niedziela, 27 listopada 2016

Snowden

Troszkę ostatnio mamy spóźniony zapłon z publikowaniem postów na temat nowości kinowych. Głupio, bo oglądamy ich dużo i jesteśmy prawie na bieżąco ze wszystkimi kinowymi hitami. Usprawiedliwienia nie będzie, za to będzie zachęcenie do obejrzenia filmu o Snowdenie.



Historia, którą kilka lat temu żył cały świat. Chociaż wydarzyła się stosunkowo niedawno i jeszcze nie zdążyliśmy o niej zapomnieć, to Oliver Stone postanowił ją przełożyć na duży ekran. Wydawało mi się to trochę ryzykowne. Uwielbiam scenariusze oparte na faktach, jednak zazwyczaj najbardziej interesujące są te, które opowiadają o historiach dla mnie zupełnie nowych, albo o historiach które wydarzyły się dawno, więc możliwość uczestniczenia w nich nawet jako poboczny widz jest całkiem ekscytująca (z punktu widzenia optymisty). W tym przypadku zabrakło zarówno uwielbienia nr 1, jak i uwielbienia nr 2.

Szok i niedowierzanie, ale lekkie obawy okazały się niepotrzebne. "Snowden" jest poprowadzony w naprawdę ciekawy sposób. Podział na filmową współczesność oraz zagłębianie się we wspomnienia tytułowego bohatera składają się w sensowną całość, a przy tym dbają o podtrzymanie w miarę wartkiej akcji. Dodatkowy plus za dołączenie na końcu kilku suchych faktów, jak sprawy się mają tu i teraz – zawsze to lubię w tego typu historiach.

Jestem pod ogromnym wrażeniem gry Josepha Gordona Lewitta. W życiu bym nie przypuszczała, że ten gościu tak solidnie przygotuje się do roli z pozoru niewyróżniającego się z tłumu faceta. Patrząc na wypowiedzi prawdziwego Snowdena można dojść do wniosku, że jest to zwyczajny, skromny i raczej zamknięty w sobie chłopak. Trochę nudziarz i bardzo introwertyk. Lewitt doskonale podłapał jego sposób wysławiania się, a nawet barwę głosu (!!!). Jestem zachwycona, bo aktor nareszcie przestał być dla mnie tylko i wyłącznie Don Johnem. Mam tylko nadzieję, że odtąd nie będzie z kolei tylko i wyłącznie Snowdenem. Wg mnie, jego występ w filmie Stone'a trąci szansą na nominację do Oscara.


7/10, warto obejrzeć, choć szczerze mówiąc, niekoniecznie w kinie. Ze spokojem można poczekać na DVD J


sobota, 12 listopada 2016

Wszystkie nieprzespane noce - minirecenzja



Jak wskazuje tytuł, film opowiada o porankach. A dokładniej o porankowych końcówkach imprez. Hipserskich. I chociaż klimat „Wszystkich...” zupełnie nie mój, bo muzyka niezbyt i bohaterowie też nie za bardzo, to serdecznie zachęcam do jego obejrzenia. Nie mylić z tym, że go polecam, ale warto się poświęcić i zrobić sobie na sobie mały eksperyment. W trakcie seansu można poczuć się (może pierwszy raz w życiu?), jak jedyna trzeźwa osoba na imprezie (całej). I naprawdę nie piszę tego ani z sarkazmem, ani z przekąsem. Jeśli jednak nie macie ochoty na eksperymenty, a hipsterstwo was irytuje, to lepiej sobie odpuścić ten seans i iść na... cokolwiek innego. Albo zrobić coś cokolwiek innego.

Poza tym średnio przypadli mi do gustu młodzi aktorzy, którzy prawdopodobnie cały czas szukają swojej filmowej drogi. Wiem, że ten obraz miał przedstawić towarzystwo lubiące zakrapiane i wwąchiwane imprezy, ale nie zmienia to faktu, że warto czasami trochę się postarać i mówić nieco wyraźniej, tak żeby widz zrozumiał coś więcej oprócz przysłowiowego (;)) aeeesienaaeebaeee.


Filozoficzne dialogi/monologi wyrwane z kontekstu, to kosmos nad kosmosami. 

sobota, 5 listopada 2016

Jestem mordercą - minirecenzja



Historia chociaż (albo: właśnie, dlatego że) przerażająca, to naprawdę ciekawa. Sprawą „Wampira” żył w latach 70-tych cały kraj, tak słyszałam, a temat powrócił za sprawą najnowszego filmu Macieja Pieprzcy. Na szczęście nie sama fabuła stanowi siłę tego obrazu. Kolejny raz możemy podziwiać świetne aktorstwo Polaków – Kulesza, która nie ma sobie równych wśród rodzimych aktorek, Jakubik, którego nazwisko jest synonimem słowa „talent”, Haniszewski, którego największą zaletą jest to, że nie jest Piotrem Głowackim, Adamczyk, za którym w końcu można było się stęsknić, Żurawski, którego naprawdę ceni, jeśli tylko nie pojawia się w komediach (a występu w „Kochaj” nie wybaczę nikomu). I jak zwykle nie mogę wyjść z podziwu dla scenografii, charakteryzacji i kostiumów. Tak, tak jestem fanką współczesnego, polskiego kina dramatycznego – DO KINA MARSZ!


piątek, 4 listopada 2016

Przełęcz ocalonych

„Przełęcz ocalonych” – czyli najnowszy film wojenny Mela Gibsona. I chociaż do bycia fanem Mela jest mi naprawdę daleko, to muszę przyznać, że tym razem stoję za nim murem. A w sumie, to nawet chwilowo mogę być jego murem obronnym.



Żeby nie było tutaj zbyt słodko, ale jednocześnie, żeby na końcu recenzji nie został jakiś kiepski posmak, zacznę od tego, co jest złe. Złe i całkowicie zbyteczne. Otóż – złe i całkowicie zbyteczne jest przerażające rozciągnięcie w czasie wątku miłosnego. Gdyby chociaż kobieta życia głównego bohatera miała na niego niesamowicie silny wpływ i zmieniła jego światopogląd, hierarchię wartości, czy charakter, to wówczas można to zrozumieć. Ale nie e! Nic z tych rzeczy. Desmond Doss (Andrew Garfield) był bardzo stanowczym człowiekiem z zadziwiająco silną wolą. Przez całe życie podążał raz obraną drogą. Miłość pewnie jakoś mu pomogła znieść trudy wojny, ale jestem przekonana, że doszłabym do takiego wniosku nawet wówczas, gdybym twarz tej miłości widziała jedynie na fotografii wciśniętej w minibiblię, które btw.i tak widziałam na ekranie dość często. Pomogłoby to rozwiązać drugi problem „Przełęczy...”, czyli czas jej trwania (przeszło 2h). Ok, marudzę, bo po prostu nie lubię tak długo siedzieć bez ruchu, więc oczywistym jest fakt, że każdy film trwający przeszło 2h ma u mnie na starcie oczko w dół w ocenie końcowej ;) ;)

Sama historia głównego bohatera mogłaby zostać uznana za przerysowaną i nieprawdopodobną, gdyby nie taki drobny szczegół, czyli to, że jest historią prawdziwą. Mało tego! Gibson świadomie nie opowiedział o wszystkich bohaterskich czynach Desmonda Dossa, bo spodziewał się fali krytyki ze strony niedoinformowanych widzów. Sama zresztą należałam do tej grupy (w sensie niedoinformowanej) i jestem pewna, że należałabym też do grupy krytykującej. Na szczęście trochę się doinformowałam i zapewniam was – Doss naprawdę uratował życie 75-osobom, naprawdę nie zabijając przy okazji ani jednej. Twardo i konsekwentnie trzymając się swojej wiary, zyskał szacunek, chwałę, sławę, dozgonną wdzięczność, przyjaciół, nagrody i zapewne miejsce w niebie też.
 
Poza tym, co jak co, ale na robieniu scen wojennych Gibson zna się jak mało kto, a może nawet i nikt inny. Jeśli ktogoś nie zrażają widoki krwi oraz zmasakrowanych ciał, to w „Przełęczy” zrażą. Wybuchy, ogień, kurz, dym i inne takie tam powstawały bez użycia efektów specjalnych. Czy wszystkie, co do jednej? Tego nie wiem (zwłaszcza, że ciężko mi w to uwierzyć), ale doinformowując się (??) po seansie dotarłam do takiej właśnie ciekawostki. Film z serii: „do obejrzenia w kinie/traci na małym ekranie”. Zwłaszcza jego druga, ta ciekawsza, część.

Aktorsko bez rewelacji, a nawet tak sobie. W sensie - na pierwszym planie. Nie lubię Garfielda, nie podoba mi się jego gapkowaty uśmiech oraz wzrok, drażni miałka barwa głosu. Za to ogromnym zaskoczeniem była rola Vince Vaughna! Sierżant Howell w jego wykonaniu, to kawał chłopa i solidny twardziel, ale z postępującą empatią i stałym uczuciem solidarności. Prawdziwy wódz i autorytet dla niedoświadczonych wojennie chłopaków.

Pomimo tych wszystkich sprzeczności i skrajności – mocne 7/10.