piątek, 30 sierpnia 2013

Martha Marcy May Marlene

Jak dotąd, nazwisko Olsen kojarzyło mi się wyłącznie z bliźniaczkami grającymi w kinie familijnym. W filmie „Martha Marcy May Marlene” główną rolę wywalczyła sobie ich młodsza siostra, nieznana mi wcześniej, ale jak się okazało bardzo zdolna, Elizabeth Olsen. Myślę, że młoda aktorka ma duże szanse na to, by wreszcie wyjść z cienia swoich sióstr i udowodnić, że wykreowanie jednej dobrej postaci jest więcej warte, niż zagranie w dziesięciu słabych produkcjach.


Młoda dziewczyna Martha (Elizabeth Olsen), szukając idealnego miejsca na ziemi, trafia do... sekty. Początkowo życie wśród nowych przyjaciół bardzo się jej podoba, dlatego przyjmuje zasady obowiązujące w „rodzinie” i całkowicie się odcina od dotychczasowych przyzwyczajeń. Po dwóch latach postanawia uciec, a schronienie znajduje u swojej siostry Lucy (Sarah Paulson) i jej męża Teda (Hugh Dancy). Jednak powrót do normalności nie jest łatwy, tym bardziej, że Martha nie potrafi już się odnaleźć w normalnym świecie.

Historie osób, mających podobne przeżycia do tytułowej bohaterki, zawsze są dla mnie bardzo poruszające. To naprawdę zastanawiające, jak przywódcy „rodziny” potrafią wyłapać w tłumie osamotnione, borykające się z różnymi problemami osoby i nakłonić je do postępowania w jakiś określony sposób. Pranie mózgów to obowiązkowe i skuteczne działanie każdej sekty, które na zawsze zmienia psychikę człowieka. Proces ten przebiega stopniowo, np. najczęstsza odpowiedź na najróżniejsze pytania i wątpliwości Marthy to: „Nie myśl o tym”. Z kolei kiedy dziewczyna była niechętnie nastawiona do rytuału oczyszczenia, koleżanka ją skarciła słowami: „Nie bądź egoistką, musisz się sobą dzielić”. Nic więc dziwnego, że po powrocie do normalności Martha nie potrafiła zachowywać się, jak wszyscy zwyczajni ludzie. Zapomniała czym jest prywatność, intymność i szacunek dla swojego ciała.

Filmowa Martha (Elizabeth Olsen) i jej siostra Lucy (Sarah Paulson)
Początkowo, w filmie irytowało mnie to, że reżyser (Sean Durkin) skacze między poszczególnymi wątkami z przeszłości oraz teraźniejszości bohaterki. Trzeba się było mocno skupić, by odróżnić jej wspomnienia od tego, co aktualnie robi. Jak się okazało, był to całkowicie przemyślany i zamierzony zabieg, ponieważ gdy w pewnym momencie Martha spytała swoją siostrę - „Czy to przeszłość, czy teraźniejszość? Nie pamiętam, czy się obudziłam dziś rano” – zrozumiałam, że widzowie mają się poczuć tak samo zagubieni jak Martha.


Mimo świetnej gry aktorskiej (nie tylko głównej bohaterki, ale też jej siostry i szwagra) oraz ciekawego tematu, film momentami trochę się dłużył. Było to spowodowane znienawidzonymi przeze mnie scenami typu: „teraz nic się w sumie nie będzie działo, ale kontempluj widzu głębię przekazu”. Na szczęście nie zepsuło mi to tak bardzo seansu, dlatego ostatecznie film oceniłam 7/10.


wtorek, 27 sierpnia 2013

Millerowie / We're the Millers

Co łączy striptizerkę, dealera, bezdomną dziewczynkę i wiecznego prawiczka?
- Są bohaterami filmu Millerowie i tworzą rodzinę na potrzeby wielkiego szmuglu.



Film, oceniany jako komedia roku, zbiera szereg bardzo pozytywnych recenzji. Każdy, nawet najbardziej doceniany scenariusz odnajdzie swoich sceptyków, a że czytacie bloga jednego z nich, to nie pozostało mi nic innego jak napisać dlaczego film mnie nie zachwycił.

Historia produkcji opowiada o misji wywiezienia sporej ilości narkotyków z Meksyku. Osobą, która ma się tym zająć jest David, grany przez Jasona Sudeikisa. Akcja na taką skalę równa jest misji samobójczej, dlatego też bohater postanawia wypełnić to zadanie pod przykrywką ustatkowanego ojca rodziny. W najbliższych krewnych wcielają się Jennifer Aniston, Will Poulter i Emma Roberts. Ich kompanem staję się wóz campingowy załadowany później po brzegi kokainą. 

Komedia z gatunku R (Rodzinna) załadowana jest seks-humorem. Coś jak połączenie Kac Vegas z serią W Krzywym Zwierciadle. I muszę przyznać, nawet jako osoba, dla której nie ma tematów tabu, że  nie wszystkie te żarty do końca śmieszyły. Niektóre były wymuszone i było ich za dużo. Przybrana rodzina oglądająca, jak tarantula użarła ich pseudo-syna w genitalia, wcześniejsze namawianie go na zrobienie ''dobrze'' policjantowi? Yyyy... not a big fan of that. Ale gusta są różne, wiec uznaję, że może się to podobać. Rubaszny humor ma przykryć lekkie niedociągnięcia w scenariuszu i brak wiarygodności w poszczególnych scenach.

Pomimo całej sympatii, jaką darzę Jennifer Aniston, to czekam aż wyjdzie z szablonu ''ładnej blondynki''. Niestety i tutaj zagrała tylko fajnie i niczym nie zaskoczyła. Czekam więc na kolejne, miejmy nadzieję, wychodzące poza linie role.



Duże brawa jednak nalezą się Edowi Helmsowi, którego znamy z Kac Vegas (Stuart). Doskonale zagrał niezwykle ekscentrycznego milionera, stanowiącego najciekawsza postać w filmie. Nawet największy pesymista parsknie ze śmiechu jak zobaczy zakupioną przez niego orkę. ORKĘ! :D (A ja myślałam, że jestem oryginalna z pluszową pandą?!)



Zaletą filmu jest też sam pomysł połączenia komedii rodzinnej z filmem akcji. Aktorzy również zagrali całkiem poprawnie, więc może nie będę się już czepiać, tylko poczekam na Wasze recenzje :)

Moja ocena 6.5 na 10.

piątek, 23 sierpnia 2013

Ostatnia miłość na Ziemi / Perfect Sense

Zastanawialiście się kiedyś kto odpowiada za polskie tłumaczenia tytułów? Ja niejednokrotnie… Częściową odpowiedź znalazłam tutaj. Oczywiście rozumiem, że marketing jest ważny, że nie zawsze da się odzwierciedlić grę słów z oryginalnego tytułu i, że niektóre epitety mogą brzmieć np. po angielsku zupełnie naturalnie, a po polsku koślawo. Jednak kiedy dystrybutor zgadza się przetłumaczyć „Perfect sense” na „Ostatnia miłość na Ziemi”, to aż się nasuwa pytanie: Czy ta osoba w ogóle widziała film, o którym mowa?


„Perfect sense”, jak można wywnioskować po tytule ;), to opowieść przede wszystkim o zmysłach. Konkretniej – to opowieść o tym, jak ludzkość, w wyniku globalnej i niemożliwej do powstrzymania epidemii,  traci kolejne zmysły. Określone stany emocjonalne stają się syndromami utraty poszczególnych zmysłów. Stan depresyjny, niekontrolowane wybuchy płaczu są zapowiedzią utraty zapachu, ataki paniki i strachu poprzedzają zanik smaku, nagła agresja prowadzi do głuchoty, a niepohamowana radość oraz chęć pojednania to oznaka utraty wzroku. Ponieważ film jest melodramatem, nie mogło zabraknąć wątku miłosnego. Dlatego na tle rozprzestrzeniającej się epidemii pojawia się para: szef kuchni Michael (Ewan McGregor) pierwszy raz w życiu zakochuje się tak „na maksa” w pani epidemiolog  Susan (Eva Green).

Ewan McGregor i Eva Green
Kiedy zaczęłam oglądać film, pomyślałam sobie, że będzie tak:
 epidemia (czyt. koniec ludzkości) + wielka miłość = ostatnia miłość na Ziemi.
Et voila: zagadka polskiego tytułu rozwiązana, całkiem logiczne i całkowicie ckliwe. Ku mojemu zdziwieniu, „Perfect sense” nie jest aż taki banalny, dlatego nadal wspomniane wyżej tłumaczenie kompletnie do mnie nie trafia.
Film skłonił mnie nawet do refleksji nad tym, że posiadanie wszystkich zmysłów jest tak oczywistą sprawą, że utrata jakiegokolwiek z nich mogłaby być tragedią – a co dopiero utrata wszystkich! Jednak bohaterowie pokazują, że do wszystkiego można się przyzwyczaić i, że z (prawie) wszystkim da się żyć. Stracili węch – skupili się na wyrazistszym smaku, stracili smak – skupili się na wyglądzie i konsystencji jedzenia. Dużym plusem jest reżyseria (Davis Mackenzie), którą docenią nawet ci, którzy w ogóle nie zwracają na nią uwagi. Przykład: bohaterowie tracą słuch – do widza nie docierają już żadne dźwięki, zostaje tylko obraz. Nietrudno się domyślić, co się dzieje, gdy w wyniku epidemii ludzie tracą wzrok. Dzięki takim zabiegom można całkowicie wczuć się w oglądaną fabułę, empatia gwarantowana.

Spodobało mi się także to, w którym  momencie film się skończył.  Działa na wyobraźnię, bo zwróciliście uwagę, o jakim ze zmysłów nie wspomniałam? Został on pominięty przez scenarzystę (Kim Fupz Aakeson), ale nietrudno się domyślić, że byłby następnym etapem epidemii. A wtedy ludzie staliby się roślinami.

Mam wrażenie, że wątek miłosny miał wnieść taki nostalgiczny powiew, żeby widzowie doszli do wniosku, że najsilniejszym, najlepszym, tym perfect sense – jest nie tyle któryś ze zmysłów, co uczucie miłości. Jak teraz czytam to, co napisałam, to aż się sama dziwię, że się nie wzruszyłam na końcówce ;)


środa, 21 sierpnia 2013

Sklep dla samobójców / Le Magasin des suicides

Mówi się, że ludzie w dzisiejszych czasach podążają za konsumpcjonizmem. Ślepo popadamy w zakupoholizm, który na chwilę zapełnia pustkę i ma przynieść złudę szczęścia. Sklepowe witryny mamią nas, wciągając w otchłań pełną niepotrzebnych produktów. Jednak nie wszystkie sklepy przynoszą radość. Przynajmniej nie dosłownie. Istnieje sklep, który może wydawać się szalenie kontrowersyjny i mroczny. Taki sklep znajdziemy w nowym filmie Patrice Leconte. Oferowane w nim produkty mają pomóc ludziom w ostatniej drodze ku śmierci. Kupimy tutaj trucizny, liny dla wisielców, sztylety, żyletki do podcięcia żył.



Gdy pierwszy raz usłyszałam o Sklepie dla samobójców uznałam sam pomysł filmu za bardzo oryginalny, ale odrobinę obrzydliwy. Podczas pięciu minut seansu zastanawiałam się, po co ja właściwie go oglądam, a zdarza się to niezwykle rzadko. Film był tak depresyjny, tak pesymistyczny, że odstraszał mnie - swoistą optymistkę - niezmiernie. Brudne, szare miasto pokazane w depresyjnej tonacji. Ludzie z minami, jakby im ktoś brzydko mówiąc, podstawił coś zgniłego pod nos. I w tym wszystkim króluje rodzina Tuvache, zarabiająca na ludzkim nieszczęściu.  Produkty w sklepie dla samobójców cieszyły się olbrzymią popularnością. Zrezygnowani i zdesperowani klienci przekraczali progi sklepu, a małżeństwo Tuvache liczyło zyski. Do czasu, gdy na świat przyszło trzecie dziecko w drugim pokoleniu rodziny Addamsów -  Allan. Zaskoczenie budzi sam uśmiech chłopca, który staje się bardziej promienny z roku na rok i zaraża optymizmem, niszcząc tym samym kwitnący interes rodziców.



Film nie zaskakuje, musicalowe wstawki nie dodają żadnej nowej wartości, raczej przedłużają fabułę. Dużym plusem okazał się sam pomysł na film, ponieważ nikt nie może odmówić mu oryginalności. Jednak sama idea mimo, że oryginalna, ma przewidywalny koniec. Film jest animacją, a warto nie raz zobaczyć inny film, niż fabularny. Warto również takie animacje tworzyć, zwłaszcza te, które charakteryzuje tak szczegółowa ''kreska''. 

Trudno mi odpowiedzieć, czy polecam ten film czy nie. Jeżeli spragnieni jesteście czegoś innego i macie dystans do atakującej Was depresji to warto. O ile spodziewacie się nowej jakości, to lepiej włączcie inny film, z bardziej pozytywnym przesłaniem. Reklamy w kwestii tego filmu wspominały coś o ''komedii'' i z tym, trudno się zgodzić. Obraz jest raczej satyryczny, aniżeli śmieszny.

piątek, 16 sierpnia 2013

Drogi Osamo / Incendiary

Od września 2001 temat zamachów terrorystycznych  regularnie powraca w kolejnych produkcjach. Filmowcy skupiają się albo na samym przebiegu zamachu ( "Lot 93"), albo na osobach odpowiedzialnych za zamachy ("Wróg numer jeden"), albo na ofiarach zamachów i ich rodzinach ("Strasznie głośno, niesamowicie blisko"). Nie da się ukryć, że jest to temat rzeka, który pewnie jeszcze stanie się inspiracją dla niejednego scenarzysty.


"Drogi Osamo" należy do tej ostatniej, wspomnianej wyżej kategorii. Główną bohaterką jest młoda kobieta (Michelle Williams), która po stracie męża i kilkuletniego synka, nie potrafi wrócić do normalnego życia. Tęsknotę za bliskimi potęguje dodatkowo ogromne poczucie winy. W czasie, gdy kobieta przebywała z kochankiem, jej mąż i syn stali się ofiarami zamachu przeprowadzonego przez terrorystów-samobójców na stadionie Arsenalu.

W filmie ciężko wskazać jeden główny wątek. Jest tutaj historia kobiety, która pragnie miłości i zainteresowania ze strony atrakcyjnego mężczyzny. Ta sama kobieta jest jednocześnie matką, kochającą miłością bezgraniczną swojego syna. Bohaterka stara się również poznać sposób myślenia terrorystów i za namową terapeuty pisze w tym celu listy do Osamy (co można wywnioskować po tytule filmu). Chociaż nawet nie planuje wysłać listów do odbiorcy, bo jak sama stwierdza „nie zna adresu”, ale słowa przelane na papier mają jej ulżyć w cierpieniu. Poza tym pojawia się postać dziennikarza – sąsiada – kochanka (Ewan McGregor), a także historia rodziny jednego z zamachowców. Wydaje się tego sporo, jak na jeden film. Na szczęście całość została zgrabnie połączona, a wątki od siebie nie odbiegają.

Michelle Williams i Ewan McGregor

Duet Williams i McGregor to główny powód, dla którego zdecydowałam się obejrzeć "Drogi Osamo". Film oczywiście należy do głównej bohaterki, która swoją drogą,  nawet nie otrzymała od scenarzysty (i reżysera w jednym – Sharona Maguire’a) filmowego imienia, jest po prostu „kobietą”. Williams doskonale zagrała roztrzęsioną emocjonalnie i osamotnioną matkę, która w pewnym momencie traci nawet rozum. Z kolei McGregor to postać drugoplanowa, znajdująca się w cieniu głównej bohaterki, będąca jej cichszym towarzyszem. Co wcale nie jest w tym przypadku wadą.


Zapewnie za niecały miesiąc, w kolejną rocznicę zamachu na WTC, w telewizji zostaną wyemitowane powtórki znanych dokumentów na ten temat. Może wtedy warto zobaczyć mniej znany obraz – "Drogi Osamo", z dobrą obsadą i całkiem interesującą fabułą. 

wtorek, 13 sierpnia 2013

Obecność / The Conjuring

Moje oczekiwania przed oglądaniem horroru:


Moja typowa reakcja po obejrzeniu horroru:



Moja reakcja po obejrzeniu ''Obecności'':


Tak więc zapraszam Was serdecznie do zapoznania się z recenzją ''Obecności''. Ten film wywołał u mnie lekki dreszcz niepewności w całkiem ciemnym pokoju, więc z całą pewnością - jako horrorowy sceptyk - Wam go polecam. 


Czasy dzieciństwa były piękne pod wieloma względami. Wtedy nawet najdurniejsze filmy grozy nas straszyły i było w tym coś bezcennego. Wystarczył upiór w szafie i troszkę krwi, by nie móc zasnąć bez włączonego światła. Gdybym wiedziała, że później mało który film będzie wywoływał u mnie takie emocje - oglądałabym horrory codziennie, mając zaledwie dwanaście lat.

''Obecność'' może nie jest wybitnym odkryciem strasznego gatunku, wszystkie tricki zastosowane w filmie już kiedyś widzieliśmy. Jednak James Wan (reżyser, koleś nakręcił też jedynkę "Piły") potrafi umiejętnie straszyć klasykami. Dzięki niemu, przez cały czas trwania filmu pozostajemy w lekkiej niepewności, w oczekiwaniu na najgorsze. 

Film kręci się wokół Lorreine i Eda Warrenów, pary, która w swojej karierze poznała już wszelkie upiory, duchy i źródła stukania w domu. Ich celem są badania zjawisk paranormalnych oraz obalanie mitów. Sami podchodzą do swojej pracy z dystansem. Jednak natrafiają na sprawę, która .nie wygląda na fałszerstwo. W domu niedawno co zamieszkałym przez pewną liczną rodzinę, naprawdę straszy. I to nie byle kto - ale duch Annabelle, czyli pewnej upiornej laleczki, w której czai się demon.. 

Film został całkiem nieźle obsadzony. Vera Farminga, jako pogromczyni duchów i Lili Taylor, jako matka kilkorga dzieci, końcowo opętana przez demona. 

Ze ścian spadają masowo obrazy, dzieci lunatykują. W szafach coś stuka, a duchy bawią się z mamą wv ciuciubabkę. Wszystko kręci się wokół znanego mitu o laleczce Annabelle, która obecnie znajduje się w muzeum Warrenów i stanowi najbardziej diaboliczny eksponat wśród całej kolekcji.

Prawdziwa laleczka Annabelle.

Filmowa Annabelle (twórcy poszaleli z charakteryzacją :))

To, co najbardziej przerażające to to, że film niejako stworzono na faktach. Naprawdę żyli kilka lat temu Warrenowie, małżonkowie  którzy zostali wzywani do przypadków opętań, duchów itd. Para w swojej piwnicy trzymała przedmioty, które były zamieszkałe przez złe moce. Piwnica została następnie przekształcona w muzeum okultyzmu. I to właśnie takie horrory robią na nas największe wrażenie. Czy Amitiville wywołałoby dreszcze, gdyby nawiedzony dom nie istniał naprawdę? Jedyną wadą Obecności jest niestety zbyt szczegółowa, rozbudowana fabuła, przez którą całość filmu się rozmywa.

 Strona Warrenów - tutaj przeczytacie więcej o Warrenach i Annabelle. Niestety strona jest jedynie w języku angielskim (ale od czego jest google tłumacz?!:))

Twórcy otrzymują ode mnie 8/10 punktów, ponieważ udowodnili, że niektóre horrory potrafią wygrać z wiekiem i ironią.



czwartek, 8 sierpnia 2013

Nie czas na łzy / Boys don't cry

Jest wiele gatunków filmów. Mamy komedie, które mają nas rozśmieszyć do łez, horrory w zamierzeniu: straszne, kino sensacyjne, z wciągającymi pościgami samochodów. Mamy też kino mądre i głupie. Filmy odmóżdżające  które lubimy obejrzeć, gdy jesteśmy zawaleni po uszy nauką, zestresowani, zapracowani. Dzisiaj, z ogromną przyjemnością pragnę Wam przedstawić film z drugiej kategorii  kino przemyślane, wnoszące coś do naszego życia, motywujące do refleksji.



Nie czas na łzy poleciła mi wybitna krytyk filmowa - SzutkiPlochi :) Dlatego muszę zaznaczyć, co dla niej szczególnie znaczące - jest to film NA FAKTACH.

Hilary Swank. Dwa Oscary, w tym jeden właśnie za ten film pokazują dobitnie, że mamy do czynienia z aktorem z wyższej półki. W tym filmie zagrała po prostu bezbłędnie. A rolę miała naprawdę niełatwą. Bo trudno wcielić się w postać, niezidentyfikowanej płciowo, będąc tak piękną kobietą. Produkcja opowiada historię transseksualisty. Poznajemy historię chłopaka, uwięzionego w kobiecym ciele. Chciałabym móc napisać, że Brandon/Teena - bo między tymi imionami waha się główna postać - urodził się w zamożnej, liberalnej rodzinie i problem został szybko rozwiązany. Tak jednak nie jest. Swank wciela się przede wszystkim w postać męską, ponieważ główny bohater czuje się właśnie mężczyzną. Zastępując skalpel posługuje się bandażami, skarpetkami w spodniach i szeregiem strzykawek z hormonami. Poszukuje jednak tego, czego chce chyba każdy człowiek na ziemi, czyli akceptacji. Ciężko o tolerancję w można by powiedzieć wolnej Polsce, jednak warto zastanowić się jak ciężko musiało być osobie, z takim problemem,  która urodziła się w bardzo małym Falls City, w Nebrasce, kilkadziesiąt lat temu.


Na obu zdjęciach Hilary Swank.

Produkcja jest dość złożona, główny jednak wątek kręci się wokół Brandona oraz jego nowo poznanej dziewczyny Lany (Chloë Sevigny). I tutaj sprawa toczy się zupełnie nie po szlakach, jakie w myślach wytoczył sobie widz. Spodziewamy się wielkiego zauroczenia, wyznania sekretu, tragedii i szczęśliwego powrotu do siebie zakochanych. Nie zdradzając Wam szczegółów napiszę, że twórcy filmu zadbali o nasze zaskoczenie. Pomimo tego, że Brandon mentalnie czuje się mężczyzną, to doświadcza najokrutniejszej dla kobiety rzeczy. Domyślacie się zapewne o co chodzi, ale jak wcześniej wspomniałam, lepiej oglądać ten film  ''na czysto''.

Uderzyło mnie to, że Brandon nie jest postacią obnoszącą się ze swoim tragizmem. Uporczywie dąży do celu, pomimo siniaków i wszechotaczającej go nietolerancji. Dużym zaskoczeniem jest dla mnie podejście samej dziewczyny głównego bohatera, która widzi w nim przede wszystkim człowieka.

Oglądanie filmu nie należy do łatwych. Niektóre sceny są naprawdę drastyczne. Jak na dramat jest to film brutalny, ''brutalny emocjonalnie'' i bardzo dobrze zrealizowany. Co kilka minut dosłownie uderza w nas znaczenie pojedynczej sceny, drastyczny obraz. Bohater musi uporać się z ciągłymi atakami oraz własną psychiką i emocjami. Film powala swoją głębią i jedyne co może go zepsuć to głupota widza. Nie umiem wyobrazić sobie gorszego scenariusza jak ten, gdy jakiś widz-idiota, stwierdza, że temu ''pedałowi w filmie się należało '. Obraz ten uczy nas właśnie empatii i kultury. Powinniśmy potraktować ten film jako potężną lekcję tolerancji.

Moje ocena: 8.5 / 10.