sobota, 4 listopada 2017

Pewnego razu w listopadzie



Ten film mógłby zapowiadać się tak, jakby był zaplanowany właśnie po to, aby mnie zachwycić. Napisałam „mógłby”, bo o dziwo, jakoś od samego początku tak się na niego nie zapatrywałam. Pomimo świadomości, że za kamerą zasiadł sprawdzony, polubiony przeze mnie już dawno temu Jakimowski, a przed kamerą stanęła niezawodna, uwielbiana przeze mnie od dawna Kulesza – to moja obojętność wobec tego obrazu nawet mnie zaczęła zastanawiać.

Szkoda bardzo, ale niestety obojętność byłaby najlepszą możliwą reakcją nawet po seansie. Jedynym zaskoczeniem w związku z Pewnego razu w listopadzie jest to, że pomimo totalnego braku oczekiwań wyszłam z sali kinowej rozczarowana (sic!). Historia miała być naprawdę ciekawa i emocjonująca, a w dodatku oparta na faktach. Bo lecąc za Filmwebem chodzi o to, że: Marek wraz z matką zostają pozbawieni przez władze miasta dachu nad głową. Kobieta trafia do przytułku dla bezdomnych, w którym nie jest mile widziana ze względu na swojego towarzysza – psa Kolesia. Nie mam jednak pojęcia dlaczego scenarzysta nie zechciał nam opowiedzieć, jak doszło do zaistniałej sytuacji, ani jak właściwie się ona zakończyła. Nawet jeśli się nie zakończyła, to pomocne byłoby nawet jedno podsumowujące zdanie wyryte białymi literami na czarnym tle tuż przed napisami końcowymi. Tylko tyle, a jednocześnie, aż tyle zabrakło, by mnie do siebie jednak przekonać. I nie rozumiem również, dlaczego AŻ TAKA uwaga została przywiązana do akcji, które rokrocznie dzieją się 11.listopada w stolicy. Toż to gotowy materiał na zupełnie odrębny film!


Mógł być kolejny, bardzo dobry polski dramat, a wyszła jakaś mamałyga. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz