niedziela, 3 grudnia 2017

Międzyblogowe podsumowanie listopada’17 w kinie

Nareszcie obejmujemy stery i jesteśmy gospodarzami kinowego podsumowania listopada, bądź też listopadowego podsumowania kina! Skład bez zmian, ale mała wizualizacja nie zaszkodzi, zatem poniżej jesteśmy my 😊 a jeszcze niżej nasze komentarze na temat tego, co oglądaliśmy w kinach w minionym miesiącu.





Kolejność tytułów wg dat premier:

3.11.2017

MOTHER!


Emilia (Po napisach końcowych): Mother! aż prosi się, by czytać go kluczem biblijnym. Zagorzałych wyznawców ironiczne spojrzenie Aronofskiego na proces powstawania religii może mierzić. Jakby specjalnie próbował zaszokować wyborem biblijnych tematów. Mother! zatacza koło. Od Genesis, poprzez Kaina i Abla, mniej lub bardziej fałszywych proroków, po komentarz do bardziej współczesnych, dobrze znanych nam wątków — niewolnictwa, toczonych wojen religijnych aż po niemalże samounicestwienie się świata... bo jak to pisali w Księdze Rodzaju "prochem jesteś i w proch się obrócisz".
I tak bez końca.  Mother to nieco chaotyczna, momentami niewygodna jazda bez trzymanki. Warto się w tę drogę z Aronofskim, Lawrence i Bardemem wybrać.  (7/10)

Grzegorz (WELUR & poliester): Niepokojący i ciężki. Aronofsky stworzył niezwykle skomplikowany film, w którym kryją się niezliczone pokłady znaczeń i interpretacji. Obraz można odczytać zarówno jako przedstawienie życia partnera celebryty, ale także biblijną alegorię. Jaką? Nie zdradzę. Przygotujcie szare komórki, bo warto. Wisienką  na torcie jest znakomita  Jennifer Lawrence. (8/10)

Michał (Tako rzecze Wiking): Są tacy kolesie, na których filmy chodzę w ciemno. Jednym z takich ziomków jest Darren Aronofsky, który kręci filmy bardzo specyficzne, ale specyficzne w ten sposób, który ja akceptuję. I przez około ¾ filmu „Mother!” wydawało mi się, że chłop stworzył kolejny, wielki film. Spoiler: NIE tym razem. Końcówka filmu, która okazuje się nagłym przyspieszeniem akcji, przyspieszonym, chorym, obrazem Pisma Świętego, wybiła mnie z rytmu, miałem ochotę nawet opuścić salę kinową. Te ostatnie kilkadziesiąt minut to gniot, który nie jest godny nazwiska Aronofsky. A pomyśleć, że większość produkcji to naprawdę świetnie zrealizowane, aronofsky’iowe (he he, taki śmieszny wyraz stworzyłem) podejście do tematyki świętej księgi chrześcijan. Oby, następnym razem, Darren wrócił do dawnej formy… (6/10)


Agata (ILwM): Początkowo intrygujący, zagadkowy i bardzo wciągający. Mniej więcej w połowie filmu zaczyna robić się strasznie symbolicznie. Pod koniec symbolika ta tak nachalnie i prostacko daje po oczach, że staje się niemalże kalką tego, co ma oznaczać. Zbyt dosłownie, zbyt intensywnie, zbyt prostacko. (5/10)






ZŁE MAMUŚKI 2: JAK PRZETRWAĆ ŚWIĘTA





Madzia (Nieco inna panna M.): Jest zabawnie, jest niegrzecznie, jest ostro. Słabiej trochę ta część wypada przy pierwszej, ale i tak jest nieźle. Film trochę inny niż wszystkie świąteczne komedyjki, więc warto sobie, z ciekawości nawet, obejrzeć. Świetnie wypadają też starsze mamuśki. Christine Baranski, Susan Sarandon i Cheryl Hines to w końcu klasa sama w sobie. Chętnie obejrzałabym kolejny film o ich przygodach. I tylko cały ten wątek ze striptizerem troszeczkę jednak przesadzony, choć bardzo w stylu bohaterki Kathryn Hahn. (6/10)

Emilia(Po napisach końcowych): Typowa amerykańska komedia, która potrafi rozbawić i znudzić podczas 1,5 godzinnego seansu. Świąteczny przeciętniak, o którym szybko zapomnicie. Idealny na jednorazowy seans po pracy, jeśli potrzebujecie szybkiego odmóżdżenia po ciężkim dniu.  Do pewnego momentu jest nawet zabawnie, pod warunkiem, że odstawisz na bok swoje wysublimowane poczucie humoru i dasz się uwieść rynsztokowym żartom. Kilka razy się zaśmiałam, ale im dalej w las, tym więcej sentymentalnego jęczenia. Rozumiem, że Święta rządzą się swoimi prawami i ostatecznie wszyscy muszą sobie podać ręce w ten magiczny czas... Niemniej, im bardziej twórcy uderzają w te pojednawcze tony, tym bardziej zaczynam wiercić się w fotelu i ziewać. (6/10)

Grzegorz (WELUR & poliester): Jak przetrwać Święta – sequel na twardych narkotykach. Jeżeli podobała Wam się poprzednia część, to kontynuacja Was nie zawiedzie. (Nie)idealne matki muszą zmierzyć się z organizacją świąt i… własnymi matkami! Jest zabawnie, wulgarnie, wszystko wyprane z poprawności politycznej i tematów tabu. Może absurdalne sceny są zbyt wyolbrzymione, ale kto nie chciałby spędzić  Świąt przed telewizorem, zamiast na nudnym balecie? Bawiłem się świetnie.  (7/10)

Monika (ILwM): Całkiem to przyjemne. Zarówno śnieżny puch, jak i świąteczny blichtr wylewają się w pewnym momencie z ekranu. Podkreśla to przesłanie filmu, że można by czasem wyluzować w święta. Uwierzcie mi, że patrząc na ekran marzyłam o spokojnych świętach. U mnie wygląda to podobnie – mama myje podłogi z trzy razy, babcia poprawia po niej ze cztery. Postawa Kunis zatem to wzór dla mnie! (6/10)




PEWNEGO RAZU W LISTOPADZIE





Emilia (Po napisach końcowych): Poszłam na ten film nie wiedząc nic, poza tym, że gra tam Kulesza, a to samo w sobie dla mnie jest rekomendacją... i pozostaje nią do dziś. Pierwsza połowa nawet angażuje, historia o tułaczce eksmitowanej nauczycielki i jej syna — studenta prawa uderza w widza i poddaje rewizji nasze często negatywne opinie o bezdomnych. Bezdomny bezdomnemu nierówny. Nie każdy to zapity, śmierdzący moczem żebrak. Jednak im dalej w las, tym historia zaczyna się rozmywać, na pierwszym planie lata jakiś pies burek, który chyba miał spotęgować nasze współczucie dla całej sytuacji, ale z czasem zaczyna irytować. W tle mamy Warszawę, listopad, atak "prawdziwych patriotów" na warszawski Squat Przychodnia podczas 11-listopadowego marszu w 2013 roku. Nie jest to jednak kolorowa Warszawa, jaką znamy z polskich komedii romantycznych, to Warszawa peryferii, zimna, błota, domków działkowych, torów kolejowych, przytułków dla bezdomnych. Taką Warszawę nieczęsto mamy okazję oglądać w kinach. To miasto ponure, podobnie jak codzienność jego mieszkańców. Pewnego razu w listopadzie to kino społeczne, patrzymy na prawdziwą Polskę, rozwarstwioną, dręczoną konfliktami, nienawiścią, bezradnością, często obojętnością. Szkoda tylko, że w połowie ma się wrażenie, że historia zgubiła swój bieg i jedyne co chce się powiedzieć to "Do brzegu Panie Jakimowski, do brzegu".  (5/10)

Michał (Tako rzecze Wiking): To jeden z tych filmów, o których nie chce się pisać, bo i szybko się o nich zapomina. Owszem, pierwsze minuty są naprawdę spoko, jednak im dalej w akcję, tym coraz gorzej. W sumie nawet nie wiem, co miałbym tu napisać, bo nie ma o czym. Słabiutkie dzieło, na które szkoda aktorskiego talentu Agaty Kuleszy. (4/10)


Agata (IlwM): Jakimowski obsadza w głównej roli Kuleszę i bierze się za przedstawienie historii inspirowanej prawdziwymi wydarzeniami. Do tej pory brzmi tak, jakby ten film miał być moim prezentem urodzinowym. Ale, aleee... główna historia zostaje w pewnym momencie porzucona, bohaterom wciśnięto w usta absurdalne i nienaturalne teksty („Po co przybywasz?”), a Królowa Kulesza pojawia się coraz rzadziej na ekranie. Czar pryska. Niedokończony temat = niewykorzystany potencjał. (4/10)




10.11.2017

LISTY DO M. 3





Madzia (Nieco inna panna M.): Cóż można powiedzieć. Ładnych parę lat temu Mitja Okorn zrobił chyba pierwszą dobrą polską świąteczną komedię romantyczną, od której polscy twórcy nadal próbują odcinać kupony. Jest słabiej, i to nawet słabiej niż w części drugiej, ale nadal nie jest najgorzej. Nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem, ale wątek Tomasza Karolaka jest w tym filmie najlepszy. Za to wątek Borysa Szyca i Magdaleny Różczki kompletnie niepotrzebny. No i nadal nie mogę przeboleć braku  Macieja Stuhra i Romy Gąsiorowskiej. (4/10)

Emilia (Po napisach końcowych): Listy do M. 3 po raz kolejny sięgają po dobrze znane nam tezy – że rodzina jest najważniejsza, że trzeba słuchać głosu serca i każdy problem da się rozwiązać, jeśli ma się wsparcie w bliskich. To wszystko już było, zaprezentowane tylko w innej choreografii. Powiecie, że się czepiam – trochę tak jest. Jeśli co roku mam chodzić na film, to chciałabym, by co roku naprawdę warto było na niego iść. Jeśli co roku tworzymy kolejną część dobrze znanej nam historii, niech wprowadza jakiś nowy, świeży element. Twórcy osiedli na laurach, skoro poprzednie części się sprzedały – weźmy te same składniki, wymieszajmy i zaserwujmy podobne danie, tylko w lekko zmienionej formie. To tak jakbyście jednego dnia robili na obiad makaron z warzywami, a na drugi zapiekankę makaronową z resztek. Niby smacznie, ale Gordon Ramsay kręciłby nosem na brak finezji. (5/10)

Michał (Tako rzecze Wiking): Trzecia część polskich filmów świątecznych okazała się nadspodziewanie dobrym kinem. Dzieło to wróciło do komediowych korzeni serii i wyszło to na dobre. Co prawda „dwójkę” też lubię, ale nie chciałbym, aby i „trójka” poszła w dramat. Znowu mamy milion wątków – jedne świetne (Karolak-Grabowski), inne średnie (Malajkat-Kuna), inne żenujące (Kwaśny-Zawadzka-Pławiak) – które, standardowo prezentują świąteczne perypetie bohaterów. Film ma słabsze momenty, jednak ogólnie okazuje się tym, czym okazać się powinien: kinem idealnym na święta. (6/10)

Monika (ILwM): Tak, jak jedynkę listów uwielbiam i obiecuję oglądać ją co roku do końca mojego życia – tak, trójka wydaje się już mocno na siłę. Szyc ganiający pingwina po galerii handlowej to jakiś tani pokaz parkur. Na plus produkcji – Grabowski. (6/10)


Agata (ILwM): Jest lekko, klimatycznie i pomimo „psiej dupy” totalnie nievegowsko, czytaj: kulturalnie, bez żenady i momentami bardzo zabawnie. Na minus: brak pomysłu na nowe wątki zaowocował skopiowaniem tych, które znamy już z poprzednich części. Mimo wszystko, jeśli TVN-owi zachce się nakręcić kolejny odcinek tego serialu, to znów z pozytywnym nastawieniem zasiądę w kinie.  (5.5/10)




SUBURBICON





Emilia (Po napisach końcowych): Film, który ma chyba najbardziej przekłamany zwiastun ever. Co nie zmienia faktu, że sam film okazał się pozytywnym zaskoczeniem. Coenowski styl wylewa się z ekranu, jest zabawnie i groteskowo. Julianne Moore jest fenomenalna i nawet Matt Damon, którego fanką nie jestem, ma okazję udowodnić, że zazwyczaj wyrażając swoje opinie o nim, nie mam racji. Czarna komedia rozgrywająca się w latach 50., ukazująca problemy Ameryki współczesne nawet prawie 70 lat później. Coś jest nie tak z ludzkością, która zamiast rozwijać, zacietrzewia się w swoich średniowiecznych przekonaniach. Naprawdę niezły, choć nie zapada w pamięć. (6/10)

Michał (Tako rzecze Wiking): George Clooney chciał być jak bracia Coen (ci byli zresztą scenarzystami), czego nawet w filmie nie starał się ukrywać. Jest zatem odpowiednio zabawnie, jest zatem odpowiednio dziwnie, aktorzy grają kapitalnie (Oscar Isaac wręcz masakruje zajebistością!), muzyka jest rewelacyjna. Film ten ma jednak jeden, spory, problem: Clooney tak bardzo chciał być jak Coenowie, że nie dodał tu nic od siebie. Jeśli znacie filmy słynnych braci, nic Was tu nie zaskoczy. Bawić powinniście się jednak dobrze. (7/10)



Agata (ILwM): Ten tytuł jest jednym, wielkim wyjątkiem od moich filmo-gustowych reguł. Nie lubię groteski, ani absurdu – a tym razem byłam nimi oczarowana; nie trawię Matta Damona – a tym razem jestem zachwycona jego grą; nie należę do fanów twórczości braci Coen – a tym razem napisany przez nich scenariusz kupiłam całkowicie! Dobre, czarne poczucie humoru, kilka zwrotów akcji, oryginalni i charakterystyczni bohaterowie oraz ciekawy splot wątków kryminalno-obyczajowych. Moje największe filmowe zaskoczenie tego miesiąca. (8/10)




KRYPTONIM HHhH




Michał (Tako rzecze Wiking): Kiedy narracja prowadzona jest tu z perspektywy Reinharda Heydricha, film jest przekozacki. Jason Clarke tworzy kreację życia, rewelacyjnie partneruje mu Rosamund Pike. Poznajemy portret tego zbrodniarza, zagłębiamy się w jego psychikę i nagle… film zaczyna być prezentowany z perspektywy zabójców nazistowskiego zbrodniarza. Przebolałbym to nawet, bo i całkiem spoko prowadzi się ich wątek, jednak pod koniec produkcji dają o sobie znać „amerykanizmy”. Pojawia się patos, pojawia się żałosna scena w podziemiach kościoła, sam film cholernie na tym traci. Szkoda, że Jimenez nie postanowił nakręcić całego filmu z perspektywy Heydricha – byłoby to coś nowego, a tak, jeśli widzieliście „Operację Anthropoid”, to w zasadzie widzieliście i „Kryptonim HHhH”. Choć, osobiście, bardziej polecam tę nowszą produkcję ze względu na rolę Clarke’a. (6/10)




BEKSIŃSCY. ALBUM WIDEOFONICZNY




Michał (Tako rzecze Wiking): Biegnijcie na seans! Dokument (?) ten idealnie współgra z "Ostatnią Rodziną" (choć ponoć jeszcze bardziej z książką Magdaleny Grzybałkowskiej "Beksińscy. Portret Podwójny" - ta pozycja jest na mojej liście, muszę ją w końcu nadrobić), choć oczywiście prezentuje losy Beksińskich jeszcze bardziej z "ich perspektywy". W filmie wykorzystano autentyczne materiały nagrywane przez rodzinę (choć oczywiście głównie przez Zdzisława) - bywa lekko, bywa niezwykle ciężko. Pełno tu czarnego humoru, pełno genialnych puent - jest to kino, na skalę ŚWIATOWĄ, oryginalne, rewelacyjnie zmontowane, finalnie, co oczywiste, powodujące niesamowitego doła. Dalej mam ciary na myśl o tym seansie. (9/10)


Agata (ILwM): Jeden z najciekawszych dokumentów, jaki widziałam w ostatnim czasie. Swoim naturalizmem wywołuje wręcz uczucie niezręczności, gdy w trakcie seansu podglądamy tę nieszablonową rodzinę. Ale tym razem uznaję ten zabieg za olbrzymią zaletę. Bardzo emocjonujący obraz (w sumie, jak wszystkie, które wyszły z rąk Beksińskiego) nawet pomimo tego, że niełatwo utożsamić się z bohaterami tej historii. I całe szczęście, że niełatwo. (8/10)





17.11.2017

LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI




Grzegorz(WELUR & poliester):  Pusty, przeciętny, typowy. Nie jest to fatalny poziom „Suicide Squad”, ale opowiedzenie tego filmu w jednym zdaniu nie jest najlepszą rekomendacją. Postacie nie wzbudzają emocji (sam kibicowałem, aby Cyborg umarł), a główny złoczyńca i jego intryga to kalka ze wszystkich letnich blockbusterów. Jeżeli nie lubisz humoru Jossa Whedona (jego „Firefly” ma specjalne miejsce w moim sercu) to nawet nie oglądaj tego filmu, bo poza tym nie posiada on żadnych zalet. (5/10)

Michał (Tako rzecze Wiking): Są filmy, o których najchętniej w ogóle bym nie pisał – to jeden z nich. Ludzie tworzący szajsowersum DC nie wyciągają wniosków z kolejnych wtop, przez co atakują nas potem takimi paździerzami. To idealny przykład filmu dla pięciolatków – nie musi być wiadomo, o co chodzi, byleby się działo. Mamy jakieś mother boxy (równie dobrze mogłyby to być kalesony Amazonek, bo i tak wyciągnięto je z…), jakiegoś typa, którego generowali komputerowo twórcy „smoka z Wiedźmina” (serio, jakim prawem, w XXI wieku, przy takiej technologii, ktoś jest w stanie stwierdzić, że Steppenwolf wygląda spoko?!), jakąś pornodrużynę (bo przecież nikt tak by nie ubrał superbohaterów), a to wszystko okraszone zostało żenującymi efektami specjalnymi (specjalnej troski raczej) oraz beznadziejną, podniosłą muzyką. Co gorsze, jedyna postać, która ma w tym uniwersum jakiś potencjał, czyli Aquaman (idealny casting, bo nikt bardziej niż Momoa się nie nadawał) został zrąbany po całości – włożono mu w usta żenujące teksty i zamiast bawić, powoduje zażenowanie. Pewnie znajdą się fani tego „filmu”, ale zapewne będzie ich ze trzech… na całym świecie. (3/10)


