piątek, 30 listopada 2012

Chicago


Na ten andrzejkowy wieczór zostawiłyśmy dla Was najbardziej rozśpiewany i roztańczony film Projektu Kino, czyli Chicago. Musical jest dzisiaj zdecydowanie dobrym wyborem, a tak się składa, że Chicago jest na pewno jednym z najlepszych musicali XXI wieku. Dowodem na to może być chociażby 13 nominacji do Oscarów 2003 i sześć zdobytych nagród, w tym najważniejsza: za  Najlepszy film.



Proponuję by w trakcie czytania towarzyszyła Wam jedna z moich ulubionych piosenek tego filmu J




Chicago to ekranizacja musicalu Kandera, Ebba i Fosse’a. Akcja rozgrywa się w tytułowym mieście w 1929 roku, a główną bohaterką jest piosenkarka Roxie Hart (Renee Zellweger), która trafia do więzienia za zamordowanie swojego kochanka. Paradoksalnie, dzięki pomocy  prawnika Billy’ego Flynna (Richard Gere), Roxie staje się ulubienicą mediów, która nawet w więzieniu zachwyca i zaskakuje.

Renee Zellweger jako  Roxie Hart

Myślę, że naprawdę trzeba by się bardzo mocno starać, by nie zostać fanem Chicago. To kwintesencja musicalu, który dosłownie z minuty na minutę zachwyca coraz bardziej. Fantastyczna muzyka, piękne kostiumy i świetna scenografia powodują, że trudno oderwać wzrok od ekranu i jeszcze długo, długo po seansie w uszach brzmi and All that jazz… Właśnie dlatego musical (a w szczególności właśnie ten) powinien być nazywany dousznym i doocznym poprawiaczem humoru J

Nie da się również ukryć, że na sukces produkcji zapracowała cała grupa świetnych aktorów, a przede wszystkim aktorek, bo Richard Gere jakoś nie powalił mnie na kolana. Pamiętam też, że gdy oglądałam Chicago po raz pierwszy miałam mieszane uczucia odnośnie obsadzenia Renee Zellweger w roli bezwzględnej i zdeterminowanej kobiety – karierowiczki. Byłam przyzwyczajona do jej komediowych kreacji, które na pewno są bardzo sympatyczne, ale też dosyć do siebie podobne. Dlatego tym bardziej się ucieszyłam, gdy się okazało, że Renee jest dla mnie idealną Roxie.


Renee Zellweger

Catherina Zeta - Jones

Richard Gere

Jednak film należał przede wszystkim do Catheriny Zety – Jones, która doskonale zagrała Velmę Kelly – sceniczną rywalkę Roxie. Zeta – Jones zapewniła nam doskonały pokaz wokalno – taneczny, który już teraz można nazwać kultowym. Nic więc dziwnego, że wywalczyła Oscara za najlepszą aktorkę drugoplanową.

Podsumowując, oceniam 8/10, bo film jest naprawdę BARDZO DOBRY. Nawet jeśli nie jesteście fanami tego gatunku filmowego, nawet jeśli nie gustujecie w tego typu muzyce i nawet jeśli liczba Oscarów jest dla Was żadnym argumentem – to i tak zachęcam do obejrzenia Chicago. Dobry humor gwarantowany, a w dodatku jeszcze nie znam osoby, która by skrytykowała tę genialną ścieżkę dźwiękową. 






czwartek, 29 listopada 2012

Między słowami / Lost in Translation

Przedstawiamy czwarty film z Projektu Kino, czyli Między słowami, za którego reżyserię i scenografię odpowiada Sofia Coppola. Został on oznaczony jako komedia i melodramat, ale myślę, że bardziej trafne  byłoby włączenie go do grupy filmów obyczajowych.  Jest całkiem przyjemny i w sam raz na taki nieciekawy, jesienny wieczór, jaki mamy dzisiaj.




Bob (Bill Murray) to mężczyzna po 50-tce, z 25-cio letnim stażem małżeńskim. Poznajemy go gdy przyjeżdża do Tokio, by nakręcić reklamę japońskiego whisky Santory (swoją drogą, mamy tutaj do czynienia z nieskrywanym product placementem). W  hotelu, w którym mieszka, poznaje interesującą Charlotte (Scarlett Johansson). Młoda dziewczyna  przyjechała razem z zapracowanym mężem fotografem i większość czasu spędza samotnie w hotelowym pokoju. Zarówno Bob, jak i Charlotte cierpią na bezsenność, co jak się okazuje jest pierwszą łączącą ich sprawą. Z czasem odkrywają, że mają znacznie więcej wspólnych tematów i w ciągu zaledwie tygodnia znajomości stają się przyjaciółmi.

Bob (Bill Murray) w reklamie whisky Santory

Scarlett Johansson, jako Charlotte - samotna mężatka

Gdybym miała opisać  Między słowami tylko jednym słowem, to określiłabym go jako SPOKOJNY. To bardzo ciekawa sprawa, bo mimo, że nie zobaczymy tutaj żadnych nagłych i zapierających dech zwrotów akcji, to i tak  z zainteresowaniem śledzimy losy Boba i Charlotte. Pewnie między innymi dlatego w 2004 roku Sofia Coppola dostała  za ten film Oscara w kategorii Najlepszy scenariusz oryginalny.

Sofia Coppola, rok 2004 i Oscar za "Najlepszy scenariusz oryginalny"

Do zalet Między słowami na pewno zaliczam także grę Scarlett Johansson i Billa Murray’a, którzy pomimo znacznej różnicy wieku potrafili wiarygodnie przedstawić parę zaprzyjaźnionych osób. Mimo, że nie jest to film nasycony erotycznymi podtekstami, tak często widocznymi w tego typu historiach, to i tak nie da się ukryć, że ta dwójka bohaterów myśli o czymś więcej, niż tylko o przyjaźni. Teraz już chyba rozumiecie, dlaczego tak mi się spodobała gra tych aktorów.




Wątek humorystyczny, nienachlany i niegłupi, ale zabawny – to kolejna sprawa, która zdecydowanie zadziałała na plus.

Nie znalazłam żadnych rażących wątków, które by mnie zniechęciły do tego filmu. Jednak nie zaliczam go też do grona moich ulubionych. Być może niektórych widzów skłonił do głębszych refleksji na temat samotności człowieka w wielkim mieście, ale ja się do tej grupy nie zaliczam. Dlatego oceniam Między słowami 6/10. Czyli: jest to niezły film, który warto zobaczyć, ale nie wywołał u mnie jakichś głębszych przemyśleń, ani gdy go widziałam pierwszy raz, ani teraz – przy okazji Projektu Kino. 



środa, 28 listopada 2012

Dzwonnik z Notre Dame / The Hunchback of Notre Dame

Walt Disney jest moim osobistym Jezusem. Jednym z największych postaci XX wieku. A bajki jego wytwórni oglądam z takim samym zapałem, jak wtedy, gdy byłam małą dziewczynką. Gdy Disney chce nas zabrać w podróż do średniowiecznego Paryża, nie wypada odmówić.

Podróż rozpoczniemy piosenką:


Jestem pewna, że oglądaliście tą bajkę i to nie raz. Ale pokrótce przedstawię Wam fabułę. Quasimodo to wyjątkowo szpetny dzwonnik. Przez całe życie ukrywa się w wieży katedralnej, a jego jedynymi towarzyszami są ptaki i gargulce, które ożywają i dotrzymują towarzystwa głównemu bohaterowi. W dzieciństwie nasz bohater przezywa prawdziwą traumę, jego rodzice to Cyganie, których tępią ludzie okrutnego sędziego Frolo. W strachu przed piekłem po zabiciu rodziców chłopca sędzia zajmuje się sierotą. O ile zajmowaniem się możemy nazwać zamkniecie w katedrze Notre Dame, słowne znęcanie się i pogardę. Gdy chłopak kończy 20 lat przeżywa chwilę buntu i wychodzi zobaczyć festyn z okazji Dnia Błazna, przeżywa tam zarówno chwile radości jak i upokorzenia. Poznaje piękną cygankę Esmeraldę. A następnie fabuła biegnie jak oszalała.



W Esmeraldzie zakochuje się Quasimodo, następnie zaś dowódca ami Febus a na końcu sam Frolo. Każdy jednak inaczej okazuje jej to uczucie. Dzwonnik jest opiekuńczy, ratuje jej życie, żołnierz flirtuje z nią i ratuje jej przyjaciela Dzwonnika a Frolo rwie sobie włosy z głowy, nakłada na nią ekskomunikę i próbuje zabić. Gdy spytałam moją 9 letnią siostrę czy coś z tego rozumie odpowiedziała: - Nie, ale piosenki są fajne.

Wydaje mi się wiec, że Dzwonnik to nie tyle bajka dla dzieci, co dla starszych pokoleń. Ok, tak naprawdę próbuję sobie wytłumaczyć jak 23 letnia studentka tak dobrze bawi się na bajce. Ale przecież to Disney!

Mimo zaplątanej i skomplikowanej doić fabuły jak dla dzieci, Disney zaserwował nam piękną kreskę, dokładność i masę kolorów przedstawionej rzeczywistości. Szczegółowość postaci i elementów przyprawia w zdumienie! A mamy rok 1996, bez bajerów, photoshopów i cudów techniki.


Kolejną zaletą są postaci, tak wyraźne, ze mimo, iż mamy ich wiele, a każda pokazywana jest łącznie kilka minut to po seansie rysują nam się ich dokładne portrety psychologiczne. Każda z postaci jest wyjątkowa i ma coś w sobie. Mi do gustu najbardziej przypadły gargulce, no i oczywiście Quasimodo. Btw: nie uważacie, ze ten Febus to jakiś tępy osiłek? Gdybym ja pisała scenariusz zakończenie byłoby zgoła inne!

Uzupełnieniem całej produkcji oraz wykazem emocji bohaterów są piękne piosenki. Wpadające w ucho, a na dłużej w pamięć. Cudowna ścieżka dźwiękowa - jak zawsze u Disneya.

Mamy end ale czy happy? Podoba mi się takie wiarygodne rozwiązanie, Disney nie przesłodził a wypośrodkował - kolejny plus!


Przede wszystkim jednak, co najważniejsze - wytwórnia daje nam dużą lekcję tolerancji i tego, ze świat nie jest czarno-biały. Brzydki nie znaczy zły, a fucha sędziego nie dodaje rozumu. Tolerancji zarówno w stosunku do osób niekoniecznie pięknych ale też innych grup etnicznych. Wszyscy jesteśmy tacy sami a ocena nie zależy od tego jak wyglądamy i gdzie się urodziliśmy ale ile dobrego zostawiamy za sobą. Ah, piękny, bajkowy morał. Zarówno dla dzieci, jak i dorosłych ;)

Kolorowy Paryż, pełen śpiewających Cyganek i masywne, wywołujące dreszcze mury katedry Notre Dame w tej bajce oceniam na 8/10!


wtorek, 27 listopada 2012

Ukryte pragnienia / Stealing Beauty

Młodość, miłość i do tego Toskania w tle. Taki wstęp może brzmieć jak zapowiedź banalnej komedii romantycznej skierowanej przede wszystkim do małoletnich amatorek wzruszających love story. Nic bardziej mylnego! I właśnie za to tak bardzo uwielbiam magię kina – nie znasz dnia ani godziny, bo na interesujący film możesz natrafić nawet zupełnie przypadkowo i nieświadomie.



Chyba, że uczestniczysz w PROJEKCIE KINO, który Ci przypomina, że tę interesującą historię już kiedyś widziałeś, a teraz nadszedł czas, by odświeżyć swoją pamięć. Tak właśnie było w moim przypadku. Ukryte pragnienia widziałam kilka lat temu i w jakiś dziwny sposób zupełnie o tym filmie zapomniałam. Tym bardziej się cieszę, że teraz miałam okazję do niego wrócić, i co najważniejsze – spojrzeć na niego bardziej świadomie.

Samotna, młoda Lucy (Liv Tyler) przyjeżdża do małej toskańskiej wioski, by dowiedzieć się więcej zarówno o sobie, jak i o swoich rodzicach. Jej zmarła mama – poetka, przebywała w tym miejscu kilkanaście lat temu, więc Lucy ma nadzieję, że odnajdzie tutaj swojego biologicznego ojca, którego nigdy nie poznała, a który prawdopodobnie żyje w tych okolicach. Jednak  istnieje jeszcze jeden powód jej przyjazdu. Dziewczyna chce odnowić  kontakty z chłopakiem, w którym się zakochała  cztery lata wcześniej. Przez ten czas łączył ich jedynie marny kontakt listowny. Atrakcyjna Lucy zostaje bardzo serdecznie przyjęta i ugoszczona przez grupę indywidualnych, twórczych i niebanalnych artystów, u których już wcześniej mieszkała.

Liv Tyler jako Lucy
Tytuł filmu -Ukryte pragnienia – wydaje mi się wprost synonimem połączenia głównej bohaterki z miejscem akcji. Mam na myśli Liv Tyler i Toskanię, a dokładniej Liv Tyler jako Lucy w Toskanii. Aktorka wyglądała tak naturalnie i pięknie, jak miejsce, do którego przyjechała. Myślę, że to są właśnie główne zalety filmu i trudno mi sobie wyobrazić  na jej miejscu jakąkolwiek inną aktorkę. Warto zobaczyć Ukryte pragnienia, choćby z tego powodu.



Jeśli chodzi o fabułę, to przyznaję, że co prawda nie powala na kolana, ale mimo wszystko jest na tyle interesująca, że z chęcią prześledziłam tę całą historię. Film w dużej mierze skupia się na sprawach seksualnych, a razem z filmową Liz poznajemy jej początki poważniejszych kontaktów z chłopakami. Jednak pomimo licznych scen łóżkowych, nie rażą one przesadyzmem, bo są zrealizowane w bardzo estetyczny sposób.

Dla niektórych widzów plusem może też być jasne zakończenie, przez co nie trzeba na siłę tworzyć swoich domysłów i interpretacji.

Ukryte pragnienia oceniam 7/10. Film jest dobry i myślę, że teraz będę o nim pamiętać już przez dłuższy czas. Cieszę się, że znów miałam okazję go zobaczyć, przede wszystkim przez wspomnianą grę Liv Tyler i przez obraz sielskiej toskańskiej wioski. Jednak nie sądzę, żebym odtąd do niego wracała w każdej wolnej chwili.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Gra pozorów / The crying game


Film z 1992 roku to, można by napisać, dwie osobne produkcje połączone jednym wątkiem.  Pierwsza część opowiada o schwytaniu angielskiego żołnierza Jody'ego przez bojowników IRA w Irlandii Północnej. Przetrzymywaniu towarzyszą rasistowskie wyzwiska i bestialskie zachowanie, ale również rozpoczynająca się więź między porwanym a jednym z IRA, Fergusem. Dla mnie był to wątek troszkę naciągany bo dobra relacja nastąpiła bardzo szybko, a nie wiem czy możliwa jest przyjaźń gryzionej antylopy z lewem. W każdym razie przyjaźń ta rodzi wątek główny całej produkcji a mianowicie dziewczynę brytyjskiego żołnierza Dii. Historia ta kończy się śmiercią Anglika. Jestem pewna, że sposób w jaki zginął zaskoczy Was podobnie jak mnie.

Wątek łączący: Fergus ma za zadanie pożegnać Dii od jej partnera, a nie ukrywajmy, że musi się gdzieś zaszyć po nawiązaniu tak bliskiej relacji z ofiarą.

Drugi motyw, osobna historia, to relacje bohatera ze wspomnianą Dii. Jak nietrudno się domyślić rodzi się między nimi uczucie i byłaby to kolejna, jedna z wielu historii o miłości, gdyby nie fakt, że Dii okazała/okazał się mężczyzną. I to w najbardziej intymnej sytuacji jaka łączyć mogła obojga. Uwierzcie mi, że motyw ten zwala z nóg, stanowi najbardziej zaskakujący element całego filmu. Zmienia nasze postrzeganie o 180 stopni, napędza myślenie, zaskakuje, rozpędza fabułę, cały film nabiera zupełnie innego znaczenia. Reżyser przeprowadza nas przez te skrajne emocje, pokazuje walkę Fergusa z samym sobą. Nie powiem jakie zakończenie wymyślił dla nas Neil Jordan, sami przyznacie, że postać grana przez Stephena Rea ma trudny orzech do zgryzienia. Pomimo, że film rzuca pytanie: A co Ty zrobiłbyś/zrobiłabyś w podobnej sytuacji ? To jednak odpowiedź do końca nie jest możliwa. Myślimy nad odpowiedzią, jednakże kolejne pokazywane wątki uniemożliwiają klarowną odpowiedź. Można powiedzieć, że reżyser rzuca nam wyzwanie dobrze wiedząc, że nie możemy się z nim uporać, dopóki nie doświadczymy pokazanej sytuacji. Drwina ta zasłużyła na Oscara w 1993 roku za Najlepszy scenariusz oryginalny.

Dii & Fergus
Rozwiązanie połączenia obu motywów wątkiem kryminalnym każdy oceni inaczej. Mnie przekonuje.

Nie mogłam opędzić się wrażeniu, że postać Jody'ego (brytyjski żołnierz) przypomina Johna Coffey z Zielonej Mili. Rzecz jasna jest to jedynie mój własny, subiektywny osąd. Podobni są nie tylko kolorem skóry, przede wszystkim taką samą wrażliwością, delikatnością, obie postaci darzymy podobnym współczuciem.

Osobiste oklaski dostałaby ode mnie Miranda Richardson grająca bojowniczkę IRA. Drapieżna, przekonująca - doskonała.

Nie ukrywam, że wolę kino współczesne i z chęcią zobaczyłabym dobry remake tego filmu, jednak oceniam produkcje na bardzo dobry. Daję mu 7/10.

Pozornie jest to zwykła historia o miłości.  Pozornie tylko odrobinę połączona z opowieścią kryminalną. Pozornie wybór między byciem z ukochaną osobą a rozłąką jest łatwy. Jordan pokazuje jednak, że pozory mylą. A coś co wydaje się oczywiste może być tylko grą.

niedziela, 25 listopada 2012

PROJEKT KINO



Od września br. In Love With Movie bierze udział w pierwszej edycji niekomercyjnego PROJEKTU KINO, zorganizowanego przez następujących blogerów filmowych: Simon, Skazany na kino, Ace of Spades.

Właśnie wkraczamy w ostatni i zarazem najciekawszy etap projektu, którego efekty chciałybyśmy Wam zaprezentować.

Projekt kino jest realizowany w charakterze zabawy, a główny jego cel to promowanie interesującego, a być może dla niektórych kinomaniaków mniej znanego kina.

Jest to pierwsza edycja tego projektu- i jak podkreślają sami organizatorzy– edycja eksperymentalna. Szczegółowe informacje na ten temat znajdziecie klikając TUTAJ.

Nadchodzący tydzień chcemy całkowicie poświęcić właśnie na PROJEKT KINO, dlatego od poniedziałku (26.11.2012) do piątku (30.11.2012) będziemy zamieszczać po jednym z pięciu projektowych filmów.

Recenzje będą się ukazywały kolejno:

*Poniedziałek – „Gra pozorów” ; 1992, reż. Neil Jordan – by LBD

*Wtorek – „Ukryte pragnienia”; 1996; reż. Bernardo Bertolucci – by SzutkiPlochi

*Środa – „Dzwonnik z Notre Dame”; 1996; reż. Kirk Wise i Gary Trousdale – by LBD 

*Czwartek –„Między słowami”; 2003; reż. Sofia Coppola – by SzutkiPlochi

*Piątek –„Chicago”; 2002; reż. Rob Marshall – by SzutkiPlochi

Na pewno będzie ciekawie!

A już po 20-tym grudnia, czyli po zakończeniu wszystkich etapów projektu, ogłosimy, który z filmów uzyskał najwyższe noty od blogerów - uczestników. Życzymy udanej zabawy razem z nami i zachęcamy do śledzenia wszystkich postów!

Mój Rower

Idąc na ten film do kina wiedziałam, że się nie zawiodę. Prywatna telewizja TVN nigdy nie podpisuje się pod byle jakim filmem  z reguły są to murowane 7ki (biorąc pod uwagę moją 10 stopniową skalę). Przykładem takich filmów mogą być: Joanna czy Nad Życie. Także i w tym przypadku byłam pozytywnie zaskoczona wysokim poziomem polskiego kina.


Jednak po trailerze i samej reklamie w mediach można by dojść do wniosku, że jest to komedia w stylu Testosteronu, nic bardziej mylnego. Mój rower zakwalifikowałabym bardziej do dramatu, chociaż elementy komediowe oczywiście były i to liczne.

Jestem niewymownie wdzięczą reżyserowi i scenarzyście Piotrowi Trzaskalskiemu, że pisząc scenariusz o męskim świecie, tworząc film o facetach dla facetów napisał przemyślany, mądry, wartościowy scenariusz Obyło się bez uprzedmiotowienia kobiet (i nie żebym była feministką czy coś), zakładów kto ile lasek szybciej przeleci, gagów genitalnych, czy innych obrzydliwych rzeczy. Więc kto się spodziewa polskiego American Pie ten się rozczaruje, kto jednak stawia na produkcje ''na poziomie'', ten będzie usatysfakcjonowany, jak ja.

Głównym motorem całej historii jest odejście żony od niedołężnego, schorowanego alkoholika Włodzimierza (Michał Urbaniak). W przypływie egoizmu ojcu w poszukiwaniach małżonki pomaga Paweł (Artur Żmijewski) i jego własny syn Krzysiek (Maciej Starnawski). Trzech przedstawicieli ''płci brzydszej'' - dziadek, syn i wnuk ruszają w trasę dużym, wypasionym samochodem (dlatego jest to męski film, bo facet w tym momencie podałby model, auto jest intensywnie promowane w produkcji) na poszukiwanie zdradzieckiej żony, matki i babci w jednym.

Starnawski, Żmijewski, Urbaniak.
Czego nas uczy ten film? Dlaczego warto go zobaczyć? Obraz przedstawia zepsute relacje w rodzinie, które może warto odbudować. Na początku historii żaden z panów nie może się ze sobą dogadać, wspólną podróż traktują jak największe zło. Z upływem czasu jest coraz lepiej, docierają się, a film kończy się... Powiem tylko, że nie do końca happy endem. Reżyser przeprowadza nas przez wiele emocji: nie wiemy komu współczuć bardziej - opuszczonemu mężowi czy żonie, która żyła z alkoholikiem, uczymy się co nieco o półcieniach i skrywanych emocjach, to wszystko oprószone jest niewymuszonym humorem.



Każdy z trzech aktorów był bardzo wiarygodny, dobrze wczuli się w swoje role. Najbardziej spodobała mi się postać wnuka, młodego buntownika Krzysia, który mówi co myśli, ocenia, a sam znajduje się w dość nieciekawej sytuacji. Z roli również wywiązał się Artur Żmijewski, który wyskoczył ze sutanny aby zagrać tutaj cenionego, sławnego muzyka, cynika w relacjach z własnym synem. Wywyższa się,  chwilami jest nielogicznym hipokrytą, jednym słowem: wkurza, ale to dobrze, bo stąd własnie bierze się wiarygodność granej przez niego postaci.

Film oceniam na 7/10. Duży plus za zakończenie, świetną muzykę i zaskakujące momenty!

Na koniec bardzo pozytywny fragment artykułu z Wprost: „Mój rower” otworzył prestiżowy Polish Film Festival in America. Zainteresowanie widzów przekroczyło oczekiwania samych organizatorów -  musieli zorganizować dodatkowy pokaz filmu. Wcześniej „Mój rower” otrzymał owacje na stojąco w Australii podczas Festiwalu Polskich Filmów w Melbourne i Sydney, wzruszał na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Busan. Jako jeden z dwóch polskich tytułów zakwalifikował się do prestiżowego Konkursu Głównego na Plus Camerimage, gdzie będzie rywalizował z takimi tytułami jak „Mistrz” (reż. Paul Thomas Anderson) czy „Operacja Argo” (reż. Ben Affleck).''

P.S. Wada oglądanej przeze mnie w kinie produkcji wcale nie jest spowodowana tym co widziałam na ekranie  ale.. zachowaniem ludzi wokół. Sala była pełna osób, które nastawiły się na komedię w sensie dosłownym i nawet, gdy widzieliśmy dość dramatyczny moment niektórzy śmiali się w głos. Nie muszę dodawać, że było to odrobinę drażniące  Nie wiem jaki cel mają podobne zachowania. Moja mała uwaga: To, że na plakacie napisane jest ''komedia'' nie znaczy, drogi widzu, że musisz śmiać się w każdej minucie tego filmu. Zastanów się, potem zaśmiej. Śmiech co prawda wydłuża życie ale zakładam, że ten naturalny.


sobota, 24 listopada 2012

Anna Karenina

Nareszcie! Na tę premierę czekałam w tym roku najbardziej. Nic więc dziwnego, że nie zastanawiając się ani sekundy popędziłam do kina tak szybko, jak to było możliwe. Chociaż byłam bardzo, ale to bardzo ciekawa, jak w XXI wieku można zinterpretować i przedstawić  słynny XIX-wieczny romans, udało mi się  nie przeczytać wcześniej ani jednej recenzji i pójść na film…  na czczo ;)



William Szekspir podarował Brytyjczykom historię Julii Capuleti i Romea Montecchi’ego, a Lew Tołstoj Rosjanom  zakazany romans Anny Arkadiewnej Kareniny i Aleksieja Kriłłowicza Wrońskiego. Tym razem  geograficzny podział w ogólne nie ma znaczenia, bo to właśnie Brytyjczycy zostawiają swoich kochanków w spokoju i postanawiają przypomnieć światu historię ogromnej,  chociaż trudnej miłości rosyjskiej pary.

Dla przypomnienia:  Anna Karenina (Keira Knightley) i Aleksiej Karenin (Jude Law) są małżeństwem wychowującym ośmioletniego synka – Sieriożę. Chociaż żyją razem w zgodzie i nie mają jakichś większych problemów, to w ich związku trudno się dopatrzyć szczerej miłości. Mimo tego Karenin  jest przekonany, że Anna go kocha i że tak zostanie już na zawsze. Sytuacja się komplikuje, gdy kobieta poznaje przystojnego, wykształconego, bogatego i bardzo interesującego Aleksieja Wrońskiego (Aaron Taylor - Johnson). Ich romans jest nieunikniony, dlatego Anna zostaje wykluczona z petersburskiego kręgu towarzyskiego i traci kontakt z synem. Fani powieści Tołstoja na pewno wiedzą do czego prowadzi ta szaleńcza miłość. A dla widzów, którzy dopiero poznają tę historię pozostawię tutaj miejsce na niepewność.

Jude Law i Keira Knightley - trudno o lepszą obsadę.

Bardzo niecierpliwie czekałam na premierę  Anny Kareniny z kilku powodów: obsada, reżyser, miejsce akcji, no i oczywiście sama fabuła. Obsadą się nie zawiodłam w ogóle. Knightley wyglądała jak zawsze świetnie, grała rewelacyjnie, była Anną w stu procentach. To samo dotyczy Lawa. Swoją drogą, Jude Law jest moim ulubionym aktorem, więc nawet gdyby wypadł beznadziejnie, to pewnie i tak bym tego nie zauważyła. Trochę się zastanawiałam czy młody Aaron Taylor – Johnson, który ma zaledwie 22 lata, sprawdzi się w bardzo ważnej roli (być może jego życiowej i przełomowej roli) Wrońskiego. Zapewniam – sprawdził się. A pomyśleć, że realizatorzy rozważali, czy nie obsadzić tutaj UWAGA, UWAGA…. Roberta Pattinsona…. To by było straszne.

Karenia (Knightley) i Wroński (Aaron Taylor - Johnson)

Za kamerą stanął Joe Wright. Widać, że dobrze mu się pracuje z Keirą Knightley, ponieważ wcześniej wyreżyserował już z jej udziałem Pokutę i Dumę i uprzedzenie. Jednak Annę Kareninę przedstawił w bardzo nietypowy, nowatorski, zaskakujący sposób. Zdradzę tylko, że mimo iż siedzimy na sali w kinie, to możemy się poczuć jak byśmy zostali teleportowani do teatru. Ciekawy i oryginalny pomysł, ale niestety z jednego powodu mi się nie spodobał. Liczyłam na oszałamiające zdjęcia plenerowe. Miałam nadzieję, że zobaczę mnóstwo ujęć przepięknych miast -  Sankt Petersburga i Moskwy, a tego całkowicie zabrakło. Za to muzyka i kostiumy to prawdziwy majstersztyk. Suknie aktorek można śmiało porównać do najlepszych kreacji Scarlett O’Hary w Przeminęło z wiatrem.




Za fantastyczne kostiumy odpowiada Jacqueline Durran

Moim ulubionym momentem w filmie jest zdecydowanie  scena balu, na którym pierwszy raz Karenina zatańczyła (i to jak zatańczyła!) z Wrońskim. To po prostu trzeba zobaczyć.

Pierwszy i wyjątkowy taniec rosyjskich kochanków

Historia Anny Kareniny jest dobrą propozycją na weekendowy wypad do kina. Polecam ją przede wszystkim miłośnikom romansów,  melodramatów – ale nie tych przesadnie ckliwych- a także fanom filmów kostiumowych. Niestety wydaje mi się, że trafi on bardziej w gusta kobiet, niż mężczyzn, ale ja i tak na pewno będę go polecać wszystkim znajomym.

Podsumowując:  oceniam 8/10. Gdyby nie zabrakło wspomnianych petersburskich i moskiewskich widoków oraz gdyby aktorzy mówili po rosyjsku (ta cała rosyjska otoczka, której nie da się ominąć, a też rosyjskie imiona -średnio współgrają z jakimkolwiek innym językiem), to moja ocena byłaby jeszcze wyższa. 




czwartek, 22 listopada 2012

Pokłosie


W tym tygodniu przekonałyśmy się, że szczęście nam sprzyja, wystarczy tylko trochę mu pomóc. Dzięki uprzejmości Wyższej Szkoły Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa w Poznaniu, która zorganizowała facebookowy konkurs, udało nam się wygrać wejściówki na seans Pokłosia w Multikinie. Okazało się, że bilet na właśnie ten film był strzałem w dziesiątkę.



Już dawno  polski film nie wzbudził aż tylu kontrowersji wśród widzów. Zdania na jego temat są niesamowicie podzielone: z jednej strony głosy zachwytu, z drugiej całkowita dezaprobata. Neutralni pozostali chyba tylko ci nieliczni, którzy w ogóle nie śledzą aktualnych wydarzeń z kraju (i to nie tylko wydarzeń kulturalnych, ale wydarzeń w ogóle).

Pokłosie przedstawia relacje dwóch braci:  Franciszka Kaliny (Ireneusz Czop) i Józefa Kaliny (Maciej Stuhr), którzy od wielu lat nie mieli ze sobą kontaktu. Jednak teraz chęć odkrycia pewnej niewygodnej prawdy - przez którą młodszy Kalina popadł w poważny konflikt z mieszkańcami swojej małej wsi -  sprawiła, że bracia znów się ze sobą spotykają i nawet współdziałają. W rzeczywistości ich stosunki są tylko pretekstem do tego, by nam uświadomić i przypomnieć niezwykle ważne fakty z przeszłości – w naszym kraju żyli zarówno ci Polacy, którzy uratowali życie wielu Żydom, ale także tacy, którzy postąpili całkowicie odwrotnie.

Mieszkańcy małej wsi nie chcą wyjawić prawdy o strasznych wydarzeniach z przeszłości.

Od razu zaznaczam, że ja zaliczyłam Pokłosie do kategorii TRZEBA, a nawet WYPADA zobaczyć i zdecydowanie  jest to tytuł z serii filmów godnych polecenia. Bardzo się cieszę, że Pasikowski (zarówno scenarzysta jak i reżyser Pokłosia) postanowił się zająć  tak ważnym tematem.  Jednocześnie szczerze wątpię, żeby nakręcił go przede wszystkim dla pieniędzy, czy chęci oczernienia Polaków. Myślę, że wtedy na ekranie roiłoby się od drastycznych, zalanych krwią i ludzkim płaczem scen. A w Pokłosiu mamy tylko (aż?) słowa i taki obraz, dzięki którym wyobraźnia ma szansę działać na najwyższych obrotach. Podobał mi się sposób, w jaki  filmowi bracia próbują dotrzeć do poznania prawdy – trudnej, bolesnej, smutnej, zawstydzającej, a nawet rozczarowującej, ale prawdy. To właśnie o nią tutaj chodzi i nawet najbardziej zagorzali krytycy Pokłosia nie mogą jej zaprzeczyć. Przecież wszyscy wiemy, że  z faktami się nie dyskutuje, bo one po prostu są. Moim zdaniem Pasikowski chciał nam przypomnieć, że nie ma narodowości idealnej i nieskazitelnej, bo w każdym państwie znajdą się osoby nienawistne i naprawdę złe. Doceniło to m.in. jury tegorocznego festiwalu w Gdyni, przyznając wyróżnienie twórcom filmu za: odwagę w poruszeniu tematów, które do tej pory nie zostały w polskim kinie dostrzeżone, a które uważamy za istotne ( o czym pisałyśmy w maju czyt. tutaj ).

Reżyser i scenarzysta - Władysław Pasikowski  (w czapce) - na planie Pokłosia

Pokłosie na pewno zapada w pamięć i jeszcze długo po obejrzeniu filmu nie można przestać o nim myśleć. Napięcie jest utrzymane przez cały seans co zdecydowanie działa na plus, dzięki temu nie było okazji, żeby zacząć się nudzić. Jednak bardzo mocne zakończenie, wydało mi się raczej przesadzone i niepotrzebne. Nawet bez tej sceny film daje dużo do myślenia. Długo się zastanawiałyśmy (jak już ochłonęłyśmy i mogłyśmy cokolwiek powiedzieć, a to zajęło nam trochę czasu), jak rozszyfrować symbolikę tej właśnie sceny. Każda z nas miała różne propozycje i co najciekawsze – wszystkie z tych propozycji wydały nam się logiczne i sensowne. Jeśli już widzieliście ten film, to chętnie poznamy także Wasze interpretacje. 

Po Pokłosiu zaczęłam też bardziej doceniać Macieja Stuhra, który do tej pory kojarzył mi się z komikiem i luzakiem, gospodarzem różnych gali i komercyjnych imprez. Rolą Józefa Kaliny bardzo dużo zyskał w moich oczach, niestety przez wielu widzów jest za tą postać szykanowany, a nawet znienawidzony. Dziwi mnie tylko to, że tak mało się wspomina o Ireneuszu Czopie, choć jego rola była tak samo ważna i dobrze zagrana, jak Macieja Stuhra.

Filmowi bracia: Ireneusz Czop (jako Franciszek) i Maciej Stuhr (jako Józef)


Niestety łącznie z nami film oglądało zaledwie kilka osób, podczas gdy sala obok była całkowicie wypełniona fankami oglądającymi ostatnią część Zmierzchu. Te priorytety polskich kinomaniaków jakoś nie napawają optymizmem. 

A na koniec kilka niedorzeczności, czyli dlaczego oceniam Pokłosie „jedynie” 9/10, a nie 10/10:

środa, 21 listopada 2012

Zmierzch: Przed Świtem część II / Twilight: Brakening Down Part II ... i reszta Sagi

Na początku zaznaczam, ze nie należę do zagorzałych fanów Zmierzchu. W sumie to nie nalezę do jakichkolwiek fanów popularnej wampirzej sagi. Jeżeli wiec jesteście wielbicielami Belli i Edwarda, to może lepiej kliknąć krzyżyk w prawym górnym rogu:)


Przebrnęłam przez jedną cześć ksiąski i przez wszystkie filmy (czego się nie robi dla stałych czytelników bloga:)). Książkę od razu po przeczytaniu sprzedałam, a w pamięci pozostał do dziś ''szelmowski uśmiech'' Edwarda, który opisywany był w dziele S. Mayer 452 razy.



Zacznijmy od tego co mnie najbardziej drażni, przede wszystkim jest to fakt absolutnego uwielbienia głównej bohaterki do wampira. Kiedyś, za czasów Draculi wampiry były straszne. Dzisiaj śmieszą i chwilami żenują. Dziś facet mówi Tobie, że jest wampirem i, że mieni się w słońcu, a Ty reagujesz ze stoickim spokojem i wyznajesz mu miłość  Jasne, że nie

.

Po drugie: zachwyt nad Kristen Stewart, który opanował połowę globu (bo druga połowa zajęta jest nielubieniem jej). Widziałam ją w kilku innych filmach i jest naprawdę niezłą aktorką. Ale gdybym znała Bellę osobiście to przy pierwszej lepszej okazji wbiłabym jej cyrkiel (akcja poniekąd dzieje się przecież w szkole) w plecy. Krytycy najczęściej wspominają o nieruchomej twarzy głównej bohaterki i przyznacie sami, że coś w tym jest. Jedna i ta sama mina, ciągłe zawijanie włosów za ucho, brak zdecydowania w głosie, nieustanna depresja, z drugiej strony ubóstwiana - nie wiem jak można ją lubić i tolerować. Kurczę... co na te moje wynurzenia fani Zmierzchu? Gdybym nie publikowała postów przez dłuższy okres czasu to wiedzcie, ze coś się dzieje.

Skupmy się jednak na niedawnej premierze ostatniej części Sagi: Zmierzch; Przed Świtem II.

Te trzy nazwiska zna dziś każdy nastolatek: od lewej: Lautner, Stewart, Pattinson.

Dla osób, które nie są w temacie - szybki skrót:

Bella w końcu dostaje wszystko czego pragnęła. Jest wampirzycą, żoną Edwarda, maja wspólnie dziecko. Jacob pogodził się z faktem, że nigdy nie będzie jego (za to ''wpoił'' sobie jej córkę - cokolwiek to znaczy), a seks z wampirem na którego czekała wszystkie cztery części okazał się niesamowicie udany (myślałam, ze może wtedy na twarzy Stewart pojawi się uśmiech, ale nie). W dodatku rodzina Edwarda rozpływa się nad umiejętnościami Nowonarodzonej, więc jednym słowem - sielanka. Zapomniałabym o uroczej chatce, której się''dorobili'', przypominała mi domek z bajki Jaś i Małgosia. Nie może być bardziej cukierkowo (i to miała być opowieść o wampirach!?). Gdy jesteśmy blisko zwymiotowania ze słodkości okazuje się, ze jest problem. Rada Wampirów (Volturi) nie jest pewna czy córka Edwarda i Belli nie jest czasem Dzieckiem Nieśmiertelnym  co zagrażałoby wszystkim. I w tym momencie malutki spoiler - córka okazała się pół wampirem-pół śmiertelnikiem... cokolwiek to znaczy. Czyli jak umiera to tak naprawdę nie umiera, bo jest nieśmiertelna, ale umiera też bo jest śmiertelna (wyjaśnijcie mi czemu te książki są właściwie bestsellerami?).

Dochodzi do bitwy, wymiany zdań między Radą a podrzędnymi wampirami (okazało się, że rodzina Cullenów ma jednak jakichś przyjaciół w wampirzym świecie)... i tutaj przeżyłam pozytywne zaskoczenie zakończeniem, ale bez dalszych spoilerów, sami zobaczcie.

Zarówno ostatnia cześć jak i pozostałe nie trzymają się kupy. Pełno w nich nieścisłości. Chociaż nie, ''Przed Świtem I'' było bardzo spójne... przez całą część Bella jest w ciąży. Zachwyt nad głównymi bohaterami jest głęboko przesadzony, a sama Wampirzyca w ogóle nie przekonała mnie jako matka. Chciałabym móc napisać, że to po prostu łatwo przystępna w odbiorze komedia romantyczna ale niestety, dla mnie Saga Zmierzchu była dość denerwująca.

Plusem ostatniej części (a widzicie! nie jestem wcale taka subiektywna i krytykująca!) była na pewno ścieżka dźwiękowa, naprawdę na wysokim poziomie. Jednak fabuła leży, podobnie jak mimika Kirsten Stewart. Jest banalnie, przewidywalne (poza wspomnianą końcówką) i przesłodko. Wydaję się jak gdyby druga i każda z kolei cześć Meyer pisana i produkowana była na siłę dla pieniędzy, sławy czy czegokolwiek, bez pomyślenia o logice fabuły czy jej składni. Jeżeli chodzi zaś o filmy to wszystkie części zapominamy już na napisach końcowych. Chociaż szkoda, bo sam pomysł śmiertelnej dziewczyny zakochanej w upiornym wampirze wydaje się dobry. Najwyraźniej jednak dziewczyna ta musiałaby być przynajmniej ''do wytrzymania'', a wampir straszny a nie śmieszny.

Zmierzch podzielił ludzi. Jedni go kochają, inni nienawidzą. Mnie drażni. Ogólna ocena: 5,5/10

Chętnie przeczytam Wasze zdania na temat tych książek/filmów, bo wiem, ze powyższa opinia jest strasznie subiektywna . bo moja:) Czekam na Wasze zdanie!

Moją recenzję chciałbym dedykować wszystkim fanom Zmierzchu, a w szczególności tej dziewczynie;


Nie... Jeszcze nie skończyłam!











sobota, 17 listopada 2012

Bez wstydu

...czyli z serii 10 najlepszych Polskich Dramatów


- Ja chcę z Tobą być..
- Nie chcesz być, chcesz mnie tylko pieprzyć.
- ... ale ja Cię Kocham...

Taki dialog nie wywoływał by sensacji gdyby nie fakt, że para mówiąca go to brat i siostra.
O ''Bez wstydu'' było głośno. Kościukiewicz i Grochowska w produkcji mówiącej o kazirodztwie. Taki film w naszym dość konserwatywnym państwie to sensacja. Dlatego też z ciekawością zabrałam się do oglądania filmu Filipa Marczewskiego.

Główni bohaterowie. Grochowska i Kosciukiewicz
Opowiada on historię brata, który po dłuższej nieobecności wraca do mieszkania swojej siostry. W przeszłości doszło między nimi do intymnego zbliżenia  Reżyser i aktorzy doskonale oddali niezręczność całej sytuacji w pojedynczych scenach. Brat liczy, ze historia się powtórzy, jednak jego siostra postanowiła związać się z kimś innym. Niestety wybór jest bardzo nietrafiony, w jednej z końcowych scen dochodzi do tak patologicznej sceny jeżeli chodzi o związek dwojga ludzi, ze aż nie mogłam powstrzymać wulgarnego, głośnego komentarza kierowanego do postaci granej przez Macieja Marczewskiego. I uważam, ze jest to jeden z głównych powodów dla którego warto ten film zobaczyć, bo świetna gra tego aktora sprawia, że w 5 minut zaczynamy go nienawidzić.

Produkcją ani się nie zawiodłam, ani zachwyciłam. Niewątpliwą zaletą tego obrazu jest to, że poza głównym motywem zakazanej miłości zawiera on w sobie również inne historie. Mianowicie próbę obojga głównych bohaterów budowy normalnych związków. On z Cyganką, ona z paralogicznym dupkiem. Co z tego wyniknie? Zobaczcie sami. Krytycy zarzucają ''Bez wstydu'' nadmiar wątków, jednak według mnie zostały one odpowiednio wyważone.

Film świetnie obsadzony, zwłaszcza jeżeli chodzi o główne postaci. Chociaż według mnie filmem zawładnęła Agnieszka Grochowska, od której trudno oderwać wzrok. Doskonale wyraziła emocje, głęboko współczujemy jej życiowego partnera. Nie mówiąc o tym, że sceny nagości z jej udziałem emanowały naturalnością.

Piękna Agnieszka Grochowska.
W porównaniu do wielu smutnych polskich dramatów ten nie nudzi. Film oglądamy z ciekawością i wyczekiwaniem na intymne zbliżenia Anki i Tadka. Jeżeli jednak chcecie obejrzeć Bez Wstydu tylko ze względu na to, to nie polecam, bo jest on dość subtelny. Mamy tutaj jedną scenę intymną, według mnie świetną no ale... pojedyncza. Może jeżeli poruszamy taki temat tabu i mamy być na językach ludzi to warto by postawić na więcej kontrowersji? Jednak mimo nie ukazywania kontrowersyjnych scen film daje do myślenia, a napięcie erotyczne między dwojgiem rodzeństwa jest niemal namacalne już od pierwszych scen.



