czwartek, 31 października 2013

Nieznajomi / Strangers

   Wszyscy wiecie, co dziś za dzień. Oczywiście! Luter 31 października 1517 roku ogłosił swoje 95 tez. Ale my nie to chcemy z Wami świętować. To dziś przypada noc duchów, upiorów, zjaw i wszelkiej maści innych strachów. Poza chodzeniem po domach i zbieraniem cukierków, zabawą w dobrym towarzystwie, malowaniem twarzy, ciekawą alternatywą (którą na przykład wybiorę ja) będzie oglądanie strasznych filmów.

Oto horrory opisane przez nas wcześniej:

Ludzka Stonoga - KLIK
Obecność - KLIK
Mama - KLIKl
Kronika Opętania - KLIK
Szepty - KLIK
Demony - KLIK
Kobieta w Czerni - KLIK

A teraz zapraszam na świeżą recenzję dotycząca filmu ''Nieznajomi'' z 2008 roku.

Mocny plakat - mocny film?
  Film zaczyna się od nieudanych zaręczyn. Pomimo włożonych wysiłków Jamesa, jego wybranka Kirsten odrzuciła oświadczyny. Sytuacja zdaje się bardzo niezręczna, ponieważ lądują sami w domu, który chłopak przygotował na - wydawało mu się - najlepszą noc swojego życia. I tak widz utyka w tym domu razem z nimi, pośród płatków kwiatów, chwil nerwowej ciszy, poddenerwowania, usiłowań zmiany atmosfery poprzez seks. Do ocieplenia stosunków jednak nie dochodzi, bo do drzwi rozlega się pukanie. Godzina 4 w nocy, totalne bezludzie - na pewno to nie dostawca pizzy. Odpowiadając standardowym ''Kto tam?'' para nie ma pojęcia, że sami skazali się na śmierć. Od tego momentu zaczynają na nich polować ludzie w maskach.

  Bryan Bertino umie budować napięcie, chwilami nawet i mnie przechodzi dreszcz. Jednak to, co wydaję nam się z początku atrakcyjne, po 40 minutach zaczyna nużyć. Owszem, nadal działa na nas widok mordercy za plecami głównych bohaterów, którzy nie zdają sobie z tego sprawy. Jednak, podobnie jak bohaterowie tego filmu (w głównych rolach Liv Tyler i Scott Speedman) sam reżyser zaczyna się gubić. Ociera się wciąż o te same sytuacje i korzysta z podobnych rozwiązań. Podczas gdy Kirsten i James nie umieją odnaleźć się w sytuacji ofiar, siedzieć cicho i wymyślać rozsądny plan ucieczki. Nie. Oni wrzeszczą, uciekają środkiem drogi, chadzają po lesie i przy każdej sytuacji pogrążają się coraz bardziej. Coś jak:


Tak, wydaję się, że dokładnie na to liczą bohaterowie Strangers.

  Film jest dobrze zagrany, a przebrania morderców wiarygodne i trochę przerażające, zwłaszcza, że do końca filmu nie zobaczymy ich twarzy. Jednak brakuje elektryzującej końcówki, która miałaby zamaskować niedociągnięcia filmu. Dlatego też daję 5.5 na 10. Jeżeli jesteście ciekawi, czy niedoszłe małżeństwo przeżyje spotkanie z Maskami, zapraszam na film.

W końcu noc Halloween jest długa, starczy czasu i na takiego średniaka. Jeżeli jednak chcecie czegoś bardziej pewnego i przerażającego, polecam Sinister.

A Wy? Macie jakis ulubiony horror, który dosłownie wbija w fotel? :)

sobota, 26 października 2013

Najlepsze najgorsze wakacje / The way way back

Nie tak dawno pisałam o thrillerze, na  którym nawet ja się nie bałam (mimo, że zachował doskonały klimat thrillera TUTAJ), a na dzisiaj przygotowałam krótką recenzję smutnej komedii. Dokładniej to dramato-komedii – według producentów. „Najlepsze najgorsze wakacje” w natłoku interesujących, jesiennych premier jakoś umknęły mojej uwadze. W tym tygodniu udało mi się nadrobić ten brak i muszę stwierdzić, że film okazał się całkiem niezły.


Główny bohater to Duncan (Liam James), nieśmiały i zakompleksiony nastolatek, który musi jechać na wakacje z mamą, jej nowym facetem oraz jego córką. Perspektywa spędzenia całego lata w towarzystwie tej trójki jest dla Duncana najdelikatniej stwierdzając – przygnębiająca. Nic w tym dziwnego, bo raczej nikt by nie chciał oglądać co wieczór najaranej matki, albo wysłuchiwać kolejnych przytyków od jej chłopaka. Na szczęście, jak wskazuje na to tytuł filmu, te wakacje będą dla głównego bohatera najlepszymi z dotychczasowych. A to za sprawą nowopoznanego i optymistycznego do bólu Owena (Sam Rockwell).


Filmowy Duncan to idealny przykład człowieka, któremu nie potrafię nie współczuć. Albo może raczej przykład człowieka, którego nie może mi nie być żal. Chłopak jest tak przygnębiony, spięty i niedowartościowany, że aż miałam ochotę potrząsnąć laptopem, w nadziei, że Duncan może w końcu zmieni swój wyraz twarzy. Trochę emocji i humorystycznych akcentów wprowadziło dopiero pojawienie się Owena – dorosłego faceta, którego pozytywne i lekkoduszne nastawienie do wszystkiego i wszystkich podziałało także na głównego bohatera.
Filmowi: Owen i Duncan (już z zaczątkami uśmiechu)

Raczej banalna i już wiele razy odtwarzana fabuła, o dziwo wcale nie była nużąca. Film ogląda się bardzo lekko, bo nie trzeba się specjalnie skupiać na rozumieniu skomplikowanych wątków oraz tworzeniu własnych domysłów w stylu: „co reżyser miał na myśli?”. Chociaż nie jestem jakąś specjalną fanką filmów familijno-obyczajowych (bo właśnie pod taką kategorię podpięłabym ten tytuł), to „Najlepsze najgorsze wakacje” były przyjemną odskocznią od dramatów i biografii, które oglądam co drugi dzień. Już kilka razy spotkałam się z porównywaniem opisywanej dzisiaj produkcji do filmu pt.  „Królowie lata” – nie o jednym, a o trzech chłopakach z problemami. Faktycznie, można zauważyć sporo podobieństw w obu tych historiach, jednak „Królowie…” byli dla mnie nieco przerysowani, przez co o wiele mniej wiarygodni. Z kolei „Najlepsze najgorsze wakacje” myślę, że mógł w swoim życiu przeżyć niejeden nastolatek.


Jeśli liczycie na spektakularną grę aktorską, wyjątkową i zaskakującą opowieść, albo historię z podwójnym dnem, to seans „Najlepszych…” lepiej odłożyć na inny dzień. Natomiast, jeżeli macie ochotę na film lekki, ale nieodmóżdżający, który spokojnie można obejrzeć w towarzystwie całej rodziny, to już się pewnie domyślacie, co bym Wam poleciła. Daję 6,5/10.


wtorek, 22 października 2013

Ambassada

   Kolejna wyczekiwana przeze mnie premiera. Cieszyłam się, że w końcu Polacy załapali trochę dystansu. Po wszystkich dramatach, gdzie jesteśmy pokazywani jako ofiary. Obrazach pełnych patosu i cierpienia, nagle Machulski stwierdził, że ''jest już ok'' i można, po kilkudziesięciu latach po Wojnie pośmiać się z Hitlera. I jakże byłoby cudownie, gdyby film okazał się udany. Albo przynajmniej nie rozczarowujący... tak dobry jak zapowiedzi. No, ale niestety - tak nie było. Tydzień temu opisałam Chce się żyć jako polskich Nietykalnych. Teraz miały być polskie Bękarty Wojny, jednak zostaliśmy głęboko w okopach.


   Sam pomysł na film wydawał mi się świetny. Sama idea przeniesienia się do czasów II Wojny jeszcze jakoś wyszła. Ale poza tym, film był tak naprawdę o niczym. Ot, młodzi Polacy żyjący w 2012 roku przenieśli się w czasie i zaplanowali zamach na Hitlera. Wszystko za sprawą windy w jednej z warszawskich kamienic. 

W filmie nie było jednak wybitnych, godnych zapamiętania dialogów, długo planowanych strategi, przekonywujących zwrotów akcji. 90% filmu wypada nam z głowy jeszcze przed pojawieniem się napisów końcowych.

   Przemek i Mela, czyli wspomniani zamachowcy, to młode małżeństwo. Jednak w ich związku nie ma ani grama wiarygodności, szczęścia, czy miłości. Mela (Grąziowska) stara się być optymistyczną ekscentryczką, a Przemek (Porczyk) to zapatrzony w siebie egocentryk. Widz nie ma zielonego pojęcia dlaczego ta dwójka postanowiła być razem i wziąć ślub, skoro nawet zdrada przechodzi przez nich obojętnie. Oboje są chwilami irytujący.

   Dalej. Rozumiem, że zatrudnienie duetu Więckiewicz i Nergal, miało przyciągnąć tłumy do kin. Jednak żadna z ról tej dwójki nie była szczególnie wybitna. Hitler grany przez Wałęsę miał rozśmieszyć nas... hmmm.... biegunką, która mu doskwierała. A Ribbentrop grany przez lidera Behemotha miał zapewne szokować, gdy wspominał o okultyzmie. I tyle.


  Ambasada dostaje plusa za ciekawą muzykę i dobre zdjęcia samej Warszawy. No i za alternatywny scenariusz, w którym II wojna miała się nigdy nie odbyć, a świat miał być lepszy. Poza tym ekranizację można potraktować jako małą powtórkę z historii.

   I chciałoby się napisać coś więcej, ale przy tak nijakim filmie, bez polotu, trudno pisać długie recenzje. Jeżeli lubicie motywy cofnięcia się w czasie, to już lepiej zobaczcie ''Ile waży koń trojański''. Tam jest szansa na zaśmianie się, gdy tymczasem Ambassada serwuje chwilami jedynie uśmiech.


Moja ocena: 6/10.
A miało być tak pięknie.


piątek, 18 października 2013

Zagubiony czas / Die Verlorene Zeit

Temat wojny jest chyba jednym z najczęściej poruszanych tematów zarówno w filmach pełnometrażowych, dokumentalnych, jak i serialach. Prawdopodobnie na podstawie wspomnień i opowieści każdej osoby, która żyła w tamtych czasach można by stworzyć scenariusz na kolejny, wzruszający film. Co w takim razie wyróżnia „Zagubiony czas” na tle tych wszystkich opowieści? Chociażby to, że został on w całości wyprodukowany przez Niemców, a opowiada historię Polaka, który ratuje żydowską dziewczynę i razem z nią ucieka z obozu Auschwitz.


Akcja filmu rozgrywa się naprzemiennie w latach 40-tych XX wieku oraz 30 lat później. Po ucieczce z obozu losy głównych bohaterów się rozdzieliły, co wcale nie oznacza, że ta dwójka zupełnie o sobie zapomniała. Pomimo upływu czasu, dzielących ich tysięcy kilometrów, przeciwności losu i innych ludzi – Hannah Silberstein  (Alice Dwyer, Dagmar Manzel) i Tomasz Limanowski (Mateusz Damięcki,  Lech Mackiewicz) cały czas pamiętali o tym co razem przeżyli oraz o uczuciu, które ich połączyło w takich przerażających okolicznościach.
Scenariusz na podstawie autentycznych wydarzeń.

Film, który powstał w 2011 roku do dziś nie doczekał się polskiej, kinowej premiery. Dziwi to tym bardziej, że przecież w naszym kraju jest ogromna liczba widzów, którzy uwielbiają historie wojenne. Nietrudno się tego domyślić biorąc pod uwagę sukces polskich i zagranicznych filmów, takich jak np.: „W ciemności”, „Jutro idziemy do kina”, „Bękarty wojny”, „Dzieci Ireny Sendlerowej” …. bardzo to długa lista. Mam tylko nadzieję, że brak premiery w polskich kinach nie był spowodowany tym, że komuś przeszkadzało, iż film stworzyli Niemcy za niemieckie pieniądze. Chyba wszyscy pamiętają burzę, jaką wywołał serial „Nasze matki, nasi ojcowie”, o którym pisałyśmy TUTAJ. Chociaż dzisiejszy film nie powinien wzbudzać wyolbrzymionych kontrowersji, to nie potrafię znaleźć innego wytłumaczenia na to, dlaczego spotkał się z taką ignorancją w naszym kraju. Tym bardziej, że w „Zagubionym czasie” zagrali znani polscy aktorzy.

Mateusz Damięcki i Alice Dwyer - jako Hannah i Tomasz w 1944 roku
W rolę młodego Tomasza Limanowskiego wcielił się Mateusz Damięcki. Do swojego zadania podszedł z iście hollywoodzkim zapałem, ponieważ zgodził się (a co ważniejsze – udało mu się) schudnąć aż 14 kilogramów. Muszę przyznać, że dzięki temu jego charakteryzacja wyglądała naprawdę wiarygodnie,  poza tym bardzo podobała mi się też jego gra. Mam nadzieję, że odtąd będę kojarzyć Damięckiego właśnie z tą rolą, a nie z bohaterem nieszczęsnego „Kochaj i tańcz” – mimo, że aktora oglądałam jeszcze w co najmniej kilku innych produkcjach. Bardzo się też ucieszyłam kiedy w obsadzie „Zagubionego czasu” zobaczyłam Joannę Kulig, której bardzo kibicuję i już nie mogę się doczekać najnowszego filmu z jej udziałem, czyli nagrodzonej Złotym Lwem „Idy”.

Jeśli macie ochotę na dobre, konkretne kino z ciekawą historią przedstawioną przez wiarygodnych aktorów, to „Zagubiony czas” będzie jak najbardziej dobrym wyborem. Nie trzeba się obawiać historii Polaka ukazanej w kamerze Niemców i nie ma sensu wypierać z myśli antysemityzmu niektórych naszych rodaków.

Zachęcam do uważnego oglądania filmu, bo jestem ciekawa, jak odbieracie postawę matki Tomasza Limanowskiego.

środa, 16 października 2013

Chce się żyć

    Z ogromną ciekawością oczekiwałam na Chce się żyć. Już po obejrzeniu trailera można było liczyć na świetne kino, i cieszę się, że i tym razem intuicja mnie nie zawiodła. Po seansie stwierdziłam, po pierwsze: mamy swoich własnych Nietykalnych, a po drugie: chce się oglądać filmy Macieja Pieprzycy.



   Film inspirowany prawdziwymi wydarzeniami opowiada historię Mateusza, który cierpi na czterokończynowe porażenie mózgowe. Chłopak nie chodzi, nie mówi. Lekarze stawiają na nim krzyżyk. Mateusza wspierają rodzice. Traktują go normalnie, rozmawiają jak z każdym innym człowiekiem. Głównym jego problemem, czymś co mu naprawdę przeszkadza jest niemożność zrozumienia go przez innych ludzi. Coś, co jego mama określiła atakiem (bo syn wije się na podłodze i wrzeszczy) jest po prostu desperacką próbą powiedzenia ''Mamo, Twoja broszka leży pod kanapą''. Z płynącej narracji, czyli kiedy głos zabiera Mateusz dowiadujemy się, że jest chłonny wiedzy, bystry i ma nie raz sarkastyczne poczucie humoru. Gdy ksiądz w ośrodku mówi mu, że Bóg go kocha, bohater ironicznie zastanawia się, że skoro tak wygląda jego życie, to jak by  dopiero wyglądało gdyby Bóg go nienawidził.



  Założeniem tego filmu jest przekazanie nam, że pomimo, iż fizyczność ludzi z porażeniem mózgowym odbiega od tego, co uważamy za normalne, tak z ich świadomością wszystko jest ok. Mało tego, największą zaletą Mateusza jest jego poczucie humoru. Również jego zainteresowania nie odbiegają od normy, bo czymś, co go kręci jest astronomia i... kobiece biusty. Pieprzyca zwraca nam uwagę na to, że może nie warto zamykać i upychać chorych ludzi w zakładach, ponieważ oni pragną być normalnymi uczestnikami życia społecznego. Zamkniecie chorych wśród chorych wcale ich nie rozwija. Mateusz mówi, ze nienawidzi własnej matki za to, że zamknęła go wśród debili. Film nie jest litościwy, nie pokazuje, że każda taka historia kończy się happyendem, bo nie wszystko można przeskoczyć. Mateusz nie zacznie chodzić po zastosowaniu cudownej terapii. Obraz pokazuje, że nieugięta powinna być wiara w hart ducha. 

  Genialny duet Tkacz/Ogrodnik w roli młodego i starszego Mateusza. Siedząc w kinie nie mogłam wyjść ze zdumienia nad kreacją głównego bohatera. W jednym z wywiadów (bodajże Newsweek) Ogrodnik wspominał, że aby lepiej wczuć się w rolę związywał sobie ręce, aż do bólu, żeby ich ''wykręcenie'' było bardziej wiarygodne. Aktor świetnie zagrał w Jesteś Bogiem, ale dopiero w Chce się żyć pokazuje jakim potrafi być kameleonem i, że powinna się miecz na baczności cała polska kadra młodych aktorów. Chylę czoła. 

  Zaledwie kilka dni temu, oglądając jedną z amerykańskich produkcji doszłam do wniosku, że w polskim kinie rzadko budujemy emocje poprzez muzykę. Zazwyczaj jest ona banalna, nieodpowiednio dobrana. Jeżeli chodzi o Chce się żyć, to cofam ten zarzut. Doskonała (!) ścieżka dźwiękowa. Oddająca każdy moment filmu, uczucia, nie raz kontrastująca z tym, co widzimy na ekranie. 

  Krótkie podsumowanie: świetni aktorzy, doskonała muzyka, piękny scenariusz. Pieprzyca to twórca, który wierzy w wysokie IQ widzów, który nie wymyśla i nie dodaje nic pseudoartystycznego. Film jest piękny i prosty. Chwilami zabawny. Świat, w którym pokazane są zarówno prozaiczne sprawy, jak na przykład jedzenie zupy, jak i górnolotne Miłość czy Przyjaźń. Niektóre cechy bohaterów są niedopowiedziane, odkrywamy je razem z Mateuszem. Po tych wszystkich polskich filmach, które obrażają inteligencję, w końcu światowe kino. Made in Poland i możemy być z tego dumni. Wysoka poprzeczka. Brawo. 9/10. 

dobrze jest.





piątek, 11 października 2013

Kocha… Nie kocha! / A la folie… pas du tout

Mało intrygujący tytuł i zdecydowanie niepowalający plakat. To były moje pierwsze spostrzeżenia, kiedy znalazłam „Kocha… Nie kocha!”. Pewnie bym nie zwróciła na ten film większej uwagi, gdyby nie to, że w obsadzie znalazła się jedna z moich ulubionych aktorek - Audrey Tautou. Poza tym dobra średnia ocen na filmwebie i pozytywne opinie internautów utwierdziły mnie w przekonaniu, że jeden z tych jesiennych wieczorów warto spędzić z kinem francuskim.


Historia młodej malarki (Audrey Tautou), która zakochuje się w żonatym kardiochirurgu (Samuel Le Bihan), na pierwszy rzut oka może się wydawać tak samo zniechęcająca, jak tytuł i plakat. Właściwie, to na drugi rzut oka też. Jednak siłą filmu jest sposób, w jaki ta historia została opowiedziana. Najpierw poznajemy wersję i wizję głównej bohaterki, a następnie na te same wydarzenia można spojrzeć z punktu widzenia kardiochirurga. Film doskonale oddaje przysłowiowe stwierdzenie, że „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”. Te same wątki, taki sam bieg wydarzeń i skutki działań, ale jakby zupełnie odrębne opowieści. Naprawdę bardzo mnie to zainteresowało.

Oglądając „Kocha… Nie kocha!” zaskoczyło mnie coś jeszcze. Pierwszy raz widziałam thriller, na którym wcale się nie bałam, który został przedstawiony w tak pogodny i nostalgiczny sposób. Z pewnością miała na to wpływ między innymi spokojna muzyka, która towarzyszyła kolejnym intrygom i problemom bohaterów. Co ciekawe, nic się ze sobą nie kłóciło, w filmie została zachowana powaga tematu, ale obyło się u mnie bez nieprzyjemnej gęsiej skórki. Podkreślę jeszcze, że chociaż wątek miłosny jest tutaj kluczowy, to kategoria romans albo melodramat wcale nie jest trafiona.

Sposób reżyserii przypominał mi trochę moją ulubioną „Amelię”. A może tylko to sobie wmówiłam, bo kiedy tylko Audrey Tautou się uśmiechała (tym uśmiechem, który oznacza, że na pewno coś kombinuje), to nie mogłam wyprzeć z pamięci jednego z najbardziej charakterystycznych zdjęć właśnie z „Amelii” – tego z łyżeczką. Jak zawsze, bardzo mi się podobała jej gra i w swojej ocenie nie zamierzam być ani trochę obiektywna. Uważam, że Tautou doskonale się nadaje do odzwierciedlania postaci z bardzo bujną wyobraźnią, żyjących we własnym i ubarwionym świecie.

"Amelia"
"Kocha... Nie kocha"
Mimo wszystkich wymienionych plusów nie jest to jeden z tych filmów, o których myślę jeszcze przez kilka dni po seansie. Natomiast sposób przedstawienia historii z perspektywy dwóch głównych bohaterów sprawdza się tylko przy pierwszym oglądaniu filmu. Gdybym miała go zobaczyć po raz drugi, bez tego elementu zaskoczenia, to „Kocha… Nie kocha!” zostałby tylko filmem o nieporywającej i już tyle razy powielanej fabule. Podsumowując, film jednokrotnego użytku, o którym dzisiaj napisałam, oceniam 7/10.


wtorek, 8 października 2013

Raj: Miłość / Paradies: Liebe

   W dzisiejszej recenzji wraz z główną bohaterką przeniesiemy się z Austrii do Kenii. Miejsca, gdzie nigdy nie zachodzi słońce. Na rozgrzanym piasku co chwilę można spotkać Afroamerykanów w obcisłych, białych, kontrastujących z ich kolorem skóry podkoszulkach. W Kenii zderzają się dwa pragnienia: Margarete pragnie miłości, a męscy tubylcy - łatwego zarobku, którym są dla nich starsze przybyszki z Europy. Wystarczy im wmawiać, że są piękne (a bohaterki tegoż akurat filmu nie są nawet ładne), że się je kocha, należy się z nimi przespać, a one - głupie - otwierają portfele przy byle okazji. 

Odważny plakat = odważny film

   Raj: Miłość to pierwsza część austriacko-niemieckiej trylogii. Pozostałe ekranizacje to Raj: Nadzieja (teraz w kinach) i Raj: Wiara. Fabuły są ze sobą powiązane niczym w Trzech Kolorach. Konkretną postacią, niewielkim elementem. Trzy kobiety, trzy skrajne historie. Z wymienionych produkcji nie widziałam tej najnowszej. Po obejrzeniu pozostałych dwóch łatwo mogę stwierdzić, że filmy Ulricha Seiel'a są bardzo kontrowersyjne. W Wierze dewotka masturbuje się krzyżem. W Miłości sceny seksu są tak odważne, że chwilami mamy wątpliwości, czy to nie jest czasem film pornograficzny. Ale kontrowersja to moim zdaniem największa zaleta tych produkcji. Poruszają tematy tabu i na długo pozostają w naszej pamięci.

  Akcja Raju: Miłość rozkręca się bardzo powoli. Seidl dociera do granicy nudy, ale jej nie przekracza. Najmocniejsze sceny rekompensują nam długie oczekiwanie. Razi nas łatwowierność głównej bohaterki, jej idiotyzm. Czarni mężczyźni są dla europejskich turystek zwierzątkami w zoo. Pulchne panie każą im powtarzać co trudniejsze sformułowania, śmieją się z ich egzotycznych imion, a w kulminacyjnym momencie traktują czarnoskórych jak seks zabawki. Widząc, jak Austriaczki wiążą kokardę na penisie opłaconego chłopaka, wiemy, że mamy do czynienia z niewolnictwem XXI wieku. Choć z drugiej strony beach boysi godzą się na to, zgarniając na początku odpowiednia sumę. Patrzymy na grube, pomarszczone ciała, które myślą, że za gotówkę można kupić młodość i tytułową miłość. Kobiety zapominają o swoim życiu pozostawionym w Europie, o dzieciach i mężach  Z dziecinnym chichotem pozwalają sobie na coraz więcej, robiąc przy tym zdjęcia, z których nie powinny być dumne.

