czwartek, 29 maja 2014

Frank

Recenzja filmu Frank

Prasa dopiero dziś zobaczy najnowszy film Leonarda Abrahamsona z Michaelem Fassbenderem w  tytułowej roli, Polska premiera została zaplanowana na 11 lipca br., a blogerzy filmowi już mieli okazję zapoznać się z tym obrazem. W związku z tym recenzja na naszym blogu jest z pewnością jedną z pierwszych w naszym kraju J



Film to komedio-dramat opowiadający o dość oryginalnej, raczej ekscentrycznej kapeli, która próbuje stworzyć płytę z samymi hitami. Zadanie to wcale nie jest łatwe, zwłaszcza, gdy w skład zespołu wchodzą wyłącznie niebanalne osobowości – w większości z problemami egzystencjonalnymi.  Gdy do zespołu trafia młody, ambitny muzyk z marzeniami i planami, Jon (Domhnall Gleeson), wydaje się, że cała grupa w końcu stworzy wyjątkowy numer, który stanie się dla nich przepustką do sławy. Nowy klawiszowiec, nieświadomy nadchodzących ogromnych zmian w życiu, z entuzjazmem oddaje się swojej pasji. Przy okazji próbuje zrozumieć lidera zespołu, Franka (Michael Fassbender), mężczyznę z tajemnicami, który nigdy (dosłownie nigdy!) nie zdejmuje ogromnej sztucznej głowy. Z czasem Jon dowiaduje się o smutnym losie poprzedników na swoim stanowisku i zaczyna rozumieć, że nie zawsze zapał i pomysłowość są gwarancją szybkiego powodzenia.


Film ma naprawdę mnóstwo zalet. Jedną z najważniejszych jest bardzo dobre poczucie humoru. Jeśli lubicie niewymuszone i nieco karykaturalne żarty sytuacyjne, a drażnią Was oklepane dowcipy z fekaliami w roli głównej – koniecznie dołączcie „Franka” do listy filmów do obejrzenia. Uwielbiam, gdy w kinie słychać chóralny, zgodny śmiech, a tutaj słychać go było bardzo często!

Kolejna mocna strona obrazu Abrahamsona to doskonale dobrana obsada. Michael Fassbender udowodnił swój kunszt aktorski, mimo że jako Frank nosi ogromną sztuczną głowę. Dzięki niemu zrozumiałam, że brak mimiki twarzy wcale nie musi być dla aktora jakimś ograniczeniem (apel do Kristen Stewart – bierz przykład ze starszego kolegi!). Filmowy Frank tańczący i skaczący z zupełnie obcą kobietą, albo śpiewający na scenie piosenki z absurdalnym tekstem, czy też komponujący nowy hit o parówkach, jest czymś, co na długo pozostawia pozytywne wspomnienia ;)

Michael Fassbender i Domhnall Gleeson
Z kolei postać wykreowana przez Domhnalla Gleesona to bohater, który przypadnie do gustu każdemu maniakowi social-mediów. Przez blogerów filmowych został on nieoficjalnie okrzyknięty mistrzem hashtagów, a jego filmiki publikowane na YT można nazwać marketingowym majstersztykiem. To dzięki niemu mania hashtagowania zdobyła co najmniej kilkunastu nowych zwolenników (#szynszyla!).

Dopełnieniem, a może raczej podstawą „Franka” jest momentami drażniąca ucho, ale w zadziwiający sposób magnetyzująca muzyka. Oglądając film, niejeden raz można się przyłapać na rytmicznym przytupywaniu nogą, czy kiwaniu głową. Czuję, że ścieżka dźwiękowa zrobi furorę. Jeśli nie cała, to przynajmniej utwór „I love You all” wykonany przez Michaela Fassbendera.





Za możliwość obejrzenia przedprzedprzedpremiery „Franka” serdeczne podziękowania dla Kina Muranów oraz Gutek Film.

niedziela, 25 maja 2014

I Ogólnopolskie Spotkanie Blogerów Filmowych

2, 3, 4 - do klawiatury, gotowi, start!

Dziś mijają 2 lata, 3 miesiące i 4 dni odkąd na InLoveWithMovie.blogspot.com pojawił się pierwszy post. Przez cały ten czas filmowego blogowania udało się nam nawiązać wirtualny kontakt z wieloma blogerami i adminami kino-tematycznych fanpage'ów. Wczoraj wreszcie mogłyśmy spotkać się na żywo z kilkunastoma z nich, a wszystko dzięki inicjatywie Moniki z Okiem kinomaniaka oraz Emilki z Po napisach końcowych, które zorganizowały w Warszawie I Ogólnopolskie Spotkanie Blogerów Filmowych. Było świetnie!!!

Blogerzy zjechali się z różnych miast i nikt (przesadnie :P) nie narzekał, że w wolną sobotę wstał bladym świtem, żeby zdążyć na 10.00 do Warszawy. Nam podróż z Poznania minęła błyskawicznie, a humor dopisywał od samego początku, zwłaszcza, że nad stolicą przepięknie świeciło słońce.
Pozdrowienia dla starszych panów z przedziału i ich kanapek z jajkiem (to pokolenie tak ma)

Love stolica, love słońce!

Miejsce zbiórki - kino Muranów. Wystarczyło, że się sobie poprzedstawialiśmy i już mieliśmy pierwsze "inside joke'i" ;)

Zagadka: gdzie jest Monika?! :D

Po szybkiej kawie, krótkich opowieściach o sobie i kulawych próbach przypisania poszczególnych twarzy do imion oraz nazw blogów poszliśmy na przedpremierowy pokaz "Franka" Leonarda Abrahamsona. Film okazał się naprawdę dobry, z wpadającą w ucho muzyką oraz bardzo trafionym poczuciem humoru. Niektórzy blogerzy tak zapatrzyli się w ekran (tłumacząc to później zasłuchaniem w końcową piosenkę ;) ), że bardzo ciężko było im wyjść z sali.

Polska premiera "Franka" dopiero w lipcu br., a naszą recenzję będziecie mogli przeczytać już w przyszłym tygodniu :) Radość, że już go widziałyśmy jest naprawdę ogromna, bo nawet prasa jeszcze nie miała takiej możliwości. Przed PRZED premiery są cudowne :D 

Za seans serdeczne podziękowania dla Kina Muranów oraz Gutek Film - jesteśmy prze-wdzięczne! 

Były też prezenty! Gutek Film - dzięki za Goslinga :D Damska część grupy wprost się rozpływała ze szczęścia :) Tak się złożyło, że filmu żadna z nas (tzn. z nas z ILWM) wcześniej nie widziała, więc teraz na pewno to nadrobimy. Recenzja też będzie!

"Tylko Bóg wybacza" od Gutek Film

Jak wiadomo, nie samym oglądaniem człowiek żyje, więc następny punkt programu bardzo nam przypadł do gustu. No, bo kto by się nie ucieszył z darmowego obiadu? Zwłaszcza, że na obiad dostaliśmy pizzę? :D Zrobiło się tak Oscarowo! Domino's Pizza Polska - dziękujemy, było pysznie.

Pizza przyszła!
Domino's Pizza Polska i In Love With Movie - duet idealny
Zdjęcia przy jedzeniu zawsze modne ;)
Tyle jedzenia - tyle radości!
Uśmiechnięci, bo niegłodni usiedliśmy sobie swobodnie w Kinie Lab. Na zdjęciu poniżej widać, jak czekamy na seans "Wilgotnych miejsc". Kontrowersyjny film? Odważne sceny? Prawdziwy kinoman niczego się nie boi i niejedno już widział! 


Polska premiera filmu 6. czerwca. Na naszą recenzję będziecie musieli poczekać zaledwie kilka dni, a to wszystko dzięki Against Grawity i Kino Lab. "Wilgotne miejsca" są momentami tak obleśne, okropnie odpychające i obrzydliwe, że trudno było nie odwracać wzroku od ekranu. Właśnie na przykładzie takich tytułów można łatwo udowodnić, jak różne bywają gusta filmowe i jak różnie różni ludzie oceniają ten sam film. U nas na blogu pojawi się ostra krytyka, ale niektórzy blogerzy bawili się na "Wilgotnych miejscach" przednio! Jedno pozostaje bezsporne - główna aktorka (Carla Juri) pokazała dużą odwagę. 

Podziękowania dla Against Gravity za gadżety filmowe. Pokrowce na rowerowe siodełka prezentują się naprawdę oryginalnie

Kolejne zdjęcie zostało zrobione pod Kinem Lab i przedstawia naszą dyskusję "na gorąco" o obrazie Davida Wnendta. 



O Kinie Lab warto nakreślić jeszcze kilka słów, bo wcale nie jest ono takim typowym kinem. Umiejscowione w interesującym miejscu: Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski jest znane m.in. z tego, że emituje artystyczne filmy fabularne oraz eksperymentalne kino polskiej i światowej awangardy. Latem zachęca akcją KINO.LATO na dziedzińcu Zamku Ujazdowskiego. Jeśli tylko będziemy we wakacje w stolicy, to chętnie wpadniemy na seans. 

Po filmach nadszedł czas na luźne rozmowy przy luźnych trunkach, więc dalsza fotorelacja jest niewskazana;) A tak serio - dobrze się rozmawiało, chociaż niestety dzień szybko zmierzał ku końcowi, a pociągi/Polskie Busy nie chciały długo czekać, więc musieliśmy zacząć się rozchodzić. 

W planach już mamy kolejne spotkania, więc na pewno zobaczymy się jeszcze nie raz. Oby w jeszcze większym gronie, bo blogerów filmowych mamy w Polsce całkiem sporo. 

Pozdrowienia dla wszystkich uczestników. Bardzo miło było Was poznać osobiście!

Na zdjęciu:

JEST PASJA - SĄ SPOTKANIA

niedziela, 18 maja 2014

Powstanie warszawskie

Recenzja filmu z 2014r.

Pierwszy taki film historii kina. Nie tylko w historii kina polskiego, ale kina w ogóle. Sześć miesięcy pracy nad sześcioma godzinami oryginalnych nagrań kronik z Powstania warszawskiego zaowocowały stworzeniem pierwszego na świecie dramatu wojennego non-fiction.


Narratorami filmu są dwaj bracia - Witek i Karol - operatorzy Biura Informacji i Propagandy, których zadaniem jest  udokumentowanie Powstania. Traktując swoją rolę bardzo poważnie, młodzi mężczyźni (chłopcy?) postanawiają przyłączyć się do jednego z powstańczych oddziałów i zrobić wszystko, by nakręcić prawdziwą wojnę. Misja okazuje się raczej trudna do spełnienia, ponieważ walczący żołnierze są niechętnie nastawieni do ludzi z kamerami. W związku z tym, bracia najpierw dokumentują życie cywilów: prace w kuchni, proces pieczenia chleba, wygląd ulic i mieszkańców miasta, a nawet ślub. Dopiero po jakimś czasie udaje im się dołączyć do jednego z oddziałów i iść na prawdziwą akcję.

Pomysłodawca filmu, Jan Komasa, z pewnością wiedział jak żmudnym i czasochłonnym procesem będzie stworzenie sfabularyzowanego filmu, który ma się składać wyłącznie z autentycznych kronik filmowych wykonanych w sierpniu 1944 roku. Pod względem technicznym „Powstanie warszawskie” robi naprawdę ogromne wrażenie. Wszyscy doskonale znamy czarno-białe zdjęcia przedstawiające Warszawę z tamtego okresu, ale oglądanie tych samych obrazów w kolorze oraz ruchu, gwarantuje zupełnie nowe, silniejsze przeżycia. Patrząc na nieśmiało lub wstydliwie zerkających w kamerę powstańców, trudno wyjść z podziwu, że potrafili znaleźć w sobie siłę na odgruzowywanie miasta w poszukiwaniu ciał poległych, często znajomych i bliskich im osób. Widok walących się budynków, rannych i konających ludzi oraz martwych dzieci i dorosłych na długo zostaje w pamięci. Świadomość autentyczności wymienionych obrazów działa na wyobraźnię o wiele bardziej, niż nawet najdrastyczniejsze (ale wykonane przy pomocy kaskaderów i statystów), stworzone w doskonałej jakości filmowe zdjęcia.

W filmie nie brakuje poruszających scen. Tutaj jedna z nich - powstańcy zatrzymują grupę Niemców. Jestem pewna, że każda osoba w kinie zastanawiała się wtedy, jak by ich potraktowała.

Chociaż sam pomysł wplecenia do filmu fabuły początkowo bardzo mi się podobał, to jego realizacja już mnie nie zachwyciła. Dialogi momentami irytują i przeszkadzają, a głosy brzmią denerwująco nienaturalnie i aktorsko. Jedynie fragmenty czytania listów od kamerzystów–narratorów do matki (i odwrotnie) wpasowywały się w ton filmu, więc może warto by było się ograniczyć jedynie do takiej formuły. Zwłaszcza, że wówczas można by się jeszcze bardziej skupić na świetnej muzyce Bartosza Chajdeckiego.

Film jest ważny z jeszcze jednego powodu. Dzięki akcji „Rozpoznaj”, którą w lipcu 2013 roku rozpoczęło Muzeum Powstania Warszawskiego, jak dotąd (maj 2014) udało się zidentyfikować ponad 130 osób pojawiających się w filmie (!!!).




„Powstanie warszawskie” warto obejrzeć w kinie, zwłaszcza, że 1% dochodu ze sprzedaży biletu zostaje przeznaczone na rzecz powstańców.

wtorek, 13 maja 2014

W Ukryciu

Temat holocaustu w  kinematografii został już bardzo wyeksploatowany. Wyprodukowane zostały  takie perełki jak Pianista, Lektor, W Ciemności czy Lista Schindlera. Czy polskie ‘’W Ukryciu’’ można dopisać do listy sukcesów? Niestety nie.

Bazą tej historii jest oczywiście holocaust i ukrywanie Żydówki w domu polskiego fotografa i jego córki Janiny (Magdalena Boczarska). Film doprawiony lesbijskim seksem i romansem. Sceptyczna z początku Janina powoli zakochuje się w Ester (Julia Pogrebińska) i … dalej nic się nie dzieje. Owszem, napotykamy jakieś kryminalne historie, ale są one doklejone do całej historii, niż wtłoczone w jej sens. Niektóre historie żyją swoim życiem w tym filmie.

Temat produkcji wybrany jakby z braku laku. Nie wiemy o czym kręcić, to nakręcimy o holocauście, bo to się przecież sprzedaje. Całość jest chwilami do bólu NUDNA, wrażenie robić mogą jedynie nagie sceny Boczarskiej i Pogrebińskiej. Historia tamtych czasów potraktowana jest po macoszemu. Widz rzadko ma okazję wyjść poza mury domu Janiny i jej piwnicy, gdzie ukrywa się Ester. Poza kilkoma scenami nie widzimy wojennej Warszawy, łapanek, palenia getta. Chwilami Kidawa-Błoński chyba w ogóle zapomina o tym, że wojna trwa w najlepsze. Estera co chwilę wychodzi z piwnicy, lekceważąc fakt, że może przypłacić to życiem.

Filmowi bliżej jest do "Rzezi", niż do "Listy Schindlera". Akcja rozgrywa się w klaustrofobicznych  warunkach. U Polańskiego jednak nie ma mowy o nudzie, u Kidawy psychodrama odbywa się bez ‘’psycho’’ bo psychologii w tym filmie nie ma. O ile o Janinie możemy się czegoś dowiedzieć, poznać ją, o tyle Ester znamy jedynie z tego, że tęskni do swojego ukochanego. Sam wątek lesbijskiej miłości jest po prostu bezpłciowy. Nie wystarczy pokazać nagiego kobiecego ciała i liczyć na to, że ktoś okrzyknie naszą produkcję głęboką, genialną i artystyczną.


Każdy, kto umie czytać i widział plakaty liczył na thrillera, a zapowiedzi jeszcze mocniej to podkreślały. Tutaj tez kicha. Nie wgniata nas w fotel, bo jedynymi momentami ‘’zaparcia dechu’’ są te, gdy ktoś Janinę pyta o to, czy w jej mieszkaniu mieszka tylko ona z ojcem (Faktycznie... aż ciary przechodzą). Otwieramy buzie, ale nie ze zdziwienia, lecz niekontrolowanego odruchu ziewania, który pojawia się podczas tego filmu nad wyraz często. I jeszcze ta gra aktorska... trącająca amatorszczyzną.

Podsumowując: film o wojnie bez wojny, za to z seksem. Wydaje się, że był jakiś pomysł, ale Kidawa gdy tylko zbliżał się do realizacji konkretnego wątku, za chwilę się wycofywał. I tak mamy niedokończone, zaniechane elementy, jak np. prostolinijność głównej bohaterki, metamorfoza, jaką rzekomo przechodzi, wątek miłosny Ester i Dawida… i niestety tak wyliczać możemy bez końca. 

Twórcy zaostrzyli nasz apetyt zwiastunami, zapowiedziami i historią. Całość okazała się niedoprawiona i bez smaku.

5/10! Szkoda czasu!

