Ten film mógłby zapowiadać się tak,
jakby był zaplanowany właśnie po to, aby mnie zachwycić. Napisałam „mógłby”, bo
o dziwo, jakoś od samego początku tak się na niego nie zapatrywałam. Pomimo
świadomości, że za kamerą zasiadł sprawdzony, polubiony przeze mnie już dawno
temu Jakimowski, a przed kamerą stanęła niezawodna, uwielbiana przeze mnie od
dawna Kulesza – to moja obojętność wobec tego obrazu nawet mnie zaczęła
zastanawiać.
Szkoda bardzo, ale niestety obojętność
byłaby najlepszą możliwą reakcją nawet po seansie. Jedynym zaskoczeniem w
związku z Pewnego razu w listopadzie
jest to, że pomimo totalnego braku oczekiwań wyszłam z sali kinowej
rozczarowana (sic!). Historia miała być naprawdę ciekawa i emocjonująca, a w
dodatku oparta na faktach. Bo lecąc za Filmwebem chodzi o to, że: Marek wraz z
matką zostają pozbawieni przez władze miasta dachu nad głową. Kobieta trafia do
przytułku dla bezdomnych, w którym nie jest mile widziana ze względu na swojego
towarzysza – psa Kolesia. Nie mam jednak pojęcia dlaczego scenarzysta nie
zechciał nam opowiedzieć, jak doszło do zaistniałej sytuacji, ani jak właściwie
się ona zakończyła. Nawet jeśli się nie zakończyła, to pomocne byłoby nawet
jedno podsumowujące zdanie wyryte białymi literami na czarnym tle tuż przed
napisami końcowymi. Tylko tyle, a jednocześnie, aż tyle zabrakło, by mnie do
siebie jednak przekonać. I nie rozumiem również, dlaczego AŻ TAKA uwaga została
przywiązana do akcji, które rokrocznie dzieją się 11.listopada w stolicy. Toż
to gotowy materiał na zupełnie odrębny film!
Mógł być kolejny, bardzo dobry
polski dramat, a wyszła jakaś mamałyga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz