wtorek, 25 lutego 2014

American Hustle

10 NOMINACJI: film, reżyseria, aktorka pierwszoplanowa, aktor pierwszoplanowy, aktorka drugoplanowa, aktor drugoplanowy, scenariusz oryginalny, kostiumy, scenografia, montaż 

10 nominacji do Oscara zobowiązuje. Niestety, w przypadku „American Hustle” trochę też rozczarowuje. Po filmie, który ma szansę zdobyć m.in. tytuł najlepszego minionego roku, można spodziewać się naprawdę wiele. Może dlatego określenie dobry, które w przypadku tak wielu obrazów jest bardzo pozytywne, tutaj wydaje się być niedostatecznie satysfakcjonujące.


Stany Zjednoczone, rok 1978. Irving Rosenfeld (Christian Bale – nominacja: aktor pierwszoplanowy) jest oszustem finansowym, który zarabia sprzedając sfałszowane obrazy i biorąc prowizję za pośrednictwo w fikcyjnych pożyczkach. Pewnego dnia, na przyjęciu u przyjaciela, poznaje Sydney Prosser (Amy Adams – nominacja: aktorka pierwszoplanowa), która zostaje jego kochanką i wspólniczką w przekrętach. Wkrótce w ich biurze pojawia się agent FBI Richie DiMaso (Bradley Cooper – nominacja: aktor drugoplanowy). Grożąc parze oszustów więzieniem, zmusza ich do udziału w swojej operacji antykorupcyjnej. Pierwszym celem ma zostać Carmine Polito (Jeremy Renner), znany polityk z New Jersey. Akcja komplikuje się, gdy w aferę zostają zamieszani kongresmeni oraz przedstawiciele mafii ze Wschodniego Wybrzeza. Na domiar złego niezrównoważona żona Irvinga, Rosalyn (Jennifer Lawrence – nominacja: aktorka drugoplanowa), zaczyna sprawiać kłopoty mogące zagrozić powodzeniu całej operacji (źródło: filmweb.pl).

Z pewnością siłą „American Hustle” jest bardzo dobra obsada. Nieczęsto się zdarza, żeby artyści z jednego filmu otrzymali nominacje we wszystkich aktorskich kategoriach. Jestem pewna, że nawet gdyby ta czwórka (Bale, Adams, Cooper, Lawrence) nie została doceniona nominacjami, to i tak każdy filmoholik niecierpliwie by czekał na premierę.

Christian Bale, jego brzuch i jakieś laski
Chociaż głupotą z mojej strony byłoby napisanie, że zagrali oni źle, to żaden z wymienionych aktorów nie jest moim faworytem w wyścigu po statuetki. Nawet Christian Bale, który przeszedł na potrzeby filmu ogromną fizyczną metamorfozę (nie da się nie zauważyć TAKIEGO brzuszka) nie wykreował jakieś spektakularnej postaci. Zwłaszcza, gdy jego bohater zostanie porównany do bohatera DiCaprio w „Wilku…”, albo McConaughey’a w „Dallas…”, czy nawet Ejiofora w „Zniewolonym”. Czytałam wiele recenzji, których autorzy zachwycają się grą Lawrence. Zaznaczam, że to jedna z moich ulubionych aktorek młodego pokolenia, ale nie przesadzajmy z tymi pochwałami! Doceniam ją za wcześniejsze występy, uwielbiam jej wizerunek naturalnej i normalnej dziewczyny, a mimo tego zdołałam chłodno spojrzeć na jej występ w „American Hustle” i stwierdzić – nie tym razem. Grana przez nią pijaczka, nie wyróżniła się niczym specjalnym od tych wszystkich wcześniejszych filmowych pijaczek. Kilka butelek Oscara nie czyni.

Jennifer Lawrence i jej alkoholizm
Bardzo, bardzo podoba mi się strona artystyczna filmu. Zaczynając od ścieżki dźwiękowej, poprzez scenografię, kończąc na kostiumach. Wszystkie sceny muzyczne są niesamowicie miłe dla ucha, a do tego energiczne, głośne i z przytupem, przez co rozruszały historię i nadały jej dynamiczności. Z kolei miłe dla oka okazały się charakteryzacje dosłownie wszystkich bohaterów. Kto by przypuszczał, że Coopera nie oszpecą nawet wałki na głowie, a Amy Adams przyćmi zmysłowością teoretycznie bardziej ponętną Lawrence. W „American Hustle” wszystko jest tak kolorowe i z takim przepychem, że aż w pewnym momencie przestałam zwracać uwagę na  fabułę.

Bradley Cooper i jego wałki

Amy Adams i jej piękne... włosy ;)
Jak napisałam we wstępie – uważam, że film jest dobry, więc oceniam 7/10. Mam jednak nadzieję, że „American Hustle” będzie największym przegranym Gali, bo w wielu kategoriach znaleźli się lepsi kandydaci. Mam też wrażenie, że David O. Russell (reżyser, scenarzysta) otrzymuje nominacje bardziej z przyzwyczajenia, niż za realne zasługi. I czuję, że za rok mało kto będzie pamiętać „American Hustle”, tak jak dziś mało kto wspomina jego zeszłoroczny obraz „Poradnik pozytywnego myślenia”, który swego czasu był przez tak wielu widzów zachwalany. 

niedziela, 23 lutego 2014

Tajemnica Filomeny / Philomena



Na samym szczycie katedry Notre Dame, w najpiękniejszym mieście świata Paryżu, łypią na tłum nieprzyjazne, skamieniałe ciałem i sercem gargulce. W Dzwonniku z Notre Dame pokazane bardzo przyjaźnie, w rzeczywistości odpychające. W każdej scenie, w której w Tajemnicy Filomeny pojawia się zakonnica, mam wrażenie, ze moim oczom ukazał się taki właśnie gargulec. Radykalne, nieludzkie, ciemne na umyśle hipokrytki, przypominały brzydkie monstra i daleko im było do disneyowskiej bajki.



   Jest rok 2002, gdy to pewna staruszka postanawia odnaleźć swojego syna, którego wbrew jej woli oddano do adopcji. Zachodząc w ciążę w latach 50tych, jako młoda dziewczyna, Filomena nie miała pojęcia, że jej rodzice postanowią oddać ją do zakonu jako tą zhańbioną. Po porodzie w zakonie, dziewczyna musiała zacząć pracować wraz z innym. Chwilami ucieczki od codzienności, modlitwy i pracy były dla niej chwile spędzone z synem. Do czasu, gdy nie został on oddany do adopcji. Kobieta będąc już na emeryturze w towarzystwie znanego dziennikarza politycznego, Martina Sixsmitha (Steve Coogan), wyrusza na poszukiwanie dziecka.

   Uroku całej historii dodaje duet Dench - Coogan. Dwójka genialnych aktorów stworzyła dwie tak różne postaci. Filomena Lee to wychowana, pokorna katoliczka. Towarzyszący jej dziennikarz chwilami jest butny, arogancki, kipiący ateizmem. Jeżeli ktoś wątpi w to, że przeciwieństwa się przyciągają, to Tajemnica jest dowodem na magię pomiędzy skrajnościami.


   Tłem dla całej historii jest konflikt na linii kościół - ateizm, którego odzwierciedleniem są osoby Filomeny i dziennikarza. Scenariusz okazał się na tyle pouczający i błyskotliwy. że argumenty obu stron mają w sobie słuszność. Jednak biorąc pod uwagę cały film zdecydowanie szala przechyla się na korzyść niewiernych. Katolicy to radykałowie, ciemni, zapatrzeni w szumne słowa purytanie. Swoim zachowaniem pokazują, że stosują się jedynie do trzech pierwszych przykazań dekalogu, nie zaś siedmiu ostatnich, tych bardziej ludzkich. Śladów tej historii, z przed kilkunastu lat trudno nie doszukać się we współczesnym życiu, zwłaszcza w naszym katolickim kraju. Patrząc na niektóre gargulce występujące publicznie, wiemy, że mimo upływu lat, ciężko jest choćby stopniowo, pomniejszać rolę kościoła w naszych życiach.

  Dench stworzyła, przyznam się, unikatową, wyjątkową postać. Z jednej strony jest zrozpaczoną matką, próbującą odnaleźć syna, z drugiej, wychowana w radykalnym katolicyzmie stara się racjonalizować postępowanie zakonnic i tłumaczyć ich uczynek.

  Film jest czymś na granicy Oszukanej i Sióstr Magdalenek. Mocny argument w tegorocznej oscarowej historii. Polecam - 8/10.

piątek, 21 lutego 2014

Drugie urodziny In Love With Movie



Bardzo ważna data jest dzisiaj w naszym blogowym kalendarzu! 
Dokładnie dwa lata temu, na InLoveWithMovie.blogspot.com pojawił się pierwszy wpis. 

Chociaż przez ten czas trochę się u nas pozmieniało i chociaż nie zawsze mamy wenę i czas na pisanie, to blogowanie stało się naszym wspólnym, jednym z największych hobby. 

Pisanie o filmach przynosi same pozytywy - pozwala przedstawiać wyłącznie subiektywne zdanie, bardziej świadomie i wnikliwie zapoznawać się z kinematografią, z entuzjazmem śledzić wydarzenia związane z filmowym światem - a lista ta jest o wiele dłuższa :)

Święto naszego bloga uczcimy oczywiście na filmowo: albo z ulubionymi tytułami (które chociaż już znamy na pamięć, zawsze oglądamy z niesłabnącym zainteresowaniem), albo z nowościami (które kuszą świeżością, ale niosą ze sobą ryzyko niespełnionych oczekiwań).

Dziękujemy również wszystkim czytelnikom In Love With Movie - tym, którzy odwiedzają nas jednorazowo i przede wszystkim tym, którzy są z nami już od dawna :)


Nie, żebyśmy oczekiwały na urodzinowe prezenty, ale gdyby ktoś chciał nas zaprosić do kina,
to nie odmówimy :P

środa, 19 lutego 2014

Ona / Her

5 NOMINACJI:
  film, scenariusz oryginalny, muzyka oryginalna, piosenka, scenografia
Kiedyś swatki, później biura matrymonialne, wreszcie internetowe portale randkowe – ludzka pomysłowość nie ma granic, również w sferze uczuciowej. A co by było, gdyby znów pójść krok dalej i wykorzystać nowinki technologiczne nie tylko do szukania miłości, ale do kochania ich właśnie?


Niedaleka przyszłość w jednej z metropolii - Theodore (Joaquin Phoenix) jest samotnikiem, który zarabia pisząc osobiste listy w imieniu klientów. Zlepiając piękne słowa w zgrabne zdania, każdego dnia wyznaje miłość zupełnie obcym osobom. A to wszystko w imię zadowolenia zleceniodawcy. Dla zagonionych ludzi nie mają znaczenia takie kategorie jak świat rzeczywisty i świat wirtualny. Iluzja miesza się z przyziemnością tworząc jednolitą całość. Nikogo więc nie dziwi wyznanie Theodora o tym, że jego nową dziewczyną został nowoczesny system komputerowy. System wybiera sobie imię Samantha, jest wyposażony w seksowny kobiecy głos (Scarlett Johansson), błyskotliwy intelekt oraz poczucie humoru, a przy tym rozumie i porozumiewa się z Theodorem lepiej, niż jakikolwiek inny człowiek. To wystarcza do stworzenia pełnej emocji love story.

Polska premiera filmu odbyła się w walentynki. Trochę ironicznie, bo w rzeczywistości „Ona” jest bardzo smutnym obrazem, nadającym się raczej na samotną wycieczkę do kina. I chociaż film porusza ważną tematykę, to nie ma w nim przesadnego moralizowania, ani tym bardziej karcenia ludzkości za chęć eksperymentowania z nauką. Spike Jonze (reżyser i scenarzysta) przedstawia historię Theodore’a i Samanthy tak, jakby opowiadał o związku dwóch ludzi. Zakochani spędzają ze sobą dużo  czasu: bawią się, jeżdżą na wycieczki, ale przede wszystkim rozmawiają. Jednak, po pewnym czasie pojawiają się tak przyziemne - a zarazem kolosalne i trudne do wyobrażenia – przeciwności, powody do zazdrości itp., że bohaterom jest coraz trudniej podtrzymywać miłość.

Największą siłą filmu jest niebanalny, dobrze dopracowany scenariusz oraz klimatyczna, wpadająca w ucho muzyka. Właśnie w tych kategoriach liczę na Oscary. Scena z piosenką „The Moon Song” w wykonaniu Johansson i Phoenixa jest jedną z charakterystyczniejszych w całym filmie i myślę, że gdyby nie piosenka U2 („Ordinary love” z filmu „Mandela”), to również tutaj byłyby spore szanse na statuetkę.


Aktorsko film wypada dobrze. Phoenix poradził sobie z niełatwym zadaniem zagrania jedynego człowieka w związku, ale „Ona” należy przede wszystkim do Johansson. Chociaż ani raz nie pojawia się na ekranie, to jej gra głosem pewnie przejdzie do historii. Idealnie oddała postać zakochanej kobiety, która pomimo braku ciała wydaje się nie być pozbawiona mózgu i serca. Oprócz tego w filmie można zobaczyć Amy Adams (koleżanka Theodore'a) oraz Rooney Mara (była żona głównego bohatera). 

Film oceniłam 7/10. Nie jest to mój faworyt w kategorii najlepszy film, ale cieszę się, że dostał nominację, bo w przeciwnym razie mogłabym go pominąć – na pierwszy rzut oka fabuła nie wydawała mi się aż tak interesująca, nowatorska i godna uwagi, a taka właśnie się okazała.

sobota, 15 lutego 2014

Jack Strong

Bardzo lubię polskie, współczesne kino i cieszę się, że nie jestem w tym odosobniona. Jak wynika z box office’ów od początku roku w naszych kinach wiodą prym rodzime produkcje. Najpierw „Pod Mocnym Aniołem”, a teraz „Jack Strong” są filmami najchętniej wybieranymi przez widzów, zostawiając daleko w tyle zagraniczne hity. Sukces jest tym większy, że trzeba konkurować z oscarowymi kandydatami, których polskie premiery (w większości) przypadają właśnie teraz.


O tym, że Ryszard Kukliński to postać co najmniej kontrowersyjna, nie trzeba nikomu przypominać. Mimo tego, Pasikowski znów postanowił się podjąć trudnego tematu i niezrażony szumem po „Pokłosiu” przedstawia historię Stronga jako bohatera, świadomie rezygnując z części negatywnie nastawionej widowni – o czym wprost opowiada w wywiadach. Jednak tylko naiwniacy mogą sądzić, że z filmu dowiedzą się prawdy, bo cytując reżysera (i scenarzystę w jednym): „Jak było naprawdę, wie kilka osób na  świecie i nie jestem to ani ja, ani nawet ci nieliczni i pewnie sumienni autorzy książek o pułkowniku”. Dlatego scenariusz powstał na podstawie dostępnych, oficjalnych dokumentów i właśnie on  jest jedną z najmocniejszych stron „Jacka Stronga”, bo nawet jeśli widz zna zakończenie tej historii, to Pasikowski tak zręcznie żongluje  fabularnymi tropami, że napięcie spada dopiero wraz z napisami końcowymi. Szkoda tylko, że takich samych emocji zabrakło w pierwszej części filmu, bo druga połowa to prawdziwie thrillerowski hit.

Zaletą „Jacka Stronga” jest też nieczęsto spotykana w polskich produkcjach międzynarodowa obsada. Oleg Maslennikow z impetem wcielił się w Wiktora Kulikowa i to od sceny z jego udziałem („W Polsce pracuje szpieg!”) zaczyna się ta lepsza część i tak dobrego filmu.  Z kolei  Patrick Wilson udowodnił, że amerykański aktor może bardzo dobrze zagrać w polskim kinie mówiąc właśnie po polsku (sprzedam Wam ciekawostkę: pewnie język szlifuje z żoną Dagmarą Dominczyk, która w „Jacku Strongu” też się pojawia w dość znaczącej roli). Również Polacy stanęli na wysokości zadania. Dobra rola Marcina Dorocińskiego, który chyba najbardziej się nadawał do zagrania Kuklińskiego - znów jest małomówny oraz poważny i znów mu z tym do twarzy. Maja Ostaszewska, czyli filmowa Kuklińska, przez większość filmu pozostaje w cieniu, ale scena awantury o kochankę naprawdę przyciąga uwagę. Można wymienić więcej polskich, znanych nazwisk: Ireneusz Czop, Zbigniew Zamachowski, Mirosław Baka, Paweł Małaszyński, czy też Krzysztof Dracz, który zagrał Jaruzelskiego (świetna charakteryzacja!).

