niedziela, 30 marca 2014

Płynące Wieżowce

   Nie pamiętam już jakie okoliczności sprawiły, że w listopadzie nie usiadłam wygodnie w kinowym fotelu, by zobaczyć najnowsze dzieło Wasilewskiego. A wszystko temu sprzyjało, świetne recenzje, ciekawy zwiastun. Dziś, po obejrzeniu Płynących Wieżowców ośmielam się myśleć, że okoliczności te były bardzo sprzyjające i na szczęście do kina nie trafiłam, byłoby to marnotrawstwo pieniędzy i mojego czasu. A zwiastun okazał się znacznie lepszy od zapowiadanego przez niego dzieła. Do rzeczy.


Po raz kolejny nie zgadzam się z ogólną, chwalebną opinią odnośnie jakiegoś filmu.

Najpierw o zaletach.

  Na pierwszym miejscu postawiłabym świetnie zagrane sceny erotyczne, bardzo dobre jak na rodzime podwórko, niezwykle hollywoodzkie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Wszystko dzięki Mateuszowi Banasiukowi i niepozornej, znanej głównie z seriali typu Barwy Szczęścia (imponujący punkt w każdym aktorskim CV) Marcie Nieradkiewicz.

  Sam temat również zachęcał do obejrzenia produkcji. Wydaje mi się, że w Polsce filmy o homoseksualistach nadal są pewnym novum i wywołują masę kontrowersji. A gdzie tabu, tam i pożywka dla mnie. Sami przyznacie, że fabuła, która mówi, o tym, że chłopak w stałym związku poznaje drugiego chłopaka (w tej roli Geiner) i odkrywa w sobie nieznane, homoseksualne ciągoty wydaje się ciekawa i ciężko taki temat spieprzyć.

   Trzy: Mateusz Banasiuk i usytuowanie go w roli geja. Podoba mi się odejście od schematu jakoby homoseksualni faceci byli skrajnie zniewieściali i ''dziwni'' (jak na przykład bohater Sali Samobójców). Bohaterowie filmu nie są umalowani, ich ust nie pokrywa kilogram szminki, nie są roszczeniowi, nie pokazują się na paradach równości w piórach. Kuba (Banasiuk właśnie) jest męski, bije się jak typowy samiec alfa. Homoseksualizm w ujęciu Wasilewskiego to pewnego rodzaju wrażliwość. Plus dla reżysera za pokazanie ''normalności'' homoseksualistów.

Zapowiada się nieźle, prawda? Niestety, jest się do czego przyczepić.

  Cała historia to zlepek scen ''typu gołąb''. Stali czytelnicy bloga wiedzą o co chodzi. Nowych uświadomię. Scena ''typu gołąb'' to potocznie nazywana przez nas pseudo-artystyczna, przydługawa scena, mająca podkreślić artyzm twórcy, reżysera. Są to momenty, w których na przykład przez zgoła pięć minut towarzyszymy odjeżdżającemu autobusowi. Czyli fragmenty, które nic nie wnoszą, a zamieszczone są przez ''widzimisię'' scenarzysty. Dla mnie królową tej kategorii jest Małgorzata Szumowska. I niestety, Wasilewski również podobny zabieg zastosował. Wyobraźcie sobie, że kazał nam oglądać samochód podczas jazdy na piętrowym parkingu w centrum handlowym. I nie wiem, gdzie tu głębia. Jedyna rzecz, jaką ten fragment mógł podkreślać to fakt, że polskie parkingi w galeriach są wąskie, a niektórzy parkują po prostu ch*jowo.

  Marta Nieradkiewicz była świetna w scenach łóżkowych, owszem. Jednak poza nimi, gdy musiała się odezwać, wypadała niezwykle irytująco. Nie udźwignęła postaci, nie stworzyła jakiejś ciekawej, intrygującej widza postaci. Chyba, że odgórnym zamierzeniem było zagranie przez nią jedynie ''dziewczyny Kuby'', jeżeli tak, to sprawdziła się doskonale. Emocjonalnie pozostała w serialu.

  W tym filmie w ogóle wszystko jest takie mało wiarygodne. To chyba najwłaściwsze słowo. Mamy niby Kubę, który zawodowo pływa, i chyba jest całkiem dobry w tym, jednak nie mamy pewności, ponieważ ten wątek został wyjątkowo zaniedbany. Nie mamy pewności, co do jego homoseksualizmu  Jeżeli ktokolwiek liczy na poznanie postaci, to również się rozczaruje, ponieważ nie dowiemy się o nich nic, poza tym, że tkwią w miłosnym trójkącie. Nie lubię, gdy po 3/4 filmu twórca stwierdza, że musi wprowadzić jakiś dramat, żeby film nie pozostał nijaki. I tak się właśnie dzieje. Wasilewski chwyta się niczym tonący brzytwy wątku Sylwii, która wyjeżdża z faktem, po którym My, widzowie mamy chyba zareagować ''OOOOO Jakie to mocne!!''

Ona kocha jego, a on innego i chyba ją. Trójkąt bez rozwiązania, a raczej błędne koło.

Wszystkie te czynniki zsumowały się w ocenę 6/10.


wtorek, 25 marca 2014

Inny / El Mal Ajeno

W przerwie między oglądaniem nieudanych polskich produkcji minionego roku – tych nominowanych do Węży – dobry i mocny film miał być nagrodą za moją cierpliwość. Chcąc uniknąć nietrafionego wyboru, postanowiłam sięgnąć po sprawdzone kino hiszpańskie. Już niejednokrotnie się przekonałam, że thrillery z tego kraju cechuje ciekawa fabuła, dające do myślenia lub zaskakujące zakończenie, dobra gra aktorów i solidne wykonanie. Jak na złość, tym razem trafiłam na wyjątek od tej reguły.


Diego (Eduardo Noriega) jest lekarzem, który większość swojego czasu spędza w szpitalu. Zajmuje się badaniami nad bólem, ale mimo tego jest chłodno nastawiony wobec cierpienia chorujących. Jedną z jego pacjentek zostaje Sara (Angie Cepeda), kobieta w ciąży, chora na stwardnienie rozsiane, która trafiła do szpitala po próbie samobójczej. Sara zapada w śpiączkę o co jej partner Armand (Carlos Leal) obwinia Diega. Lekarz zostaje postrzelony i chociaż jego ciało wcale nie ucierpiało, to w życiu Diega dochodzi do diametralnych zmian (filmweb).

„Inny” to połączenie dramatu, thrillera i sci-fi. Właśnie dlatego liczyłam na mocną, może nawet nieoczywistą fabułę. Okazało się, że obejrzałam bajkę dla dorosłych o uzdrawianiu. Chociaż właściwie to nie do końca bajkę, bo umęczone miny bohaterów sprawiły, że film jest  w przeważającej części męcząco-nużący. Zabrakło mi również dobrego zakończenia, które tak bardzo cenię w hiszpańskich filmach. W „Innym” przewidywalność goni przewidywalność, a na samym końcu powiało niepotrzebnym patosem. Temat przewodni dość mocno miesza się z losami rodzinnymi Diega, czego efektem jest przesadna ckliwość i nadanie głównemu bohaterowi niemal roli mesjasza.

Eduardo Noriega
Z całej obsady „Innego” wcześniej znałam tylko Clarę Lago. Filmowa córka Diega, to jedna z najbardziej rozpoznawalnych hiszpańskich aktorek młodego pokolenia ("La Cara Oculta", „Gra w wisielca”, „Tylko ciebie chcę”). Lago nie można odmówić talentu aktorskiego oraz dużej odwagi (to udowodniła przede wszystkim we wspomnianej „Grze w wisielca”), ale rola w „Innym” niestety nie dała jej wiele możliwości do popisu. Za to bardzo mnie zainteresował Eduardo Noriega (Diego), którego wiele osób pewnie kojarzy z filmu „Otwórz oczy” (muszę koniecznie nadrobić te braki). Chłodnego, nieco gburowatego lekarza zagrał naprawdę dobrze i przekonująco, więc mam zamiar zobaczyć jeszcze niejeden film z jego udziałem.

