nie było. Poradnik pozytywnego myślenia zdecydowanie nie spowodował u mnie pozytywnego myślenia, a tak w zasadzie to nawet to negatywne myślenie pamiętam już teraz jak przez mgłę.