Niektórzy mówiąc o Strongu nazywają go polskim Bondem. Chociaż skala jest zdecydowanie mniejsza -  gadżety od Amerykanów, które odmawiają posłuszeństwa, czy też samochodowy pościg, który wygląda jak w zwolnionym tempie – to Kuklińskiemu nie można odmówić zimnej krwi, determinacji oraz bystrego umysłu.

STRONG  CZY  BOND ?
Żeby jednak nie było za kolorowo, to wspomnę o dwóch przeszkadzających mi rzeczach. Po pierwsze, to strasznie irytująca, totalnie tandetna muzyka, która pasowała tak, jakby motyw z „Czterech pancernych” wstawić do „Szybkich i wściekłych”. A po drugie, to młode pokolenie aktorów. Ciężko mi uwierzyć, że nie było nikogo innego, kto mógłby się wcielić w synów Kuklińskiego. Zwróćcie uwagę na scenę w więzieniu – to zestawienie amatorszczyzny (filmowy syn)  z doświadczeniem (filmowy ojciec) aż kłuje w oczy.


Podsumowując: zachęcam do obejrzenia, daję 8/10 i czekam na jeszcze więcej tak dobrych, polskich filmów! A kto wie, może w tej chwili sami jesteśmy „nieświadomymi świadkami” przełomowych dla Polski i świata wydarzeń, które zostaną zekranizowane za 20-30 lat?


czwartek, 6 lutego 2014

Zniewolony. 12 Years a Slave

9 NOMINACJI:
film, reżyser, aktor pierwszoplanowy, aktor drugoplanowy, aktorka drugoplanowa, scenariusz adaptowany, scenografia, kostiumy,  montaż

Co takiego jest w filmach historycznych, że jedni je uwielbiają produkować, a inni oglądać? Dlaczego, pomimo fali krytyki z jednej strony, z drugiej i tak zdobywają rzesze fanów i czołowe miejsca w Box Office’ach? Odpowiedzi mogą być różne, co nie zmienia faktu, że jest to fenomen na skalę światową. Filmowcy w Polsce regularnie powracają do tematyki wojennej, Brytyjczycy do sekretów królewskich rodzin, Amerykanie do niewolnictwa. Właśnie do tej trzeciej grupy należy „Zniewolony. 12 Years a Slave”, najnowszy film Steve’a McQueena.


To oparta na faktach historia czarnoskórego mieszkańca Nowego Jorku – Salomona Northupa (Chiwetel Ejiofor, nominowany do Oscara w kat. najlepszy aktor pierwszoplanowy) - wolnego mężczyzny, który zostaje podstępnie przetransportowany na Południe oraz sprzedany do niewoli. Już z samego tytułu można wywnioskować, jaki przedział czasowy obejmuje fabuła, a także jakiego można się spodziewać zakończenia. Na szczęście film nie został pozbawiony napięcia, więc dwugodzinny seans nie jest ani nużący, ani tym bardziej nijaki.

Steve McQueene słynie już z tego, że w swoich filmach skupia się przede wszystkim na ludzkim ciele. W „Głodzie” przedstawił człowieka, który w wyniku uczestniczenia w strajku głodowym doprowadza swoje ciało do wyniszczenia. We „Wstydzie” nie stanowiło ono (ciało) niczego innego, jak tylko obiekt przeżyć seksualnych. Natomiast, w „Zniewolonym” ciało Salomona to narzędzie do pracy, własność białego pana i rzecz, która powinna być pozbawiona uczuć, rozumu, praw.