Clara Lago
Dziwi mnie trochę, że producentem „Innego” jest Alejandro Amenabar - scenarzysta i reżyser takich obrazów, jak  „Inni”, czy wspomniany „Otwórz oczy”. Amenabar odpowiada też za scenariusz do „Vanila Sky”, więc widać, że thriller to gatunek, w którym czuje się naprawdę dobrze. Mam wrażenie, że fakt, iż podpisał się pod „Innym” to z jego strony mały wypadek przy pracy.

Oceniłam 5,5/10. To taki typowy średniak. Film jeden z wielu, który jest bo jest, ale gdyby go nie było, to kinematografia niczego wielkiego by nie straciła.

wtorek, 18 marca 2014

Ostra randka

1 kwietnia br. odbędzie się wręczenie Węży – nagród przyznawanych najgorszym polskim filmom, ich twórcom oraz aktorom. „Ostra randka” Macieja Odolińskiego jest w tym roku jednym z silniejszych kandydatów do otrzymania statuetek, bo nominacje w ośmiu kategoriach zdecydowanie nie są przypadkowe.


Współczesny Poznań. Gosia (Sylwia Boroń) jest na nieudanej randce w klubie. Przy barze poznaje groźnego faceta (Paweł Wilczak), czego jeszcze nie jest świadoma. Wypija wino z tabletką gwałtu (czy czymś takim), zostaje porwana i przewieziona do hotelu. Budzi się z wielką dziurą w brzuchu, bo ktoś się rzucił na jej nerkę (to nic, że nerki raczej się wycina z tyłu…). Brzmi schematycznie i znajomo? A to dopiero początek :D


Paweł Wilczak, Sylwia Boroń, Poznań w tle

Dawno nie widziałam filmu, w którym aż tak roi się od absurdów. Podziurawiony scenariusz wywołuje jeszcze większą grozę, niż całkiem realistycznie pokazany dziurawy brzuch głównej bohaterki. Scenariusza nie dało się zszyć, za to brzuch i owszem – to po prosu TRZEBA zobaczyć! Zaradna Gosia, w pewnym momencie nie martwi się już bólem i potrafi się nawet teleportować spod łóżka do szafy. Gdy już ma kolejną okazję, by spokojnie sobie pójść na recepcję i poprosić o pomoc (bo kto by tam telefonował, chociaż mógł to zrobić pół godziny wcześniej – lepiej zrezygnować po pierwszej nieudanej próbie), to znów wpada w ręce porywacza. O jejku, jaki splot niefortunnych wydarzeń.



"Ostra randka" to film gangsterski, z bohaterami, których cechuje głupota charakterystyczna dla bohaterów amerykańskich horrorów. Spośród wszystkich dostępnych opcji zawsze wybierają te najgorsze. Kulminacją tej zasady jest pościg samochodowy ulicami miasta. Sam pomysł nakręcenia filmu w Poznaniu bardzo mi się spodobał. Warszawa - chociaż fotogeniczna ;) - nie jest przecież jedynym polskim miastem, które warto pokazywać na dużym ekranie. Teraz jednak mam nadzieję, że stolica Wielkopolski szybko zapomni o tym, Odoliński poczuł w niej potencjał. Bo to raczej nie jest komplement. 

Chyba istnieje taki zwyczaj, że gdy widz głośno krytykuje błędy w filmie, to reżyser ma gotową i niepodważalną wymówkę: tak miało być, jest to kino gatunkowe, które można traktować z przymrużeniem oka, a nie na serio. Odoliński też zna te argumenty. Szkoda tylko, że wszystko, co w „Ostrej randce” jest śmieszne, wygląda na przypadkowe i wynikające z niedopatrzeń.

Zawsze się zastanawiam, co sobie myśli cała ekipa filmowa, w trakcie pracy nad taką „perełką”. Czy scenarzysta faktycznie uważa, że odwala dobrą robotę? A aktorzy wypowiadając kolejne kwestie myślą sobie: „Mocne. To jest naprawdę mocne.” ?? Później przychodzi czas premiery, czerwone dywany, ładne sukienki, flesze i szerokie uśmiechy. Czy oni nadal się nie wstydzą? Wilczak i Boroń chyba się zreflektowali na czas, bo na premierę w poznańskim kinie Rialto nie dotarli. Oczywiście zdarzenia losowe tak nieszczęśliwie im przeszkodziły.


Premiera - moment, w którym twórcy (teoretycznie) czują się dumni z wykonanej pracy

Silny, bardzo silny kandydat do Węży. „Ostra randka” może ode mnie liczyć na co najmniej kilka głosów, w tym (najprawdopodobniej) w najważniejszej kategorii – Wielkiego Węża, bo oceniłam 2/10.

Wszystkie nominacje dla „Ostrej randki”:


Wielki Wąż – najgorszy film

Najgorsza reżyseria – Maciej Odoliński

Najgorszy scenariusz – Maciej Odoliński

Najgorszy aktor – Paweł Wilczak

Najgorsza aktorka – Sylwia Boroń

Najgorszy duet na ekranie – Sylwia Boroń i zszywacz

Żenująca scena – Sylwia Boroń ze zszywaczem

Najgorszy efekt specjalny – scena ze zszywaczem

niedziela, 16 marca 2014

Mój Biegun

Gdyby Polacy nakręcili film o Margaret Thatcher, ona przez półtorej godziny lepiłaby pierogi wraz ze swoją rodziną. Gdyby w Polsce robiono film o Neil'u Armstrongu ukazano by jego, pijącego Coca Colę razem z ojcem, na ganku. Gdyby Polacy realizowali film Jobs, skupiałby się on na problemach z otwarciem garażu, w którym tytułowy bohater zaczynał swoją zabawę z komputerami. Gdyby w Polsce powstał film o Zuckerbergu fabuła opierała by się na tym, jak Mark w collegu poznał uroczą dziewczynę i jak śpiewał jej serenady pod oknem, jak wspólnie chodzili na spacery w sadzie, w Grabinie. W napisach końcowych widzielibyśmy ''A tak by the way..'' i kolejno: ''... została premierem Wielkiej Brytanii, pierwszy stanął na księżycu, twórca Apple, założyciel Facebooka''. Innymi słowy chcę napisać, że tytuł ''Mój biegun'' jest cholernie mylący.


Przez cały film czułam się jakbym oglądała kolejny, dwutysięczny odcinek serialu Klan albo M jak Miłość, w których scena polega na tym, że X wchodzi do pokoju, jego małżonka Y prasuje:

X: Prasujesz?
Y: Samo się nie wyprasuje.

X wychodzi. Klaps. Koniec sceny.

Co jest z tą serialową wrażliwością? Czy naprawdę życiowym osiągnięciem Jasia Meli było przyjście w protezie na cmentarz, na którym leżał jego brat. Czy aż tak cholernie istotny był konflikt między nim, a ojcem? Czy zamiast sceny malowania pokoju nie można by skupić się na czymś innym? SERIO?!

Tych, którzy chcą widzieć na ekranie emocje i niezłomność, bohaterstwo bohatera, czeka rozczarowanie. Sama nie wiem, czy to wina Musiała, który był po prostu ''ok'' (nieporównywalny z Ogrodnikiem w Chce się żyć), czy mało porywającej fabuły, czy może tego, że ktoś stara się wyeksponować niezwykłą głębię bohaterów i ich relacji, ale mu to nie wychodzi.

Jedyna z niewielu scen wyrywająca widza z nudy.

Produkcję ratuje Bartłomiej Topa oraz Magdalena Walach, czyli filmowi rodzice Meli. Całkiem wiarygodni, pokazali trud sytuacji, w jakiej znalazły się rzeczywiste osoby. Przechodzimy przez wszystkie fazy związku w obliczu tragedii i patrzymy, jak z trudem starają się poskładać, wydawałoby się nieposkładalne, elementy.