Moja ocena: 7/10.

czwartek, 8 listopada 2012

Skyfall


Bond – chyba nie ma na naszej planecie osoby, która nie zna tego nazwiska. O fenomenie agenta 007 można by z pewnością napisać kilkustronicowy esej, który i tak byłby jedynie namiastką jego historii. Skyfall, czyli najnowszy film z serii, znów nam przypomina kim jest i co robi efektowny i efektywny Bond. James Bond.



Na początek małe podsumowanie, czyli agent 007 w liczbach: w przyszłym roku Bond skończy 60 lat; pierwsza książka została wydana w 1953 roku, a ostatnia w 2011; łącznie powstały 44 książki, napisane przez siedmiu autorów; pierwsza ekranizacja pochodzi z 1962 roku i w sumie możemy obejrzeć 23 filmy; w postać Bonda wcieliło się sześciu aktorów, a całkowita liczba dziewczyn agenta wynosi 64.

Sześciu Bondów: Connery, Moore, Lazenby, Dalton, Brosnan, Craig

W wielkim skrócie, o co chodzi - w Skyfall Bond (Daniel Craig) stara się uratować M ( Judi Dench), której zagraża niebezpieczny Raoul Silva (Javier Bardem). 007 m.in. wraz z agentką Eve (Naomie Harris) stara się dopaść wroga, choć motywy działań Silvy dopiero z czasem stają się dla Bonda zrozumiałe. Film wyreżyserował Sam Mendes, który wcześniej nigdy nie stawał za kamerą żadnego obrazu tej serii, ale zdobył sławę dzięki Drodze do szczęścia i American Beauty.

Choć nie jestem fanką przygód agenta i widziałam dosłownie kilka filmów z tej serii, to tym razem nabrałam dużej ochoty na obejrzenie Skyfall. Nie ma co ukrywać, że zadecydowała moja ciekawość oraz pochlebne opinie, które słyszałam od znajomych. Teraz mogę stwierdzić, że  na szczęście się nie zawiodłam i mimo 143 – minutowego seansu, nawet się nie nudziłam.

Jeśli miałabym wskazać główną zaletę filmu to… miałabym problem. Dlatego zacznę od tego co lubię najbardziej, czyli od obsady. Paradoksalnie nie chcę skupić się na Craigu, tylko na czarnym charakterze Skyfall, bo Javier Bardem idealnie pasował do roli zwariowanego, wręcz niepoczytalnego prześladowcy. Choć tego aktora nigdy nie włączałam do grona najprzystojniejszych gwiazd, to jako Raoul Silva wyglądał nadzwyczaj niekorzystnie. Na pewno przyczyniła się do tego świetna charakteryzacja. Dzięki niej,  hiszpańska uroda Bardema zniknęła pod blond czupryną i nadała aktorowi typowo skandynawskiego charakteru. Również jego gra naprawdę nie zostawiała nic do życzenia. Kolejnym plusem była Judi Dench, która ma na swoim koncie tak różnorodne role, że nigdy nie utożsamiałam jej z jedną konkretną postacią. To naprawdę niezwykłe, że gdy tylko ją widzę na ekranie, przypominam sobie zarówno Pokój z widokiem, Czekoladę, Mój tydzień z Marilyn, Hotel Marigold i szereg innych filmów.  Dench już po raz siódmy z rzędu wcieliła się w postać M w serii o agencie 007 i myślę, że jak zawsze, dobrze w swojej roli wypadła. No i oczywiście Craig. Dużo osób ma zastrzeżenia do jego wizerunku Bonda, tak bardzo odmiennego od wszystkich poprzednich, do których przez kilkadziesiąt lat się przyzwyczailiśmy. Mnie wykreowany przez niego agent wcale nie przeszkadza, jednak tego aktora i tak najbardziej kojarzę z postacią Blomkvista w Dziewczynie z tatuażem. Jedynie Naomie Harris w roli dziewczyny agenta jakoś nie zachwycała. Podobno o tę rolę ubiegały się m.in. Olivia Wilde i Rachel Weisz. Być może któraś z nich zagrałaby ciekawiej.

Javier Bardem doskonale się sprawdził w roli czarnego charakteru.

Za to bardzo podobał mi się sposób przedstawienia obecnego Bonda. Widać, że się starzeje, z czym trudno mu się pogodzić. Ciężej mu wrócić do formy po ostatniej akcji i jest słabszy fizycznie. Jednak jak zawsze elegancko wygląda w każdej sytuacji, czy to lądując z gracją na dachach pociągów, czy wychodząc z lodowatej wody. Niezmiennie się nie poddaje i dumnie walczy z całą rzeszą przeciwników. Zatem mimo upływu lat, wizerunek pewnego siebie mężczyzny pozostaje nienaruszony. Tym bardziej, że nadal podoba się kobietom, co z pewnością mu pochlebia.



Kolejnym plusem są nieziemskie widoki i krajobrazy, które bardzo często się zmieniały, więc okiem kamery można zwiedzić spory kawałek świata. Naprawdę jest co oglądać, bo Skyfall kręcono w Wielkiej Brytanii, Szkocji, Indiach, Turcji, RPA i w Chinach. Moim numerem jeden został zdecydowanie Szanghaj. Za zdjęcia odpowiada Roger Deakins (Wyścig z czasem, Prawdziwe męstwo, Droga do szczęścia, Lektor, Piękny umysł, Tajemniczy ogród i wiele, wiele innych hitów).



Zwiastun filmu:



Nie da się wspomnieć o Jamesie Bondzie bez zwrócenia uwagi na product placement (czyli lokowanie produktów). Choć istnieje mnóstwo marek, które się w to włączyły – co potwierdza fakt, że około jedna trzecia budżetu filmu pochodzi właśnie z reklam tych marek – to lokowanie owych produktów wcale nie raziło, a często było nawet niezauważalne. Istnieje tylko kilka najbardziej zaangażowanych marek, które dobrze widać na ekranie. Jest to temat, który być może nie wszystkich interesuje tak bardzo, jak sam film. Dlatego dalsza część tekstu pojawi się po kliknięciu „czytaj dalej”. Dodam, że naprawdę warto, bo znajdziecie tam mnóstwo zdjęć, filmików reklamowych i ciekawostek finansowych J