Reżyser nie boi się długich, mocnych i naturalistycznych scen. Biczowanie jednej z niewolnic – Patsey (Lupita Nyong’o, nominowana do Oscara w kat. najlepsza aktorka drugoplanowa) – trwa tak długo, dopóki widz sam nie poczuje nieprzyjemnych dreszczy i nie odwróci wzroku. Ujęcie jej skatowanych pleców jest tak szczegółowe, że trudno wymazać ten obraz z pamięci. Scena, w której Solomon za karę stoi pod drzewem (czy raczej z niego zwisa) wygląda tak, że w myślach powtarzałam tylko „no niech go w końcu ktoś uwolni, bo zaraz zemdleję razem z nim”. Pamiętając te obrazy trudno by mi było powiedzieć „ale to już było w tylu innych filmach”. Co z tego, że było, skoro dotyczyło kogoś innego i zostało zaprezentowane w inny sposób.

Już Oscarowe nominacje pokazują, że mocną stroną „Zniewolonego” jest nie tylko reżyseria, ale również obsada. Oprócz Chiwetela Ejiofora i Lupity Nyong’o nominację otrzymał jeszcze Michael Fassbender (kat. najlepszy aktor drugoplanowy), który się wcielił w „tego złego białego”. Podobała mi się również gra Paula Dano – widać, że odnajduje się w kreowaniu niepoczytalnych i negatywnych bohaterów (znany np. z roli w „Labiryncie”). W filmie znalazło się również miejsce dla Brada Pitta, który się zgodził na dość krótki, choć bardzo ważny epizod (być może dlatego, że jest producentem filmu). Jednak oscarowi konkurenci są w tym roku tak silni, że będę szczerze zaskoczona, jeżeli ktoś ze „Zniewolonego” otrzyma statuetkę, nawet jeśli bukmacherzy stawiają na Ejiofora.

Nominowani aktorzy: Fassbender, Nyong'o, Ejiofor
Jedynym minusem produkcji jest to, że oglądając film miałam wrażenie, iż cała historia rozgrywa się w zaledwie kilka miesięcy, a nie aż 12 lat. Dopiero w końcowych scenach można było zauważyć zmiany w wyglądzie zewnętrznym oraz psychice bohaterów i zrozumieć, jak długo trwała niewola Solomona.

Chociaż średnio raz w roku słyszymy o premierze amerykańskiej produkcji poświęconej wyżej wspomnianej tematyce, to widocznie producenci i widzowie jeszcze nie poczuli nią przesytu. I chociaż ogólnie rzecz ujmując filmy łączy bardzo dużo, bo przedstawiają one podobne historie, to warto pamiętać, że dotyczą zupełnie różnych bohaterów. Niektóre z nich, jak „Zniewolony”, są oparte na faktach, inne są raczej spekulacjami scenarzystów. Film McQueena może znów nam przypomnieć, że nie żyjemy w aż tak złych czasach, jak nam się to czasami wydaje oraz nie pozwala zapomnieć, że zasady wolności i równości dotyczą nas wszystkich.

Daję 8/10. 

niedziela, 2 lutego 2014

Nimfomanka part I

Zanim przejdziemy do istoty recenzji, chcę żebyście zdali sobie sprawę, że czytacie słowa osoby tolerancyjnej i liberalnej. Uwielbiam kontrowersje i niestandardowość, nie ma dla mnie tematów tabu. I sądzę, że musiałam to podkreślić, żebyście nie pomyśleli, że mam jakieś zastrzeżenia do filmu z powodu tego, że był za bardzo o seksie, albo o seksie w ogóle.



Zapowiadało się doskonale. Świetne plakaty i zapowiedzi, wielomiesięczne wyczekiwanie, trailer wywołujący dreszcze, mocne temat, klimat i soundtrack. Jedna z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie premier tego roku. Nie chcę używać słowa ''rozczarowanie''. Napiszę wiec tak: liczyłam na hollywoodzki film pornograficzny, a wyszedł niskobudżetowy ''pornol'' z Polski. Dopiero niedawno zapoznałam się po raz pierwszy z Antychrystem, więc wiedziałam czego mniej więcej się spodziewać. Modliłam się tylko by w Nimfomance nie użyto nożyczek do wyeliminowania pewnych części kobiecego ciała. Von Trier tym razem postanowił odłożyć nożyczki i nie pokazywać nam także krwawiących wytrysków.