Film miał mówić o trójliściach, gdy tymczasem jedyną wyeksponowaną trudnością  jaka się nasuwa  jest nieporadzenie sobie ekipy z tematem. Nie ma bohatera, który udźwignąłby 90 minutowy film, jest za to rodzinny dramat.




Ocena: 5.5 na 10.


sobota, 8 marca 2014

Romeo i Julia (2013)

Jedna z najsławniejszych historii miłosnych to zdecydowanie ta dotycząca kochanków z Werony. „Romeo i Julia” w wersji pisanej była chyba jedyną obowiązkową lekturą, którą w gimnazjum przeczytały wszystkie dziewczyny z mojej klasy. Już nie pamiętam, czy przeważały wśród nas zachwyty, czy uczucie rozczarowania, ale jedno pozostaje pewne do dziś – chyba nie ma na świecie osoby, która nigdy w życiu nie słyszała o tej właśnie sztuce Szekspira.


Jeśli ktoś już się decyduje na realizację kolejnej ekranizacji tej samej historii, to teoretycznie powinien mieć jakiś wyjątkowo zaskakujący pomysł na swój film. Niestety, w rzeczywistości wcale tak być nie musi. Chyba nie znam drugiego, tak niepotrzebnego filmu jak „Romeo i Julia” w reż. Carlo Carlei. Historia znana na pamięć przez większość ludzi od 14 roku życia wzwyż, powinna się obronić jakimiś innymi elementami, w sumie czymkolwiek: aktorstwem, scenografią, może muzyką, albo chociaż efektami specjalnymi. Jednak, w tym filmie wszystko jest tak wtórne, że bardziej się nie da.

„Romeo i Julię” obejrzałam przede wszystkim dlatego, że w roli Tybalta występuje Ed Westwick (tak! Chuck Bass powraca!). Od początku byłam świadoma, że za długo nie zagości on na ekranie, skoro gra właśnie tą postać, ale i tak byłam ciekawa, jak kształtuje się jego kariera po sławnej „Plotkarze”. Oscarową rolą bym jego występu nie nazwała, ale zdecydowanie wykreował najbardziej charyzmatyczną i wyrazistą postać w całym filmie. Romeo (Douglas Booth), oprócz urody, nie pokazał żadnych innych zapadających w pamięć cech. Taki jakiś mdły i nijaki.  Z kolei Julia (Hailee Steinfeld, znana np. z „Prawdziwego męstwa”) wywołała u mnie nieco więcej emocji, bo z minuty na minutę coraz bardziej mnie irytowała. Wspomnę też, że przy tak przystojnym Romeo (Romeu?) jej przeciętna, jeszcze niewykształcona uroda wypadała naprawdę blado.

Ed Westwick jako Tybalt

Piękny i Julia
Kolejnym minusem jest bardzo słaba scenografia, która przypominała mi trochę scenografię z naszego „Quo Vadis” (2001 r.). Typowo studyjne aranżacje niby-królewskich komnat, czy nawet sceny pojedynku na ulicach Werony wyglądają żałośnie ubogo, a nawet śmiesznie. Jeśli twórcy nie mieli większego budżetu, to najlepszą dla nich radą byłoby zaniechanie produkcji.

Piękne ulice Werony? Nie tym razem.
Naprawdę trudno mi wskazać jakieś plusy filmu. Wcale nie czułam romantycznej aury, która powinna towarzyszyć historii Romea i Julii. Przecież już sam tytuł ocieka tym romantyzmem, a ja kompletnie nie potrafiłam uwierzyć w ich miłość od pierwszego wejrzenia, aż po grób. W ogóle stwierdziłam nawet, że losy Romea i Julii to jednak jedna z najgłupszych historii miłosnych. Widzieli się oni zaledwie kilka razy, byli praktycznie dziećmi (no ewentualnie wczesnymi nastolatkami), a pod wpływem impulsu zdecydowali się na samobójstwo. Może tym razem za mocno stąpam po ziemi i brakuje we mnie wyższych uczuć, ale opisany dzisiaj film sprawił, że na jakiś czas mam dosyć jakichkolwiek melodramatów.