Agata (ILwM): Dołączam do grupy marudzących. Nie ze względu na to, że JEST TO kino typowo rozrywkowe, a ja wolę dramaty, ale ze względu na to, że TO MIAŁO BYĆ kino rozrywkowe, a okazało się być dramatem (w sensie: porażką/klapą/kompromitacją/fiaskiem). Zabrakło mi tutaj: wyrazistych bohaterów, wartkiej akcji, dobrych efektów specjalnych, chociaż kilku śmiesznych żartów i ciekawej fabuły. Choćbym nie wiem, jak się nagimnastykowała – nie dam rady zaliczyć tego do kina rozrywkowego. (4/10)




NAJLEPSZY





Madzia (Nieco inna panna M.): Wcale taki najlepszy ten film nie jest. W porównaniu do poprzedniego filmu Łukasza Palkowskiego ("Bogowie") wypada blado. Nie jest też jednak najgorszy. Taki sobie średniak, na którego może i warto się do kina wybrać, ale bez zbytniego nastawienia na majstersztyk. Gdyby tak skrócić część pierwszą, a wydłużyć drugą i wyrzucić scenę z zombie, która tu w ogóle nie pasuje, to byłoby o niebo lepiej. (6/10)

Michał (Tako rzecze Wiking): Jedno z największych rozczarowań roku. Nie zrozumcie mnie źle – nie jest to zły film, ale patrząc na potencjał reżysera i fabuły, jest to naprawdę rozczarowanie. Zombie, dziwnie skacząca akcja, słaby montaż – tu naprawdę sporo rzeczy nie pykło. Najbardziej jednak nie pykła muzyka – jakieś wesołe pierdzenie ma oddawać pot, krew i łzy?! Łapałem fejspalma przy każdej scenie, gdy pojawiała się autorska ścieżka dźwiękowa – gorszego soundtracku stworzyć się po prostu nie dało. Nie ratuje go nawet „Child in Time” oraz „Born to be Wild”. Dramat. Szkoda, że tak wiele elementów popsuło ogromne starania Gierszała oraz Jakubika – ci są absolutnie kapitalni. Mam nadzieję, że to tylko wypadek przy pracy i że kolejnym filmem Łukasz Palkowski udowodni, iż wybitni „Bogowie” nie byli przypadkiem. (6/10)

Monika (ILwM): Miejscami bardzo hollywoodzki. Zgadzam się z opinią większości znajomych, że wychodzenie z nałogu było tu pokazane perfekcyjnie, zaniedbano zaś przygotowanie do przebiegnięcia ciężkiego, jak wychodzenie z po sylwestrowego kaca, biegu. Osobiście znam kilku świetnych biegaczy i wiem ile wysiłku potrzeba by przebiec taki maraton, a co dopiero Ironmana. Aktorsko natomiast petarda. (8/10)


Agata (ILwM): Najlepszy w „Najlepszym” jest opowiedziany temat, ale sposobu jego opowiedzenia już tak entuzjastycznie nie wspominam. Raziło mnie trochę nierównomierne nakreślenie wątków, bo o ile uwierzyłam w niełatwą, ale zwycięską walkę z nałogiem, o tyle wygrana w podwójnym Ironmanie wydaje się naprawdę nieprawdopodobna. Gdyby nie materiały archiwalne, to stwierdziłabym, że scenarzysta wciska nam tanią bajeczkę. Jednak, pomimo kilku mankamentów film ogląda się całkiem dobrze. A aktorsko – rewelacja! Jeden film, a tak dużo skrajności w jego odbiorze. (6/10)




TUNEL




Michał (Tako rzecze Wiking): Jak spieprzyć cholernie mocną i genialnie prowadzoną historię? Odpowiedź znają twórcy „Tunelu”. Do tej pory  kminię, z jakiej paki, władowali do tej produkcji żenujące sceny komediowe (choćby o sikaniu) czy tak słaby soundtrack. Po prostu w głowie mi się nie mieści, iż dysponując tak kapitalnym potencjałem, aż tak mocno go zrujnowali. Bo naprawdę wszystko inne jest tu super: aktorzy, zdjęcia, efekty. Tu aż czuć ciężar beznadziejnej sytuacji, w której znalazł się główny bohater. Była szansa na wspaniałe dzieło, a tak wyszedł przeciętniak. (6/10)




SOYER




Madzia (Nieco inna panna M.): Kontynuacja zeszłorocznego eksperymentu łódzkiej Szkoły Filmowej - czyli film dyplomowy studentów aktorstwa. Nie jest źle. Mogło być lepiej (widać to w przypadku zeszłorocznego "Śpiewającego obrusika"). Film podzielony jest na trzy części, każda z nich przybliża nam jednego z trójki głównych bohaterów. O ile pierwsza część, o tytułowym Soyerze, jest naprawdę ciekawa, tak z każdą kolejną robi się coraz słabiej, tak że ostatnia, trzecia część jest najzwyczajniej w świecie nudna. Jak na film dyplomowy, wypada nieźle. W porównaniu do "Śpiewającego obrusika" wypada blado. (5/10)


Agata (ILwM): Film składający się z trzech rozdziałów i chociażby dla samego pierwszego – warto było obejrzeć. Satyryczny, sarkastyczny, zabawny, a w dodatku niedyskretnie nabijający się (niczym ja) z vegemanii. Pozostałe dwie części odstają, ale wybaczam, bo nie ranią umysłu, ani inteligencji widza, a po prostu są średnie. (5,5/10)



24.11.2017



MORDERSTWO W ORIENT EXPRESSIE





Michał (Tako rzecze Wiking): Filmy Kennetha kupuję w ciemno, po prostu je uwielbiam. Podobnie jest i tym razem. Branagh nie tylko świetnie film wyreżyserował, ale i genialnie wczuł się w postać Poirot, pozwalając widzom wejść w umysł jednego z największych detektywów w historii popkultury (chyba śmiało mogę go już tu włączyć). Gra jak natchniony i kompletnie nie rozumiem zarzutów „krytyków”, iż dzieło to świadczy o megalomanii Kennetha (niby przez to, że jest w każdej scenie ukazuje, iż ma się za lepszego od innych). „Krytycy” jak zwykle woleliby pewnie film o obieraniu ziemniaka w Afganistanie, standard. Wracając do dzieła Kennetha. Jest dynamicznie, dialogi są kapitalne, bohaterowie niezwykle intrygujący (ogromne brawa dla WSZYSTKICH gwiazd na ekranie – mając nawet krótkie rólki, wypadli wybornie!), muzyka rewelacyjna. Jedyne, czego mogę się czepić to wpleciona w fabułę, kompletnie z czapy, scena nawiązująca do „Ostatniej Wieczerzy”. Ok, rozumiem zamysł Branagh, ale moim zdaniem, wypadło to kiczowato. Ogólnie jednak film bardzo polecam! (8,5/10)



Agata (ILwM): Orient Express pokazany naprawdę efektowanie, natomiast morderstwo w nim dokonane – jedynie ok. Świetna współpraca pokaźnej gromady znanych aktorów. Szanuję, że udało im się wykreować charakterystyczne, oryginalne i specyficzne osobowości, ale jednocześnie nie walczyć o pozycję lidera w tej aktorskiej grupie. Troszkę jednak za mało kryminalny ten kryminał, jak na mój gust. (6/10)




CICHA NOC




Emilia (Po napisach końcowych): Jeden z najbardziej polskich filmów ostatnich lat. Jest w nim coś tak bardzo prawdziwego, że przez cały seans potakiwałam ze zrozumieniem. Piotr Domalewski ma wyjątkową umiejętność obserwowania ludzi i przelewania tych obserwacji na ekran bez zbędnych upiększeń, kinematograficznych zabiegów, filmowego fałszu. Nie próbuje nas do swoich bohaterów przekonać ani zniechęcić – on nam po prostu pokazuje – to są ludzie tacy jak Ty jak Twój sąsiad, wujek, matka. To jest Polska właśnie, gdzie Ojcze nasz przeplatane jest kieliszkiem wódki.
Oby więcej takich debiutów w polskim kinie! (8/10)

Grzegorz (WELUR & poliester):  Debiut, który może wprawić w kompleksy stare wygi polskiego kina. Wigilia, wódka i prowincja w Polsce Wschodniej. Ilość patologii, zachowania na pokaz, cwaniactwa i roszczeniowego podejścia bohaterów sprawiła, że wyszedłem z kina wściekły. Czy mi się podobał? Nie. Czy film jest świetny? Tak!  (8/10)

Michał (Tako rzecze Wiking): Ktoś tu naoglądał się filmów Smarzowskiego, jednak zrobił to bardzo uważnie. „Cicha Noc” to kino mocne, głębokie, uderzające z siłą ciosu Muhammada Ali. Dokładnie tak, jak robi to Smarzol. Nie mam jednak zamiaru marudzić, iż Piotr Domalewski poszedł w tę stronę, co to to nie! Zwłaszcza, że stworzył kino wyborne. To kino życiowe, ukazujące różne schematy znane z polskich rodzin, okraszone niezwykłymi kreacjami aktorskimi oraz naprawdę świetnymi dialogami. Film ma jednak jeden problem: brakuje mu przytupu w finale. Puenta jest słaba, zabrakło uderzenia nokautującego. „Cicha Noc” to jednak wciąż kino wspaniałe, zdecydowanie warte polecenia. (8/10)

Monika (ILwM): Współczuję każdemu, kto odnalazł swoje święta w tych pokazanych na ekranie. Film absolutnie niewygodny, smutny. Wszystko się zgadza – jest choinka, rodzina, kolędy i trzynaście potraw. Jeden element sprawia, że patrzy się na to niewygodnie – wóda. A ta, jak wiemy, jest częstym gościem na polskich stołach. (8/10)



Agata (ILwM): Przede wszystkim dla koneserów mocnych, przytłaczających, depresyjnych, polskich dramatów. Szczęśliwie dla mnie, że należę do tej grupy. Wiem i rozumiem jednak, że mnóstwo osób ceni sobie w kinie rozrywkę i możliwość relaksu, więc ostrzegam – z tej Wigilii nawet niespodziewany gość by uciekał. A ja, mimo wszystko, się zasiedziałam.  (8/10)





COCO




Michał (Tako rzecze Wiking): Rzadko mi się zdarza, bym był bliski uronienia łezki – tu jednak w finale prawie do tego doszło. Film Disneya bawi, wzrusza i porusza – jest po prostu piękny. Barwny, świetnie przemyślany, z idealną puentą. Trafi zarówno do dzieci, jak i do dorosłych – sam byłem świadkiem, jak po seansie panowie płakali jak bobry i wcale im się nie dziwię. Wspaniała, meksykańska kultura doczekała się wspaniałego filmu. Filmu, który absolutnie trzeba znać. (9/10)

Agata (ILwM): Bardzo schematyczna, a jednocześnie klimatyczna i ślicznie zrobiona bajka z mądrym przekazem. Bo lekcji wiary w siebie nigdy za wiele. Tak samo, jak umiejętności łączenia indywidualności z wszczepianymi od małego wartościami i tradycjami. A jeśli lekcje te są podane lekko, a zarazem na serio, a w dodatku kolorowo i estetycznie – to koniecznie trzeba na nich być. (7.5/10)



KRAINA LODU. PRZYGODA OLAFA -

film krótkometrażowy



Michał (Tako rzecze Wiking): Długa krótkometrażówka (jak na standardy filmów puszczanych przed innymi filmami), którą obejrzycie przed „Coco”. Produkcja ta trwa około dwudziestu minut i jest to naprawdę fajnie spędzone dwadzieścia minut. Olaf jest wspaniały, akcja całkiem fajna, jednak nie zabrakło również paru, niepotrzebnych, scen, które wprowadzają tu czasem sporo nudy. Sam filmik warto jednak obejrzeć w czasie świąt – współgra z nastrojem. (7/10)



Agata (ILwM): Króciutki, treściwy, zabawny i w świątecznym tonie. Kupuję to, mimo że ogółem Kraina lodu obchodzi mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg. Nie mogłam sobie odmówić tego sucharka. (7/10)





TOTEM





Michał (Tako rzecze Wiking): Są filmy złe, bardzo złe i jest „Botoks”. Teraz jednak wyrósł mu spory „konkurent”. To coś, stworzone przez Jakuba Charona, jest tak … brakuje mi słów, by opisać to, czego „doświadczyłem” w kinie. Żenada? Za słabe. Gówno? Za słabe. Język polski nie przewiduje słów, które mogą opisać „kino” pokroju „Botoksu” czy „Totemu”. W tym, tak zwanym filmie nie zrozumiecie ¾ dialogów, będziecie się irytować długością trwania seansu, a na koniec będziecie mieli chęć odnaleźć osoby, które dały kasę na powstanie tego czegoś i zechcecie ich oskarżyć o utratę czasu. Mam nadzieję, że wszyscy, WSZYSCY, którzy spowodowali, że „Totem” powstał skończą w więzieniu z karami dożywocia, bo tylko to powinno przysługiwać za torturowanie widzów.



Agata (ILwM): Totem - ***** *** ***** ***** ********************* ********** **** *****  - To fragment jednego z monologów, który usłyszymy w filmie, ale tam niestety bez cenzury. A teraz dopowiedzcie sobie resztę. Ten film nie broni się kompletnie niczym. (1/10)




TABELA PODSUMOWUJĄCA:



Zadecydowaliśmy, że ogłaszamy najlepszy/najgorszy film miesiąca wówczas, gdy obejrzała go co najmniej trójka z nas :) 

A grudniowe podsumowanie znajdziecie w styczniu u Madzi, albo u Grzesia. 






czwartek, 30 listopada 2017

Morderstwo w Orient Expressie



Naprawdę niezły film, który niczym nie powalił mnie na kolana. Przyjemnie spędzone dwie godzinki, w trakcie których można napawać oczy widokiem  weteranów kina (m.in. Judi Dench, Penelope Cruz, Johnny Depp, Michelle Pfeiffer) w niejednej wspólnej scenie – właśnie ta niecodzienna kombinacja podobała mi się najbardziej. I detektyw Hercules Poirot (Kenneth Branagh) też daje radę.

Rozwiązanie zagadki tytułowego morderstwa spoko, ale jednak troszkę zabrakło mi jakiegoś takiego dogłębniejszego śledzenia toku rozumowania Poirota. Żebym zobaczyła, kiedy dokładnie zaświeciła się żaróweczka nad jego głową. No ok, niby to było, ale mogło być jeszcze bardziej pedantycznie, bo przecież mamy do czynienia z królem pedantyzmu i słabo patrzy się na to, że ta jego przypadłość objawia się przede wszystkim zwracaniem uwagi na przekrzywione krawaty innych facetów. Już bardziej błyskotliwie i spektakularnie zostało pokazane zakończenie śledztwa z pierwszej sceny, które przecież stanowiło jedynie przystawkę do całej tej historii.

A może po prostu mam dzień czepiania się Morderstwa w Orient Expressie. Który to dzień trwa co dzień od minionego piątku włącznie do dziś (też włącznie).

Ponarzekałam, ponarzekałam, ale i tak jest spoko. Bo podobały mi się sceny wewnątrz pociągu – w sensie, że scenografia. Podobały mi się wąsy Poirota, które niektórzy strofują. Podobał mi się sam Branagh w roli detektywa i nie uważam, że było go za dużo. A takie zarzuty też podobno padają. Podobała mi się cała aktorska kombinacja, o której napisałam na początku. Bo szanuję, że te gwiazdy (naprawdę wielkiego formatu) nie wchodziły sobie w paradę, tylko bardzo zgrabnie współpracowały. A domyślam się, że pokazane całego swojego aktorskiego talentu, przy jednoczesnym nie tłamszeniu aktorskich talentów współpracowników, raczej nie należy do łatwych zadań.

Seans naprawdę sympatyczny, aczkolwiek raczej jednokrotnego użytku. Obstawiam więc, że nie rozpocznę własnego śledztwa w poszukiwaniu DVD, gdy już się pojawi. No chyba, że pojawi się w pewnym sklepiku, który nie jest Biedronką, a w którym w miarę systematycznie zdobywam różne ciekawe tytuły za jedyne 2.99zł. Legalnie!


6/10



niedziela, 26 listopada 2017

Cicha noc



Niech Was nie zwiedzie zwiastun – to nie jest komedia, ani nawet satyra, a ciężki dramat z elementami komediowymi. I chociaż elementy te potrafią szczerze rozbawić, to jednocześnie nie pozostawiają wątpliwości, że tak naprawdę są przykre, a nie wesołe.

Film trafnie obrazuje to, co dla tysięcy polskich rodzin nie jest ani nowością, ani tym bardziej zaskoczeniem. A mimo tego patrzy się na tę biedną, wiejską familię z ogromnym współczuciem i poczuciem niemocy. Niesamowicie realistyczne kino (w większości, bo finał chyba aż zanadto zdramatyzowany, chociaż niestety możliwy do spełnienia) – z pieczołowitą dbałością o detale. Obraz świąt, których nie znajdziemy w reklamach z kotkiem wesoło hasającym po puszystym śnieżku, na którego czeka miska wypełniona Whiskasem. Bo zamiast śniegu – błoto po kostki, zamiast butelki wina – butelki wódki, choinka kradziona, kłótnia o to, czy znów oglądać Kevina, matka polka tysiąca dzieci sama nad garem bigosu, dzieciaki z nosami w telefonach, a głównym, chociaż jednocześnie omawianym po kątach tematem, są oczywiście pieniądze.

Brzmi, jak generalizowanie mieszkańców wsi? Według mnie to po prostu trafne i rzetelne odzwierciedlenie historii ogromnej liczby Polaków, którzy z autopsji znają taki klimat świąt. A chociaż trudno to przyjąć do wiadomości, są to święta o wiele bardziej prawdopodobne, niż te, które znamy z uroczych Listów do M. Niestety.

I potwierdzam, że czuć tu klimat Smarzowskiego, ale bardziej w sensie inspiracji, niż plagiatu.
I podkreślam, że nie mam nic do wsi.

I może z recenzji trudno to wywnioskować, więc dla jasności dodam jeszcze, że film naprawdę bardzo mi się podobał. Jestem zachwycona prawie wszystkimi męskimi rolami (dziadek wygrał!), scenografia, jak to zazwyczaj w polskich dramatach – genialnie realistyczna, a scenariusz chociaż nieodkrywczy, to uświadamiający.


7.5/10



sobota, 11 listopada 2017

Mother!



Jeśli jeszcze nie mieliście okazji, to odpalcie sobie teraz zwiastun reklamujący ten film i zobaczcie o czym ów film nie jest. No ok, nie będę już przesadnie wyolbrzymiać i powiedzmy, że coś mniej-więcej takiego, jak w trailerze, pojawia się również w samym Mother!, ale czy po jego obejrzeniu (w sensie – zwiastuna) doszlibyście do wniosku, że Aronofsky zaserwuje nam bardzo metaforyczne kino biblijne? I o ile z początku jest to naprawdę wciągający i intrygujący seans, tak z każdą kolejną minutą robi się tak strasznie obrzydliwie dosłownie, że już nawet nie ma mowy o symbolice. To po prostu aronofsky-owa kopia wydarzeń, które znamy z lekcji religii. Ahh i o obiektywności reżysera nie ma tutaj mowy, ale przecież ma on do tego pełne prawo. Gdyby nie ta rażąca prostota, ocena byłaby o wiele, wiele wyższa, a tak... jest średnio. Szkoda bardzo, zwłaszcza, że pozytywów w tym filmie początkowo nie brakowało!

Tak, jak wspomniałam – mniej więcej 1/3 filmu jest naprawdę BARDZO interesująca, zagadkowa i angażująca. Mimo, że akcja praktycznie całego filmu rozgrywa się we wnętrzu przestronnej i ogromnej willi, to z każdą minutą robi się coraz bardziej klaustrofobicznie. Atmosferę zagęszczają przede wszystkim pojawiający się w domu kolejni osobnicy. Początkowy teatr dwóch bohaterów rozrasta się w pewnym momencie do dzikiego, nieokiełznanego i naprawdę męczącego tłumu. I właśnie wtedy dochodzi do wybuchu absurdu, na który już nie da się patrzeć z takim zapałem, jak na początku. Przesada zdecydowanie nie pomaga tej produkcji. Kino artystyczne osiąga apogeum kiczowatości. Symbolika przekształca się w tanią kontrowersję. To, co zachwycało, zaczyna irytować.


Czasami, nie wiadomo jak i skąd pojawia się takie nieopanowane uczucie niepokoju. Strach, że niedługo wydarzy się coś złego. To uczucie towarzyszyło mi od samego początku Mother!. Sądziłam jednak, że coś złego spotka główną bohaterkę, nie podejrzewałam, że mnie jako widza również. 

środa, 8 listopada 2017

Międzyblogowe podsumowanie października’17 w kinie



Skoro zrobiliśmy to drugi raz, to można już przyjąć, że to tradycja :D

Tym razem podsumowanie opublikowała na swoim blogu 

Emilia z Po napisach końcowych, które znajdziecie TUTAJ.


Skład komentatorów bez zmian, a zatem dzięki opiniom:

♥naszej tegomiesięcznej rekordzistki Madzi z Nieco inna panna M. (ma na swoim koncie aż 15 październikowych premier w kinie)
♥ Michała z Tako rzecze Wiking
♥ Grzesia z WELUR & poliester
♥ oraz nas – rzecz jasna

dowiecie się, którymi filmami byliśmy oczarowani, a którymi rozczarowani.

Październik był dla wielu z nas filmową petardą, dlatego tym bardziej zachęcamy do przeczytania podsumowania. Z pewnością znajdziecie w nim ciekawe uwagi na temat głośnych hitów z multipleksów, jak i kameralnych, festiwalowych projektów, które są dostępne jedynie w kinach studyjnych. Bo nielegalnych źródeł tutaj nie promujemy.


Wbijajcie do Emilii TUTAJ, czytajcie, komentujcie i spodziewajcie się kolejnego podsumowania, bo że będzie, to więcej, niż pewne!


sobota, 4 listopada 2017

Pewnego razu w listopadzie



Ten film mógłby zapowiadać się tak, jakby był zaplanowany właśnie po to, aby mnie zachwycić. Napisałam „mógłby”, bo o dziwo, jakoś od samego początku tak się na niego nie zapatrywałam. Pomimo świadomości, że za kamerą zasiadł sprawdzony, polubiony przeze mnie już dawno temu Jakimowski, a przed kamerą stanęła niezawodna, uwielbiana przeze mnie od dawna Kulesza – to moja obojętność wobec tego obrazu nawet mnie zaczęła zastanawiać.

Szkoda bardzo, ale niestety obojętność byłaby najlepszą możliwą reakcją nawet po seansie. Jedynym zaskoczeniem w związku z Pewnego razu w listopadzie jest to, że pomimo totalnego braku oczekiwań wyszłam z sali kinowej rozczarowana (sic!). Historia miała być naprawdę ciekawa i emocjonująca, a w dodatku oparta na faktach. Bo lecąc za Filmwebem chodzi o to, że: Marek wraz z matką zostają pozbawieni przez władze miasta dachu nad głową. Kobieta trafia do przytułku dla bezdomnych, w którym nie jest mile widziana ze względu na swojego towarzysza – psa Kolesia. Nie mam jednak pojęcia dlaczego scenarzysta nie zechciał nam opowiedzieć, jak doszło do zaistniałej sytuacji, ani jak właściwie się ona zakończyła. Nawet jeśli się nie zakończyła, to pomocne byłoby nawet jedno podsumowujące zdanie wyryte białymi literami na czarnym tle tuż przed napisami końcowymi. Tylko tyle, a jednocześnie, aż tyle zabrakło, by mnie do siebie jednak przekonać. I nie rozumiem również, dlaczego AŻ TAKA uwaga została przywiązana do akcji, które rokrocznie dzieją się 11.listopada w stolicy. Toż to gotowy materiał na zupełnie odrębny film!