Słabego filmu należy bronić na wszelkie sposoby.

niedziela, 4 maja 2014

Długi weekend – Cykl: Święta polskie

„Święta polskie” to cykl, w którego składzie znajduje się (dotychczas) 13. godzinnych filmów telewizyjnych, związanych z różnymi świętami - katolickimi i świeckimi - obchodzonymi w naszym kraju. Każdy film z cyklu, którego tłem jest wybrane święto, opisuje postawy i zachowania typowe dla większości Polaków.




Najbardziej znanymi tytułami z serii są: „Żółty szalik” nawiązujący do świąt Bożego Narodzenia, z Gajosem w roli głównej, który dzięki występowi w tym filmie był przez długie lata traktowany jako najwiarygodniejszy filmowy alkoholik. Obecnie na ten tytuł zasługuje już Więckiewicz, bo to co pokazał w „Pod mocnym aniołem” jest mistrzostwem świata.  Drugi bardzo znany film z „Świąt polskich”, to emitowana w każde Boże Ciało „Biała sukienka”.

W związku z tym, że jest to najciekawsza seria, jaka jak dotąd powstała, pokazująca polską obyczajowość oraz przywiązanie (lub jego brak) do tradycji i świąt – warto o niej przypomnieć, lub przedstawić tym, którzy jeszcze o niej nie słyszeli.



Akcja „Długiego weekendu” rozpoczyna się w programie prowadzonym przez Tomasza Kamela (wtedy jeszcze nie Kammela), czyli w bardzo sławnej „Randce w ciemno”. Bogdan Lewicki (Krzysztof Globisz), stremowany pan w średnim wieku, z zawodu wojskowy, wybiera kandydatkę nr 3 – Martę Walkowską (Joanna Żółkowska) – powściągliwą i niedostępną kierowniczkę biblioteki publicznej niewielkiego miasteczka pod Warszawą. Para wygrywa możliwość spędzenia długiego weekendu majowego w pięciogwiazdkowym hotelu w Wodzimyślu. Pomimo takich niecodziennie ekskluzywnych okoliczności, Bogdan i Marta nie przypadają sobie do gustu. Mężczyzna początkowo stara się ocieplić ich stosunki, jednak wspomnienia kobiety z jej młodzieńczych lat nie pozwalają jej zaangażować się w nowy związek, zwłaszcza z wojskowym. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy Bogdan postanawia zorganizować w hotelu obchody święta 1 maja, a Marta ma plan na uczczenie święta 3 maja. Prowadzi to nawet do podziału innych hotelowych gości i powstaniu dwóch różnych, świętujących obozów.

„Długi weekend” nie jest typowym przykładem wielkiego, zaangażowanego kina. Przypomina raczej kolejny odcinek serialu wyprodukowanego przez telewizję polską. Chociaż za reżyserię odpowiada Robert Gliński („Kamienie na szaniec”, „Świnki”, „Cześć Tereska”), to niskobudżetowość tego obrazu pozostawia po sobie widoczne ślady. Nie to jest jednak najważniejsze, bo mimo wszystko udało się zachować istotę rzeczy, czyli zgodność filmu z założeniami cyklu „Święta polskie” – a zatem,  wbrew pozorom nie „Randka w ciemno” odegrała najważniejszą rolę, lecz specyfika polskiego społeczeństwa.

W tym krótkim filmie pojawiło się pokaźne grono znanych, polskich aktorów: Krzysztof Globisz, Joanna Żółkowska, Maciej Damięcki, Krzysztof Dracz, Tamara Arciuch, Paweł Królikowski, Piotr Głowacki, Joanna Liszowska, Ilona Ostrowska, Małgorzata Socha (…).  Niektórzy z nich rozpoczynali wówczas swoją filmową karierę, dla innych były to najbardziej kasowe lata. „Długi weekend” warto zobaczyć chociażby dla nich, bo można dostrzec, że upływający czas jest często sprzymierzeńcem rozwoju talentu aktorskiego i metamorfoz fizycznych.

Filmy z cyklu „Święta polskie” często zawierają wątki humorystyczne i  z pozoru opowiadają w lekkim tonie o ważnych świętach, są takie w sam raz do oglądania i z babcią i z dzieckiem. Jeśli jednak ktoś im się przyjrzy dokładniej, to zrozumie, że przedstawiają też ludzkie zobojętnienie, zmiany priorytetów i smutny upadek kiedyś wyznawanych ideałów.

A na koniec krótkie pytanie: komu weekend majowy kojarzy się z podkreślaniem swojego patriotyzmu, a komu z grillowaniem?