Sama nie wiem dlaczego, oceniłam aż 5/10... Może dlatego, że jest to typowy średniak, który co prawda nie obraża widza, ale też nie wnosi nic nowego do jego filmowych doświadczeń. 

poniedziałek, 3 marca 2014

86. GORĄCZKA ZŁOTA

Zwycięzców już wszyscy znają, więc zamieszczam tylko główne kategorie:

Film: "Zniewolony"
Reżyser: Alfonso Cuaron ("Grawitacja")
Aktorka pierwszoplanowa: Cate Blanchett ("Blue Jasmine")
Aktorka drugoplanowa: Lupita Nyong'o ("Zniewolony")
Aktor pierwszoplanowy: Matthew McConaughey ("Witaj w klubie")
Aktor drugoplanowy: Jared Leto ("Witaj w klubie")
Scenariusz oryginalny: "Ona"
Scenariusz adaptowany: "Zniewolony"
Film nieanglojęzyczny: "Wielkie piękno"

Najwięcej statuetek: "Grawitacja" (10 nominacji i 7 wygranych)- bezkonkurencyjna w kategoriach technicznych

Największa porażka: "American Hustle" (10 nominacji i 0 wygranych)

ULUBIONE MOMENTY:

Ellen DeGeneres znakomicie poprowadziła Galę. To chyba pierwsze Oscary w historii, które potoczyły się w tak rodzinnej i swobodnej atmosferze. Sławy kina zachowywały się jak paczka znajomych, którzy po prostu dotarli na luźną imprezę. Bez skutków można by szukać śladów patetyczności, czy wielkich uniesień. Zamiast musicalowych wstawek wystarczyło poczucie humoru i cięte żarty prowadzącej.

Oni się świetnie bawią, a Twitter zablokowany! (rekordowa liczba pobierania zdjęcia)

Ellen rozdawała pizzę, Brad papierowe talerzyki...

.... a jak rozdawali, to trzeba było zjeść :P

:)

Lupita Nyong'o tańczyła "Happy" chociaż jeszcze nie wiedziała, że Oscar jest jej

Ellen, jak przystało na każdą szanującą się prowadzącą, nie zapomniała o zmianie ubrań

Benedict Cumberbatch tak sobie skakał za U2

a Steve McQueen tak sobie skakał przed ekipą ze "Zniewolonego"

Jedyne, oryginalne podziękowania - bo śpiewające - autorzy najlepszego filmu dokumentalnego

No i na koniec smutne, ale godne podziwiania zdjęcie. Tak się z godnością przegrywa!
Leo jest najlepszy :) :) :) 

SUKIENKI :) 


 Lupita Nyong'o i Cate Blanchett 

Meryl Streep (klasa sama w sobie) i Anne Hathaway (jest lepiej, niż w zeszłym roku)

Amy Adams i Sandra Bullock postawiły na granat 

Julia Roberts i Emma Watson w klasycznej czerni (Emma, troszkę babcinie...)

Naomi Watts, Jennifer Lawrence, Angelina Jolie
Z fb wynika, że wielu z Was również postanowiło zarwać noc i obejrzeć Oscary na żywo, dzięki czemu mogliśmy się na bieżąco wymieniać opiniami o kolejnych werdyktach. Cieszę się, że wielu osobom (pomimo tej całej przewidywalności) Gala podobała się równie bardzo jak mnie :)