Mógł być kolejny, bardzo dobry polski dramat, a wyszła jakaś mamałyga. 

czwartek, 26 października 2017

Spotkania na 8. Festiwalu Kamera Akcja

Możliwość uczestniczenia w spotkaniach z ludźmi, których kojarzymy wyłącznie z ról, jakie wykreowali na ekranie, albo z tego za produkcję jakiego filmu odpowiadają, zawsze łączy się z pewnego rodzaju niepewnością. Bo mimo, że nie znamy osobiście aktora/reżysera/scenarzysty, to śledząc jego zawodowe poczynania, to z jakimi tytułami jest związany, czy dużo się o nim plotkuje, czy też jest introwertykiem ceniącym sobie dyskrecję – zawsze buduje pewien obraz postaci, który wydaje nam się słuszny i pewny. Dopiero w trakcie spotkań na żywo dochodzi do konfrontacji wyobrażeń z rzeczywistością (eureka), co z kolei albo utwierdza nas w przekonaniu, że znamy się na ludziach, więc szkoda, że nie zarabiamy grubych milionów za bycie psychologiem, albo utwierdza nas w przekonaniu, że nie znamy się na ludziach, więc dobrze, że nie zarabiamy grubych milionów za bycie psychologiem (eureka nr 2). To poprzednie zdanie zawiera 385 znaków ze spacjami, idę po rekord.




W każdym razie, bardzo lubię uczestniczyć w tego typu spotkaniach, więc gdy tylko pojawia się okazja, to gnam na nie bez zastanowienia. Podczas tegorocznej Kamery Akcji udało nam się razem z Moniką być na trzech:


Aktor a krytyk – Agata Kulsza i Łukasz Maciejewski 

Prowadzenie: Marcin Radomski



To spotkanie oznaczyłam w harmonogramie, jako najważniejszy i obowiązkowy punkt festiwalu. Czekałam na nie bardzo, ale równie bardzo się go obawiałam. Delikatnie mówiąc, byłam lekko niepocieszona, gdy okazało się, że jednym z uczestniczących w nim rozmówców ma być Łukasz Maciejewski. W zeszłym roku prowadził on spotkania z Bartłomiejem Topą oraz z Martą Nieradkiewicz, które prawie zdominował opowieściami o swoich książkach. Naprawdę nie chciałam powtórnie słuchać tychże historii, podczas gdy na fotelu obok miała siedzieć jedna z największych aktorek współczesnego kina. Celowo nie napisałam współczesnego, polskiego kina. Agata Kulesza, to chodzący talent i byłabym przeszczęśliwa, gdyby poprowadziła monolog, nawet jeśli zechciałaby opowiadać o kiju od szczotki.

Na szczęście, już po kilku pierwszych minutach wiedziałam, że czeka nas szczęśliwe zakończenie. W rozmowie prym wiodła Kulesza. Jej dominacja była wyraźnie widoczna, ale jednocześnie niewymuszona, swobodna i kulturalna. Opowiedziała kilka ciekawych, zabawnych anegdotek, udzielała sensownych, rozbudowanych odpowiedzi na pytania prowadzącego oraz publiczności, a poza tym sprawiła wrażenie bardzo sympatycznej, otwartej i zdystansowanej do siebie osoby. Zero zadufania i gwiazdorzenia.

W sumie nie wiem, co miało największy wpływ na taki pozytywny przebieg rozmowy – czy wspomniana energia i dominujący charakter Kuleszy, czy dobre prowadzenie spotkania, czy może Maciejewski po prostu woli rozmowy z kobietami (o czym w sumie mogłyby świadczyć tematy jego książek). Najważniejsze, że efekt był mega pozytywny. Każdy z zaproszonych gości odpowiadał na swoje pytania i nie wcinał się w wypowiedź drugiej osoby, ale doceniam, że Maciejewski raz oddał nawet głos Kuleszy.


Spotkanie z twórcami filmu Soyer po przedpremierowym seansie



Film nawet mi się podobał i będę go bronić, o czym pisałam w podsumowaniu filmów obejrzanych na FKA (TUTAJ). Spotkanie natomiast było bardzo rozczarowujące. Rozumiem, że młodzi aktorzy mogą być strasznie podekscytowani faktem, iż udało im się pokonać w kastingu znajomych ze stiudiów i wystąpić w projekcie znanego reżysera (pan od Hiszpanki), jednak ich niejednokrotne wracanie do tej historii stało się w którymś momencie irytujące i męczące. Nie wyglądało to też ani wiarygodnie, ani naturalnie, zalatywało raczej szczeniackim wazeliniarstwem. Postaci, które młodzi aktorzy zaprezentowali na ekranie były o wiele ciekawsze, niż ich odtwórcy w spotkaniu na żywo. Poza tym, polecam trochę więcej pokory i dystansu do siebie, bo obrastanie w piórka już na samym początku kariery nie wróży niczego dobrego.


Kim jest producent kreatywny? 

Spotkanie z Darkiem Dikti po seansie filmu Beksińscy. Album wideofoniczny 

Prowadzenie: Błażej Hrapkowicz



Zarówno film, jak i spotkanie po nim wspominam bardzo pozytywnie. Chociaż rozmowa przebiegała w ciekawym, sensownym tonie przede wszystkim na początku, czyli pomiędzy prowadzącym, a gościem. Gdy głos został oddany publiczności, z sali zaczęły padać dość dziwne i niezrozumiałe dla mnie pytania, a nawet oskarżenia wobec twórców. Wywnioskowałam z nich tyle, że dokument o Beksińskich jest wątpliwy etycznie, gdyż jego bohaterowie nie mieli możliwości obrony, ani przekazania swojego punktu widzenia. Trochę bez sensu, prawda? Idąc tym tokiem myślenia powinniśmy zaniechać tworzenia wszelakich dokumentów historycznych. Nie wnikam. Pan Dikti okazał się jednak kulturalnym, opanowanym człowiekiem, który grzecznie, ale stanowczo odpowiadał ucinając te nielogiczne zarzuty.



Podsumowując: spotkania oceniam 7/10 :D