środa, 27 lutego 2013

Syberiada polska

   Filmu tego nie było w moim ''Top: do obejrzenia'', jednak z ciekawością wybrałam się na niego do kina. Słyszałam w miarę pozytywne recenzje (chociaż na tle Tajemnicy Westerplatte serwowanej nam teraz w kinach, to chyba wszystko wydaje się ok) i spodziewałam się: dramatycznych scen, zapadających w pamięć ujęć oraz silnych wzruszeń.

Patos na plakacie jak się patrzy!
I niestety - nic z tych rzeczy. Przez dwie godziny nasze emocje pozostają niewzruszone, wciąż na tym samym poziomie. Nie ma w tym filmie wzniosłości,  jedynie poniektóre sceny pamiętamy wychodząc z kina. A według mnie nie ma nic gorszego niż zapominanie o filmie już na napisach końcowych.

Można powiedzieć  że zaletą filmu jest to, że nie grają w nim ''największe'' polskie gwiazdy, a raczej mniej znani aktorzy. Według mnie dodało to całej produkcji realizmu, jednak chwilami traciło sztuczną grą aktorską. Sami przyznacie, że  Rybicka, Więdłocha, Woronowicz i Bohosiewicz nie należą do czołówki najbardziej ''hitowych'' polskich aktorów. Z Syberiady wybrnęli moim zdaniem bardzo dobrze. Na ekranie zagościł również świetny Jan Peszek.

Zaorski pokazuje nam nowe oblicze bohaterstwa. Bohaterem według niego nie jest ten, kto umrze za Ojczyznę, lecz ten, kto potrafi przeżyć. I tak zesłani na Syberię Polacy robią wszystko byle by przetrwać. Podobne pojecie bohaterstwa możemy zaobserwować w książce ''Pięć lat kacetu'', którą Wam serdecznie polecam. Tam w obozie koncentracyjnym umierali pierwsi Ci, którzy podporządkowali się systemowi.  Za to główny bohater, cwaniaczek, który wolał raz dziennie dostać solidnie kijem za lenistwo, niż zamęczać się w obozowej pracy wychodzi z tego obronną ręką. Tutaj mamy podobnie, widzimy Irenkę, która wykorzystuje własne ciało byleby zdobyć jak najwięcej dla siebie i dzieci. I tu cytat: ''Prędzej mi dupa pęknie, niż moje dzieci nie będą miały co jeść''. Z jednej strony myślimy: niewłaściwe moralnie, z drugiej jednak pojawia się u widza empatia, a w głowie tli się pytanie: A co Ty byś zrobił/zrobiła na jej miejscu?

Tyle o plusach. Niestety w kilku miejscach film jest po prostu nudny. Zastanawiamy się po co w ogóle ta, konkretna scena w filmie. Myśląc o Syberii i dręczonych Polakach możemy oczekiwać, podobnie jak ja: dramatycznych wyborów, scen miażdżących naszą psychikę, oraz ogólnie mówiąc: wkurzenia na ówczesny system i egzekutorów tego systemu. Ale nie.  Film ten oceniłabym jako: nijaki, ot taki średni: 6/10. Cytując jednego z moich ulubionych krytyków filmowych: film historyczny powinien być doskonały, bo tylko z takiego młodzi ludzie czerpać mogą patriotyzm. Gdy film jest nędzny, to nie jest to patriotyzm żaden.

Uznanie za chęci pokazania prawdy historycznej w tematyce zesłań na Sybir (bo ta tematyka była w Polsce zaniedbywana, w odróżnieniu od wszelkich Bitw} w praktyce jednak wyszło średnio. A szkoda.

sobota, 23 lutego 2013

Operacja Argo / Argo



To przedostatni opisywany na naszym blogu film, nominowany do Oscarów w tej najważniejszej kategorii. Operacja Argo ma w sumie szansę na siedem statuetek. A szanse te być może  wzrosły po zdobyciu dwóch Złotych Globów: za najlepszy dramat oraz za reżyserię.




Operacja Argo już na starcie miała u mnie ogromnego plusa. Film jest oparty na prawdziwych wydarzeniach, a jak już wiecie, ja zawsze bardzo się cieszę, kiedy mogę zobaczyć na dużym (lub małym) ekranie jakąś autentyczną historię. Opowieść o tajnej operacji z 1980 roku, której celem było uratowanie sześciu amerykańskich zakładników porwanych w Teheranie, trafiła w mój gust. Połączenie dramatu i thrilleru spowodowało, że ta historia bardzo mnie wciągnęła i z niesłabnącym zainteresowaniem prześledziłam całą fabułę. Bo chociaż powstało już mnóstwo filmów opowiadających o bardziej lub mniej spektakularnych akcjach ratowania zakładników, to ta z Operacji Argo jest jedną z najbardziej nietypowych i przez to trzymających w napięciu. Kto by pomyślał, że uda się zorganizować wylot po zakładników do Iranu, pod pretekstem kręcenia filmu science fiction? Jak się okazało, było to „najlepsze najgorsze rozwiązanie w tej sytuacji” (mój ulubiony cytat z Operacji).

Myślę, że nie przesadzę stwierdzając, iż Operacja Argo należy do Bena Afflecka. To reżyser, główny aktor i producent w jednym. Efekty jego pracy zostały już docenione przez Hollywoodzkie Stowarzyszenie Prasy Zagranicznej, które przyznało filmowi wspomniane wyżej dwa Złote Globy. Tym bardziej dziwi mnie fakt, że Affleck nie dostał oscarowej nominacji za reżyserię.

Ben Affleck przed... 

...i za kamerą sprawdził się bardzo dobrze

Dla mnie, tak paradoksalnie, największym plusem tej produkcji jest jej zakończenie. Paradoksalnie - bo mimo, że wiedziałam jaki będzie bieg wydarzeń, to właśnie przy końcowych scenach niecierpliwie wyczekiwałam kolejnych momentów. Gdy zaczynałam oglądać film, myślałam, że nie mam co czekać na jakiekolwiek zaskoczenie. Skoro film jest oparty na faktach, to przecież fakty te nie mogą zostać jakoś znacząco naruszone i zmienione. Dlatego tym bardziej podziwiam talent reżysera, który potrafił przedstawić znaną opowieść w tak interesujący i wciągający sposób. Do dzisiaj pamiętam, że oglądając Operację Argo czułam się tak, jakbym sama należała do grupy „filmowców -  uciekinierów”. Właśnie przez to apogeum emocji, film Bena Afflecka jest dla mnie jednym z najlepszych thrillerów ostatnich lat.

Dlatego bez wahania oceniam go 8/10, bo uważam, że jest po prostu bardzo dobry.




czwartek, 21 lutego 2013

PIERWSZE URODZINY ILWM !


Z okazji naszych pierwszych urodzin życzymy Wam i sobie jak najwięcej filmów 10/10.




To dla nas wyjątkowy dzień, dlatego też przedstawiamy wyjątkowe dla nas filmy :)

Wszystko za życie / Into the Wild

   Jak dotąd obejrzałam ponad tysiąc filmów, a tylko dwa oceniłam 10/10. Jednym z nich jest właśnie Wszystko za życie w reżyserii Seana Penna. Jestem przekonana, że dla wielu osób może to być zwyczajny film, jeden z wielu. Jednak dla mnie jest on zdecydowanie idealny i bez mrugnięcia okiem określam go jako arcydzieło. Dlaczego? Istnieje cały szereg czynników, których zawsze szukam w filmach, a w tym je znalazłam:
- To dramat biograficzny, więc scenariusz napisało życie, a moim zdaniem żaden człowiek, nawet taki z najbardziej wybujałą wyobraźnią, nie jest w stanie wymyślić lepszego, bardziej wiarygodnego, a jednocześnie zadziwiającego opowiadania.
-Film, mimo, że bardzo długi, ani przez chwilę mnie nie nudzi. Momentami przyprawia o szybsze bicie serca, ale w przeważającej części jest cichy, spokojny, idealny na wieczorny seans.
-Ma doskonałą ścieżkę dźwiękową, którą skomponował i wykonał Eddie Vedder (co ciekawe, muzyk przyjął to zlecenie, zanim poznał jakiekolwiek informacje dotyczące filmu).
-Świetna gra głównego aktora – Emile’go Hirsch’a. Na potrzeby filmu schudł 18 kilogramów. Poza tym nie korzystał  z pomocy kaskaderów, czy dublerów,  nawet podczas kręcenia niebezpiecznych scen, jak np. w czasie wspinaczki, spływów kajakowych, czy w scenach z niedźwiedziem brunatnym. Ciekawostką na temat obsady może być to, że w filmie wystąpił w niewielkiej, choć istotnej roli, mężczyzna (Jim Gallien), który faktycznie spotkał się w analogicznej sytuacji z prawdziwym głównym bohaterem tej historii - Christopher’em  McCandless’em.
-Sean Penn zadbał o to, żeby film był do granic możliwości realny i dokładnie odzwierciedlający prawdziwe wydarzenia z podróży Christphera. Wszystko za życie wyreżyserował dokładnie w tych samych miejscach,  w których podczas swojej podróży znalazł się główny bohater. Poza tym ekipa zdjęciowa jeździła w poszczególne miejsca dokładnie w tych samych porach roku, w jakich działy się prawdziwe wydarzenia.
-A najważniejsze jest dla mnie to, że Wszystko za życie widziałam już wielokrotnie i jest to ten film, który z pewnością obejrzę jeszcze nie raz, a mimo wszystko mi się on nie znudzi. Poza tym Wszystko za życie ma „to coś”, czego nie da się wyjaśnić, a co sprawia, że film jest moim zdaniem taki wyjątkowy i lepszy od innych.
SzutkiPlochi




Bękarty Wojny / Inglorious Basterds


    A ja w porównaniu do współautorki przedstawię Wam scenariusz absolutnie fikcyjny:)
Jak dla mnie - absolutne arcydzieło. Film, który nigdy mi się nie znudzi i nawet przy setnym seansie wywoła takie same emocje. Alternatywny scenariusz Tarantino, pierwszy udany zamach na Hitlera. Żydowska zemsta. Ubóstwiam ten film przede wszystkim ze względu na to, że grają tam doskonali Brad Pitt i Christoph Waltz. Ten drugi, który już w pierwszej scenie (tej z mlekiem) dosłownie wgniata w krzesło. Buduje emocje tak doskonale, kreuje swoją postać tak, że nie dziwi chyba nikogo Oscar za rolę drugoplanową w 2010 roku. Gdyby ktoś kiedyś zapytał mnie o najlepszą rolę, najlepszego według mnie aktora to bez wahania wybrałabym pułkownika SS Hansa Landę i Chrstopha Waltza. Równie świetna postać żydówki Shosanny Dreyfus (Melanie Laurent), dzięki, której cały plan mógł się urzeczywistnić i nabiera jeszcze większego sensu. Bardzo dobra Diane Kruger, która w filmie odgrywa rolę niemieckiej Marilyn Monroe - Briget Von Hammersmark. O muzykę zadbał wybitny Ennio Morricone. Scenografia, mieszanka gatunków, a przede wszystkim gra aktorska na doskonałym poziomie. No i nie zapominajmy o tym, że to właśnie w tym filmie Brad Pitt pokazuje swój doskonały włoski:) Tarrantino tym filmem wali po gębie wszystkim, którzy wątpią w jego geniusz. Sam scenariusz oparty na myśli: Co by było gdyby? mnie podobał się wyjątkowo. Nie ukrywam, że z satysfakcją patrzyłam na wymierzaną sprawiedliwość. Zaskakujący i genialny. Trafia w moje gusta, tak jak kij bejsbolowy w nazistowski czerep. I wybaczcie, ale jak tak teraz o nim piszę, to mam ochotę znowu go zobaczyć. A czy może być coś lepszego na obchodzenie urodzin filmowego bloga niż wybitne kino?

LittleBlackDress

czwartek, 14 lutego 2013

Wielkie nadzieje / Great Expectations

Wczoraj było anty, a dzisiaj zdecydowanie walentynkowo. Początkowo chciałyśmy Wam zaproponować Pamiętnik, ale pewnie 95% z Was już go widziało, więc zdecydowałyśmy się na coś mniej znanego, chociaż równie interesującego. Jak się okazuje, tytuł Wielkie nadzieje, nawet w angielskim odpowiedniku – Great expectations, jest dość popularny i po wpisaniu go w wyszukiwarkę  na Filmwebie wyskakuje  kilkanaście pozycji. Dlatego już na początku zaznaczam, że dzisiaj polecam film z 1998 roku, w reżyserii Alfonso Cuarona.



Głównym tematem Wielkich nadziei jest, jakżeby inaczej, miłość. Na szczęście nie taka prosta i zwyczajna, a całkiem skomplikowana, przez co bardziej interesująca. Uzdolniony plastycznie Finn (Ethan Hawke) poznaje Estellę (Gwyneth Paltrow), gdy oboje są jeszcze dziećmi. Od razu trafiamy na książkowy przykład miłości od pierwszego wejrzenia (w dodatku jednostronnej). Żeby było ciekawiej, wszystko dzieje się dlatego, bo Finn dostaje swoją pierwszą w życiu pracę. Ma zarabiać pieniądze rozbawiając Estellę i jej starą, zwariowaną, strasznie bogatą ciotkę - Norę (Anne Bancroft). Kiedy po siedmiu latach dziewczyna wyjeżdża bez pożegnania, Finn rzuca rysowanie i zaczyna zarabiać łowiąc ryby. Wszystko całkowicie się zmienia, gdy nadarza się okazja, żeby przygotował obrazy na wystawę w Nowym Jorku,  a tam… oczywiście, że Estella!

Młodzi - Finn (Jeremy James Kissner) i Estella (Raquel Beauddene) oraz ciotka Nora (Anne Bancroft)
Wielkie nadzieje są naprawdę dobrym pomysłem na walentynki, bo mogą się spodobać i romantykom i tym, których interesuje ciekawa fabuła. W filmie przeplata się ze sobą kilka wątków, ale żaden z nich nie jest nieuzasadniony, czy też niedokończony. To, co z pozoru wydaje się bezsensowne i niepasujące do reszty – wcale takie nie jest. Mam na myśli np. historię postaci, którą odegrał Robert De Niro. Dodam, że chociaż pojawił się on może na 10-15 minut, to to były jedne z ważniejszych minut w całym filmie. Właśnie przez ten wątek okazało się, że historie kryminalno – sensacyjne też mogą idealnie pasować do melodramatu.

Z kolei osoby szukające czegoś romantycznego jeszcze bardziej nie powinny czuć się zawiedzione. Miłość w Wielkich nadziejach jest pokazana na różnych etapach i w rozmaitych perspektywach. Najpierw platoniczna, później młodzieńcza i bardziej świadoma, nieodwzajemniona i odwzajemniona, szaleńcza, pożądliwa, ale przede wszystkim pełna wielkich nadziei. To miłość pokazana często w bardzo erotyczny sposób, ale nigdy wulgarny. Trzeba przyznać, że nieczęsto jest okazja, żeby coś takiego oglądać.


Poza tym, film jest przyjemny z czysto estetycznego punktu widzenia. Cuaron (Zakochany Paryż, Harry Potter i więzień Azkabanu, Mała Księżniczka, …) zadbał o dobrą reżyserię, a scenariusz został oparty na powieści Dickensa o tym samym tytule. Dużym atutem jest też muzyka. Oprócz mniej znanego Life in Mono  (do posłuchania tutaj) możemy usłyszeć znane, choć trochę zapomniane Besame Mucho (tutaj). Jak zawsze,  nie zapominam też o aktorach. Ethan Hawke, całkiem wtedy przystojny, nie przypominał jeszcze niechluja, na jakiego wygląda teraz. A przecież nie ma co się oszukiwać, w melodramatach dobrze obsadzona główna rola męska jest bardzo ważną sprawą. Z kolei Gwyneth Paltrow w 1998 r. była u szczytu swoich aktorskich sił. W Wielkich nadziejach kusi i pięknie wygląda, ale to za Zakochanego Szekspira dostała Oscara.

Gwyneth Paltrow

Ethan Hawke
A jeśli chodzi o zakończenie, to zdecydowanie Wam nie popsuję zabawy. Tym bardziej, że w tym filmie do ostatnich sekund nie wiemy co tak naprawdę Estella ma w głowie. 


środa, 13 lutego 2013

Mama

   Film doskonale nadaje się na antywalentynkę. Po pierwsze: jest to horror, po drugie: nie jest romantyczny, a partnerzy większość fabuły spędzają osobno, i po trzecie: kobieca rola drugoplanowa została obsadzona przez mroczną postać, wychudzoną, szkaradną kobietę, z okropną twarzą. Kobietę, której oczy są jedynym jasnym punktem w ciemności. Jak tylko zobaczyłam trailer tego filmu w kinie wiedziałam, że muszę go zobaczyć. Ciekawa byłam czy interesująco zapowiadająca się fabuła zostanie pokazana bez przesady, przemocy, litrów krwi, seksu. Czyli bez tych wszystkich rzeczy, którymi zasypują nas twórcy strasznych filmów w dzisiejszych czasach.

Przedstawiam Wam:



Nie mogę napisać, że się rozczarowałam, ale też nie zachwyciłam. Po prostu zaspokoiłam swoją ciekawość i poznałam jedną z najlepiej zrobionych zjaw/monstrów/upiorów w historii współczesnego horroru.

Zdjęcie nie oddaje jej pełnego ''uroku'', więc zachęcam do obejrzenia filmu.
   Obraz opowiada historię dwóch dziewczynek, które zostały znalezione w lesie 5 lat po zaginięciu ich ojca. Brudne i zdziczałe zostały przyjęte do domu swojego wujka (Nikolaj Coster-Waldau) i jego dziewczyny (w tej roli Jessica Chastain, którą kojarzycie z opisywanego przez nas nie dawno ''Wroga numer jeden''). No i jak się zapewne domyślacie razem z dziewczynkami do domu przybyło zło. Okazuje się bowiem, że dziewczynki spędziły te lata w lesie, w towarzystwie Mamy, czyli upiora z przyrostem instynktu macierzyńskiego i ukrytym motywem. I muszę przyznać, ze chwilami nawet ja się przestraszyłam. Horror miał w sobie coś z klasyka. Mocne dźwięki, upiór pokazujący się  znienacka, wciągająca fabuła,  zaskoczenie. Kilka scen określiłabym jako ''mocne''. No i sam fakt, że jest to produkcja Hiszpańska,  a nie rodem ze Stanów Zjednoczonych, więc nie mamy kiczu, brutalnego współżycia, głupich blondynek, hektolitrów krwi, bzdurnej fabuły. Ostatnio pisałyśmy, że Hiszpanie znają się na dramacie, a po obejrzeniu ''Mamy'' muszę przyznać, że na horrorze też. Sam stwór jak na mój gust był przerażający. To jak twórcy pokazywali go w najmniej spodziewanym momencie i jaką ciekawość zakończenia zrodzili w widzu, zakrawało na całkiem niezły horror.

Tak wyglądają dzieci, gdy je zostawisz na pięć lat w lesie. Nie polecamy.



No ale niestety.

Po raz kolejny: wielowątkowanie.  O ile lepiej ta fabuła miała by się, gdyby scenarzysta postawił na prostotę. Nie dodawał niepotrzebnie rozbudowujących i psujących film elementów.  Niektóre motywy są dość niejasne, w kilku momentach zwyczajnie się gubimy. Mama chce odzyskać dziewczynki, ma w tym swój cel. Więc po co dodawać jeszcze historię ich matki biologicznej, ojca, motyw motyli. Film też niestety chwilami nudził. A końcówka, mimo, że bez happy endu nie zachwycała. Pojawiły się stare banały, które oglądamy w co drugim filmie tego gatunku. Gra aktorska też nie zachwycała, Jessica Chastain, która potrafiła stworzyć całkiem ciekawą postać we Wrogu tutaj niczym się nie wyróżniła, a jej peruka drażniła.



Nie polecam do kina. Ale na antywalentynkowy wieczór jak najbardziej. Moja ocena: 6/10.

Zwiastun:


I jeszcze coś antywalentynkowego, dla antyfanów jutrzejszego święta! :)






niedziela, 10 lutego 2013

Drogówka

Nic nie ''smakuje'' lepiej podczas trwania sesji, niż oderwanie się na od notatek i możliwość wyjścia do kina, na dobry film... na dobry polski film? Jak najbardziej. ''Drogówka'' to świetne kino. Produkcja od początku budziła sporo kontrowersji, miała pokazać wszelkie grzechy polskiej policji. I jestem przekonana, że to właśnie sprawiło, iż sala kinowa była pełna. Wygląda na to, ze po osiągnięciu dna przez ''Kac Wawa'' świetni reżyserzy postanowili zabrać głos i pokazać klasę. Nie możemy ostatnio narzekać na polskie produkcje. ''Pokłosie'', ''Obława'', ''Sęp', ''Mój Rower''' trzymają dobry poziom i sprawiają, ze budzi się w nas nadzieja. Nadzieja na pokonanie kompleksów, z ciągłym porównywaniem: polskie a zagraniczne produkcje.


Dorobek Wojciecha Smarzowskiego może nie jest zbyt duży, ale każdy jego film nagradzany jest szeregiem nagród i co najważniejsze - uznaniem widzów. Należy wymienić takie tytuły jak ''Dom zły'' czy ''Róża'' i już wiemy z jakim kalibrem filmowca mamy do czynienia. Uważam ''Drogówkę'' za jego najlepsze dzieło. Jak przystało na Boga (polskiego kina) rozlicza grzeszników ze złych występków, zarówno policjantów, jak i cywili.

Myślałam, ze obraz będzie zbiorem nakręconych komórką krótkich pseudo-dokumentalnych filmików. Nic bardziej mylnego. Składa się on nie tylko z historii o łapówkach, alkoholikach i brawurze na naszych autostradach (emm... drogach) ile opowiada ciekawą, składną historię o posądzeniu niewinnego policjanta (tutaj: Bartłomiej Topa) o morderstwo, oraz o jego próbach dosięgnięcia sprawiedliwości. Zagłębiamy się również w świat warszawskiej policji, który można śmiało określić: ''burdelem''. Sama technika kręcenia filmu, czyli opowiedziana historia, połączona z urywkami z kamer czy telefonów dodaje jedynie realizmu. Nie przeszkadza.

Co mogliście słyszeć o tym filmie? Przede wszystkim to, że odsłania to, co policja chciałaby ukryć i zatuszować. Jednym zwrotem napisać można ''Alkohol, rasizm i dziwki'' (prawie jak ''Sex, drugs, rock&roll''). Skrajna hipokryzja, chciwość, pijaństwo do granic fizycznych możliwości i seks, seks, dużo seksu. ile wlezie i z kim popadnie. Czy to na domówce w obskurnych mieszkanku w Warszawie, czy w lesie z prostytutką. Każdy policjant odsłania inny grzech. Akurat policjantowi-seksoholikowi Bóg Smarzowski zgotował wyjątkowe piekło. Takich scen nie widuje się na co dzień. Musicie to zobaczyć.

Rzeczywistość pełna jest jednak półcieni. Przez połowę filmu byłam zażenowana i wstydziłam się za ''zwykłego Kowalskiego''. Kowalski z czapeczką ''HWDP'' zdradzający zonę, pijany, tak, ze winny jest śmierci niewinnej kobiety. Dla mnie reżyser nie tyle rozprawia się tu z pracownikami budżetówki, co pokazuje, ze każdy z nas jest tylko człowiekiem. Równie dobrze film mógłby mówić o pracownikach banku, fryzjerach, lekarzach, a grzechy zostały by takie same. Cywile wręczający łapówki, pijacy, mordercy, zwykli ludzie na stanowiskach wyskakujący z auta, po zatrzymaniu i krzyczący  ''Ja jestem posłem'', ''Pracuję w prokuratorze'', ''Nic mi nie zrobicie, jestem ordynatorem w szpitalu''. Obłuda i hipokryzja biły po oczach.


Film nie byłby tak dobry, gdyby nie tak dobrze dobrani aktorzy. niewinnie oskarżony Bartłomiej Topa, seksoholik Arkadiusz Jakubik, naiwna Julia Kijowska, rasista Marcin Dorociński i alkoholik Jacek Braciak. Towarzystwo to sprawia, ze film ogląda się z nieukrywanym zafascynowaniem i wyczekiwaniem na kolejne sceny naszej grzesznej układanki. Z taka obsadą można śmiało wylądować nawet w piekle.

Julia Kijowska i Bartłomiej Topa
''Drogówka'' daje do myślenia, wzrusza, a nawet śmieszy. Świetne zakończenie sprawia, ze czujemy niedosyt sprawiedliwości.

Film pokazuje, ze nikt z nas nie jest święty. No, może Smarzowski, bo nakręcił film, którego grzechem byłoby go nie obejrzeć.

Moja ocena: 8/10.

sobota, 9 lutego 2013

Życie Pi / Life of Pi


11 nominacji do Oscarów, w tym za najlepszy film i reżyserię, może świadczyć o rewelacyjnym kinie. Może, ale nie musi. Myślę, że określenie „dobry” w zupełności tutaj wystarczy i nie przesadzałabym z zachwytami. Na szczęście w przypadku tego filmu równie łatwo jest mi wymieniać  zalety, jak i wady, więc  Życie Pi o dziwo nie jest mdłe, choć początkowo tak właśnie myślałam.




Ekranizacja powieści Yanna Martela to historia o przygnębiającej przygodzie Pi Patela. Chłopiec wychowywał się w zoo, którym zajmowali się jego rodzice. Jednak ojciec Pi postanowił zmienić dotychczasowe życie i zdecydował, że wszyscy (razem ze zwierzętami) muszą wypłynąć z Indii , żeby zamieszkać w Kanadzie. Niestety w czasie morskiej podróży ich statek zatonął, a jedynie Pi razem z hieną, orangutanem, zebrą i tygrysem dostali się na łódź ratunkową.



Nie lubię filmów fantasy, tak samo jak nie lubię filmów, w których uwaga skupia się przede wszystkim na zwierzętach. Do dzisiaj pamiętam jak się męczyłam oglądając Czas wojny o dzielnym i niepokonanym koniu.  Dlatego gdy zaczynałam oglądać Życie Pi, moje nastawienie przypominało równanie: chłopiec + tygrys + wielka woda = 2 godziny męczarni. Nie było aż tak źle, ale film mnie niestety początkowo nie wciągnął i oglądałam go na cztery raty.

Pamiętacie lekturę Stary człowiek i morze? Delikatnie stwierdzając - nie była dla mnie powalająca. Niestety, oglądając Życie Pi czułam się w pewnych momentach całkiem podobnie, jak czytając wspomnianą książkę. Środek filmu wyglądał mniej więcej tak: bohaterowie płyną, strasznie świeci słońce, płyną, trzeba coś zjeść, płyną, zrobił się sztorm, płyną, płyną, płyną, dobrnęli do dziwnej wyspy, płyną.  Może kolejność była inna, ale sens pozostaje ten sam.

Na szczęście film ma też zalety i to tak silne, że gdy już dobrniemy do końcowych scen, wspomniane wady przestają aż tak bardzo razić. Przede wszystkim Życie Pi jest bardzo estetycznie zrealizowane. Już na początku słyszymy miłe dla ucha dźwięki Pi’s Lullaby (do posłuchania tutaj). Nie dziwi mnie więc fakt, że piosenka ta będzie walczyć o Oscara. Jednak muzyka jest tylko tłem do pięknych, wręcz bajkowych zdjęć. Intensywne, wyraziste kolory oraz sposób przedstawienia morskiego życia sprawiły, że momentami Życie Pi przypomina baśń, a nie tradycyjny dramat przygodowy.



Poza tym, jak się okazało, film ten jest w 90% nasycony przeróżnymi symbolami, które zaczynają się układać w logiczną całość dopiero w końcowych minutach. Naprawdę warto uważnie posłuchać drugiej historii, którą Pi opowiada w szpitalu, bo to ona sprawiła, że przestałam z irytacją spoglądać na zegarek. Zwierzęta to już nie tylko zwierzęta, a dziwna wyspa  może wcale nie była dziwna, a może nawet nie była wyspą?

Dla mnie ta symbolika, niezauważalna na pierwszy rzut oka, jest największą zaletą Życia Pi. Okazuje się, że film ten został zrealizowany w naprawdę mądry i przemyślany sposób. Właśnie dlatego nie żałuję moich czterech podejść do niego i ostatecznie daję ocenę: 7/10. 

Bardzo was też zachęcam do przeczytania interpretacji wspomnianej symboliki, którą znalazłam w internecie. Naprawdę otwiera oczy i pozwala spojrzeć na film z zupełnie innej perspektywy. Być może w podobny sposób odebraliście Życie Pi? A może macie zupełne inne pomysły na znaczenie tych symboli?

czwartek, 7 lutego 2013

Poradnik pozytywnego myślenia / Silver Linings Playbook


W kinie nie ma dla mnie nic gorszego, niż mdły film. Niestety, Poradnik pozytywnego myślenia jest do granic możliwości mdły, nijaki i tak bardzo niecharakterystyczny, że muszę się nieźle wysilić, by przypomnieć sobie jego fabułę. Jak na ironię losu chyba jestem w mniejszości w swoich osądach, bo Poradnik… zgarnia sporo zadziwiająco przychylnych recenzji. Potwierdzają to chociażby oscarowe nominacje w bardzo silnych kategoriach: najlepszy film, reżyser, aktorka pierwszoplanowa i drugoplanowa, aktor pierwszoplanowy i drugoplanowy (oraz scenariusz adaptowany i montaż).


Głównym bohaterem Poradnika… jest Pat Solitano (Bradley Cooper), któremu zawaliło się życie po tym, jak zdradziła go żona. Pata poznajemy w momencie, w którym opuszcza szpital psychiatryczny i próbuje powrócić do normalnego życia. Powrót ten nie jest oczywiście łatwy, bo Pat stracił nie tylko żonę, ale także pracę i dom. Dlatego w tych trudnych momentach wspierają go rodzice (Robert De Niro i Jacki Weaver), starzy przyjaciele oraz nowo poznana, piękna, trochę zagadkowa i również po przejściach -  Tiffany (Jennifer Lawrence).

Poradnik pozytywnego myślenia to kolejny film o problemach z miłością. Co prawda, nie jest to cukierkowa opowieść, w której sielankowe życie bohaterów chwilowo zostaje przerwane dramatycznie przygnębiającymi komplikacjami, by na koniec powrócić do sielankowości ze zdwojoną siłą. W tym filmie miłość jest niby tłem całej historii, ale i tak czuć w każdej scenie co tak naprawdę stanowi sedno toczącej się fabuły. Gdy tak brnęłam przez tę nieporywającą historię, cały czas miałam nadzieję, że to właśnie końcówka okaże się najsilniejszą stroną Poradnika… Czekałam na moment, dzięki któremu zmienię zdanie na temat filmu  o 180 stopni. Zaskakujące zakończenie jest dla mnie jednym z najważniejszych wyznaczników, który ma ogromny wpływ na ostateczną ocenę całego obrazu. Niestety, jeśli chodzi o ten film, czekał mnie ogromny zawód i aż zaczęłam się zastanawiać skąd się wzięła moja naiwność. Końcowe sceny są tak niesamowicie banalne, że nawet spojlery nie są już tutaj potrzebne.

Robert De Niro i Jacki Weaver

Jennifer Lawrence i  Bradley Cooper

Naprawdę liczę na to, że film ten nie zgarnie mnóstwa statuetek. Mam zdecydowanie innych faworytów w wymienionych wyżej kategoriach. Chociaż Robert De Niro jest niewątpliwie wybitnym aktorem, to nie mam nawet cienia wątpliwości, że jego rola w Poradniku… nie umywa się do kreacji, jaką stworzył Christoph Waltz w Django. Mam nadzieję, że Akademia też do dostrzegła. Z kolei gra Jacki Weaver (matka głównego bohatera w Poradniku…) wydaje się śmieszna, gdy ją porównamy ze znakomitą rolą Anne Hathaway w Nędznikach. Myślę, że to jakaś pomyłka, żeby nazwiska tych kobiet pojawiły się obok siebie w walce o tę samą nagrodę. Pozostają jeszcze Bradley Cooper i Jennifer Lawrence, walczący o nagrody w kategoriach aktor/aktorka pierwszoplanowy/a.  Mają oni naprawdę bardzo silną konkurencję i również tutaj są aktorzy za których zdecydowanie mocniej będę trzymać kciuki podczas ceremonii rozdania nagród. Czytałam opinie, zgodnie z którymi Cooper odegrał w Poradniku... swoją życiową rolę. Kompletnie się z tym nie zgadzam, bo do życiowej roli nie wystarczy podniesienie głosu w kilku momentach, a tylko na to Cooper się tutaj wysilił. Co nie zmienia faktu, że nadal zaliczam go do grona lubianych aktorów :)

Poradnik pozytywnego myślenia dostaje ode mnie najgorszą z możliwych ocenę, czyli 6/10. „Szóstka” jest zarezerwowana przeze mnie dla tych filmów, o których z pewnością za kilka dni już nie będę pamiętać. Właśnie dlatego uważam, że to najgorsza nota. Film może być dobry, albo zły, ale to nijaki jest tragedią. Nie wywołuje żadnych emocji, przez co nie ma nawet o czym podyskutować. W zasadzie jest, ale tak jakby go nie było. Poradnik pozytywnego myślenia zdecydowanie nie spowodował u mnie pozytywnego myślenia, a tak w zasadzie to nawet to negatywne myślenie pamiętam już teraz jak przez mgłę.


poniedziałek, 4 lutego 2013

Niemożliwe / The Impossible

   Drugiego dnia Świąt Bożego Narodzenia w roku 2004, na Oceanie Indyjskim miało miejsce trzęsienie ziemi. Spowodowało ono gigantyczną (15 m) falę tsunami, która uderzyła w wybrzeża Indonezji, Sri Lanki, Indii, oraz Tajlandii. Śmierć według danych AFP poniosło co najmniej 294 tysiące osób. Kilka milionów straciło dach nad głową.

Hiszpański reżyser Juan Antonio Bayona przybliża nam historię rodziny, która marząc o Świętach w raju została rozdzielona przez wielką falę.


   Niepodważalnym atutem tej produkcji jest jej realizm. Nie chodzi mi tylko o historię, która jest oparta na faktach, ale przede wszystkim o sposób pokazania całej tragedii.  W wielu filmach ludzie po tragediach, wypadkach pokazani są nadal pięknie. Dziewczyny w koszulkach splamionych krwią mają nadal wyglądać atrakcyjnie. W ''Niemożliwe'' nie zobaczymy ładnych ludzi. Choć postać Marii, grana przez Naomi Watts jest niezwykle atrakcyjna, to w obliczu katastrofy, w niektórych ujęciach staje się szpetna i odpychająca. Kiedy zraniona zostaje w nogę, to ten wątek konsekwentnie prowadzony jest przez cały film. Kobieta nie biega po kilku minutach jak zdrowa łania, jak w wielu produkcjach kategorii B. Samo przedstawienie niszczycielskiej fali było nie tylko kunsztem efektów specjalnych, ale również zwycięstwem okrutnej rzeczywistości.  Ludzie porwani przez tsunami nie zostali porwani przez czystą, chlorowaną wodę, ale przez szlam, w którym znalazło się wszystko, co akurat stało na jego drodze. Uderzenie przez falę oznaczało uderzenie ogrodowego stołu, roślin, kawałków dachów, mebli. W scenie, gdzie bohaterowie przemieszczają się po zniszczonym mieście widać naturalistyczne pokazane zwłoki. Prawdziwość wydarzeń odbija się w każdym krzyku, płaczu dziecka czy łzach po utracie ukochanej osoby. Hiszpanie to mistrzowie dramatu. Bayona konsekwentnie przeprowadzał nas przez kolejne sceny, może nie zaskakiwał, ale wzruszał na pewno.

  Nie trzeba dodawać, ze Naomi Watts oraz Ewan McGregor świetnie oddali emocje swoich postaci. Gra aktorska na dużym poziomie. Jednak ja zwróciłam uwagę na, moim zdaniem, doskonale zapowiadającego się Toma Hollanda, który ma dopiero 16 lat, a zagrał tak, że niczym nie odstawał od starszych i bardziej doświadczonych kolegów z planu.

Maria i jej syn Lucas, czyli Naomi Watts oraz Tom Holland.
  Gdzieś przeczytałam, że film ten porównywany jest z Titaniciem. Nie posunęłabym się tak daleko. Podczas, gdy dzieło Jamesa Camerona to klasyk katastroficznego gatunku, tak Niemożliwe ocenić można jedynie jako film dobry. Nie był tak dopracowany, nie miał tej głębi, nie był melodramatem... wymieniać można  długo. Jedyne chyba co je łączy to fakt wodnej katastrofy.

SPOILER: Trudno jednak ocenić samo zakończenie. Był to przewidywalny, błahy happy-end, jednak reżyser wzorował się na prawdziwej historii. Szczęśliwe zakończenie zdradza chociażby tytuł, jak i plakat filmu. Zarzucane jest tej produkcji, że daje nadzieję, w miejscu gdzie śmierć poniosło tyle ludzi. Jak dla mnie jest to argument wyssany z palca. Niemniej jednak, gdyby to była historia fikcyjna, to miałabym za złe scenarzyście tak przewidywalne zakończenie. KONIEC SPOILERA

Moja ocena: 7/10.