niedziela, 2 marca 2014

Dallas Buyers Club / Witaj w klubie



   Historia prostego, butnego cwaniaczka w kowbojkach, Rona Woodrofa, to mocny akcent na tegorocznych Oscarach oraz czarny koń wyścigów, w postaci Matthew McConaugheya nominowanego za najlepszego aktora pierwszoplanowego oraz Jareda Leto za postać drugoplanową. Ponoć Leto od pierwszego dnia zdjęć nie był sobą, a swoją postacią Rayonem. W rolę wczuwał się tak bardzo, że przez całe dnie chodził w szmince i szpilkach (również poza planem), kilka razy flirtował nawet z reżyserem Jean-Marci'em Vallee.  Nominowany do sześciu statuetek film opowiada historię faceta, który zachorowawszy na AIDS zaczyna poszukiwać alternatywnych leków i rozwiązań, niekoniecznie legalnych. Zagorzały teksański homofob przechodzi przemianę, gdy sam staje się nosicielem tzw. ''pedalskiej krwi''. W tym momencie musi skonfrontować się ze swoimi przyjaciółmi, którzy są mało przyjaźni gejom (a przecież na AIDS chorują tylko i wyłącznie geje) i odwracają się od swojego kumpla. Kolejna ściana z jaką zderza się bohater to służba zdrowia, nieprzyjazna i zbiurokratyzowana. Na szczęście dla fabuły i innych chorych największą zaletą Woodroofa jest omijanie prawa i kombinowanie. Tworzy on alternatywną służbę zdrowia i z egoisty staje się społecznikiem

Jared Leto
   Epidemia AIDS jest jedynie tłem dla całego filmu (opartego przecież na faktach), reżyser skupia się bardziej na przemianie, jaka dotknęła bohatera. Tym, jak walczy sam ze sobą, gdy zaczyna przyjaźnić się z Reyonem (transwestyta i wspólnik w interesach) i wychodzi z radykalnych, troglodyckich poglądów. 


   Matthew McConaughey (jestem pewna, że ile osób, tyle sposobów czytania tego nazwiska :D) pozbywa się przyrostu mięśni, zamienia obcisłe koszulki na flanelową koszulę, sportowe buty na ostrogi, zapuszcza wąsy i włosy, na których nie doszukamy się już żelu. Patrząc na jego kreację w Witaj w klubie trudno sobie wyobrazić, że jeszcze nie tak dawno ten wychudzony narkoman był playboyem i beachboyem. Przyćmiewa cały film, całą fabułę i gdybym nie zaciskała kciuków do bólu za Oscara DiCaprio, to na pewno kibicowałabym Matthew. Muszę przyznać, że trudno mi ocenić, który z nich w swojej kreacji był lepszy, ponieważ DiCaprio od lat gra po prostu wybitnie, a objawienie McConaugheya w świetnego aktora widać dopiero w Witaj w Klubie (choć Wilk z Wall Street był już pierwszą oznaką).

  Bardzo blado przy kolegach wypada Jennifer Garner, i choć osobiście lubię ją jako aktorkę, to nie można nie zauważyć, że jest ona słabym punktem tego filmu. Przez swoją delikatność i nijakość. Wcielając się w postać lekarki z jajami Garner wypada po prostu niewiarygodnie, a wypowiadane z jej ust ''fuck'' brzmi ciut żałośnie. Wysłałabym ją na lekcję do jednego Wilka z Wall Street, który fucka niesamowicie umiejętnie.

   Na korzyść filmu nie gra również jego długość - czyli niespełna dwie godziny. Obraz jest dobry, dwie postacie doskonałe, ale całość pozbawiona jest zrywów akcji, które mogłyby widza wpędzić w jakąś fascynację. Innymi słowy: chwilami przynudza. Jednak, tak jak napisałam wcześniej, nie zwracamy na to uwagi mając przed oczami McConaugeya i jego transformację, nie tylko w filmie.


Ocena: 7.5/10.

sobota, 1 marca 2014

Nebraska

6 NOMINACJI:
 film, reżyser, aktor pierwszoplanowy, aktorka drugoplanowa, zdjęcia, scenariusz oryginalny

Na świecie żyje ponad siedem miliardów ludzi, co ważne siedem miliardów zupełnie różnych ludzi. Jest jednak coś, co wszystkich łączy, mimo że nie zawsze potrafimy się z tym pogodzić – każdy z nas się starzeje. Trochę to przygnębiające, że w momencie, gdy czytasz to zdanie jesteś już o kilka sekund starszy, niż gdy wszedłeś na bloga. Niektórzy uważają, że ten proces ma też pozytywne strony, bo wraz z upływem lat stajemy się coraz mądrzejsi i bogatsi o kolejne doświadczenia. Niestety, kolejnym etapem jest często proces dziwaczenia, dziecinnienia i coraz trudniejszej walki wieloma problemami zdrowotnymi. „Nebraska” skutecznie przypomina, że przyszłość jest jedną wielką niewiadomą i, że chociaż teraz trudno to sobie wyobrazić, to nie zawsze będziemy w stanie w pełni kontrolować swój umysł oraz swoje ciało.


„Nebraska” to opowieść o podstarzałym alkoholiku – Woody’m (Bruce Dern - nominacja w kat. aktor pierwszoplanowy), który dowiaduje się, że wygrał na loterii milion dolarów. Nagrodę może odebrać jedynie w miejscowości Nebraska, która znajduje się bardzo daleko od jego miejsca zamieszkania. Pomimo krytycznego nastawienia żony (June Squibb - nominacja w kat. aktorka drugoplanowa) oraz synów: Rossa (Bob Odenkirk) i Davida (Will Forte), Woody uważa, że nagroda na niego czeka, więc trzeba ją szybko odebrać. W końcu młodszy syn, David,  zgadza się wyruszyć z ojcem w podróż do tytułowej Nebraski, która staje się okazją do odwiedzenia rodzinnych okolic oraz do konfrontacji z przeszłością.

Do filmu byłam nastawiona raczej sceptycznie. Temat wydawał mi się ciężki, a dodatkowo czarno-biała forma przywołała wspomnienia niesmaku po rozczarowaniu „Artystą”. Chociaż kilkanaście pierwszych minut „Nebraski” sprawiało wrażenie, że nie zostanę fanką tego filmu, to wraz z upływem kolejnych scen coraz bardziej zatracałam się w tej historii. Jest to zdecydowanie najspokojniejszy tegoroczny kandydat do Oscara, który toczy się powolnym rytmem, ale o dziwo wcale nie przynudza, ani nie zachęca do częstego spoglądania na zegarek. Zaskakuje też to, że w rzeczywistości jest naprawdę smutny, ale jednocześnie zawiera tak bardzo komiczne sceny, że po prostu nie można się na nich nie roześmiać.

Oscarowi kandydaci "Nebraski" - Bruce Dern i June Squibb
„Nebraska” przedstawia obraz dziwnej, wręcz niespotykanej rodziny. Została ona przedstawiona w trochę groteskowy sposób, wyolbrzymiając różne wady ludzkich charakterów. Kluczową postacią jest tutaj żona głównego bohatera. Chyba nie znam (na szczęście) ani jednej aż tak wrednej i bezpretensjonalnej istoty, która nie ma pojęcia czym jest taktowność, albo empatia. Ta starsza już kobieta nie stroni od wulgarnych słów i zachowań (cała scena na cmentarzu), mówi co jej ślina przyniesie na język i wydaje się, że czerpie z tego niemałą satysfakcję. Odzwierciedlająca tą postać June Squibb (wcześniej zupełnie nie kojarzyłam jej nazwiska) doskonale odnalazła się w swojej roli, więc nominacja do Oscara nie jest żadnym zaskoczeniem. Pomijając żonę – cała rodzina Woody’ego wydaje się jakaś specyficzna, oschła, ale co najdziwniejsze – wcale nie smutna. Dla nich takie życie jest czymś naturalnym, a wspólne oglądanie meczu (członkowie rodziny widzą się razem pierwszy raz po wielu latach) nie dostarcza żadnych nadzwyczajnych emocji, ani nawet tematów do rozmów.

Entuzjastyczne rodzinne spotkanie po latach

Film Alexandra Payne’a (nominacja za reżyserię) to smutny obraz starości. Starzy zachowują się tutaj jak dzieci, jednak gdy  u dzieci ich niewiedza, bujna wyobraźnia oraz wiara w wyimaginowany świat jest przejawem optymizmu, to u ludzi starych takie zachowania wzbudzają  raczej litość, a nawet poczucie smutku. Uważam, że warto zobaczyć tę słodko-gorzką historię i cieszę się, że wśród tegorocznych nominowanych filmów widać taką różnorodność zarówno tematyczną, jak i reżysersko-kreacyjną. Oceniłam 7/10.