Co za to pokazał? Na pewno nie to, czego spodziewała się publika. Scen seksu jest nie za wiele, są bezpłciowe, beznamiętne i puste. Tutaj zawiodłam się po całości. Zbliżenia były tu odpychająco  brzydkie. Wiem, wiem, napiszecie, że ''tak własnie miało być'', dla mnie jednak wyeliminowało to głębie. Cały film, poza kilkoma obrzydliwymi, typowo VonTrierowskimi scenami, uznałabym za niegodzien uwagi. Główna bohaterka jest, jak dla mnie niewiarygodna w swojej dolegliwości  W dodatku zupełnie nieporadna, ''memejowata'', nie mająca jaj. Chwilami mimiką twarzy biła samą Kirsten Stewart. Wypada blado w porównaniu do Belen Fabry z genialnego Dziennika Nimfomanki Molina, który mnie osobiście zachwycił. Rozumiem, że Nimfomanka nie jest od pokazywania pięknego, idealnego świata niczym z amerykańskiej reklamy. Ale pokazywanie serii męskich penisów moim zdaniem nie prowadzi do niczego. Ja nie widziałam w tym obrazie głębi, nie wywoływał on we mnie żadnych uczuć. A postacie dosłownie po mnie spływały. Poza tym było dużo pieprzenia, i to nie takiego, na które liczyliśmy. Film był stanowczo za bardzo przegadany.

Oburzeni natomiast mogą czuć się widzowie płci męskiej. Film był skrajnie szowinistyczny! Facet, w ujęciu Nimfomanki myśli główką, a nie głową. A, że ta główka oczu nie ma, to nie ważne w co się wpakuje. Weźmie wszystko, jak leci, o ile którakolwiek z dam ''da''. Jak dla mnie, smutna to perspektywa.

Kolejna wada to groteskowe sceny. I nie mówię tutaj o wędkarstwie czy przyrodzie, które były motywami w tym filmie. Życie Nimfetki porównane do łowienia ryb można uznać za oryginalny, artystyczny pomysł. Niestety, zabrakło znajomości ludzkiej natury i emocjonalności. Wyobraźcie sobie taką sytuację. Jesteście żonaci/zamężni, trójka dzieci, pewnego razu dowiadujecie się, że Wasz mąż/żona zdradza Was i oznajmia Wam to po spakowaniu walizek, dosłownie w drodze do kochanki. Co robicie?

a) robicie awanturę mężowi, po której on nie idzie nigdzie, bo nie jest w stanie chodzić i chyba nigdy nie będzie
b) zdobywacie adres osoby, która rujnuje Wam życie i zabijacie ją/jego
c) jako osoby bardziej wrażliwe załamujecie się i kilkanaście tygodni spędzacie w łóżku z chusteczkami

Jak dla mnie wszystkie trzy odpowiedzi są normalne. Bo wszystkie trzy zakładają, że wstrząsną nami radykalne emocje i instynkty.
Powiem Wam za to, czego nie zrobilibyście, choć Von Trier kłóciłby się ze mną w tej kwestii.

Na pewno ze stoickim spokojem nie pojechalibyście do domu kochanki męża, z dziećmi. Nie przedstawilibyście im zdziry, nie pokazywaliście dzieciom gniazda miłości tatusia. Nie ''oddalibyście'' go jej grzecznie i nie przywieźlibyście jej/jego ciuchów. Racją jest, że każdy reaguje inaczej, ale wersja pokazana w produkcji była jak dla mnie zupełnie oderwana od rzeczywistości. Czy Trier miał kiedykolwiek do czynienia z prawdziwa kobietą?

Jeżeli lubicie jego filmy, to sądzę, że moglibyście być usatysfakcjonowani. Ja nie lubię takiego stylu. Siłą filmu oczywiście był problem głównej bohaterki i poszczególne dramatyczne sceny, które ciekawiły. Moja ocena to 6/10.