I nie wiadomo, kto z powyższych jest drapieżnikiem, a kto ofiarą.

  Z drugiej strony mamy okazję zasmakować mentalności mieszkańców Kenii. Mężczyzn biednych, ale atrakcyjnych. Narzucających się białym kobietom. Zachwalających ich wątpliwą urodę, idących z nimi do łóżka. Upokarzają się za pieniądze. A następnie wymuszają pieniądze. A to na chorego ojca, brata inwalidę, czy dziecko siostry. Można powiedzieć, że jedynie sky is the limit w wymyślaniu kolejnych kłamstw. W filmie Seidl'a decyzja czy iść do pracy, czy zaspokoić seksualnie europejkę, za pieniądze, wydaje się bardzo łatwa.

  Austriacki reżyser pokazuje realny, choć smutny świat. I choć słowa I love You z ust beach boysów padają bardzo często, to z prawdziwą miłością niewiele mają wspólnego. Film oceniam na 7/10. Jeżeli chcecie przekonać się, że są gorsi turyści od Polaków ''alinklusiw'' w białych skarpetkach i sandałach - zapraszam na film.

sobota, 5 października 2013

Diana

Filmowe premiery jesieni rekompensują  kinowy zastój w lecie. Razem z LBD, niezrażone mało pochlebnymi recenzjami innych blogerów, postawiłyśmy tym razem na „Dianę”. Film biograficzny o jednej z najsławniejszych kobiet na świecie, w dodatku osadzony w Londynie, do którego  bardzo chętnie byśmy wróciły (chociażby oglądając go tylko na ekranie) –  sprawiły, że byłyśmy nastawione na co najmniej dobre kino.


Akcja „Diany” obejmuje ostatnie dwa lata z życia „królowej ludzkich serc” (Naomi Watts). Fabuła została skupiona przede wszystkim na życiu prywatnym i problemach miłosnych księżnej. Przez blisko dwie godziny można śledzić historię jej miłości do chirurga Hasnata Khana (Naveen Andrews), dowiadując się o kolejnych rozstaniach, powrotach i próbach rozpoczęcia normalnego życia. To nie jest film o jej relacjach z pałacem Buckingham, problemach małżeńskich, ani kontaktach z synami. A działalność charytatywna, z której Lady –Di słynęła, stanowi tylko tło dla rozgrywającej się na ekranie akcji.

Nie uważam tego za wadę. Moim zdaniem, o wiele lepiej skupić się na jednym konkretnym temacie, niż pozostawić kilka niedokończonych wątków. Zwłaszcza, jeśli główną postacią filmu jest osoba, z tak bogatym życiorysem, jak Diana. Jestem przekonana, że z powodzeniem mogłyby powstać osobne scenariusze opowiadające o poszczególnych momentach i wydarzeniach z jej życia. Nie oznacza to jednak, że „Diana” ma same zalety. To film oddziałujący na emocje, patetyczny, trochę wyciskacz łez na siłę. Księżna, w filmie Olivera Hirschbiegela’a, wygląda na osobę raczej mało inteligentną, zadufaną w sobie, która wpada w furię, gdy coś nie dzieje się po jej myśli. O synach tylko wspomina, ale trudno uwierzyć, że jest matką, która bardzo za nimi tęskni i cierpi z powodu ograniczonych kontaktów. Od Hasnata wymaga, by rzucił dla niej swoje życie i zgodził się stworzyć z nią związek w blasku fleszy. Knuje z reporterami jakieś mało efektywne i nieprzemyślane intrygi, które przynoszą odwrotne od zamierzonych skutki. To wszystko kłóci się z wizerunkiem Diany – królowej ludzkich serc- ulubienicy milionów ludzi, którzy do dziś w rocznicę jej śmierci piszą do niej listy i zostawiają razem z kwiatami przed bramą do Pałacu Kensington, w którym księżna mieszkała po rozwodzie.

Naomi Watts i Naveen Andrews
Dużo osób zarzucało, że Naomi Watts nie odnalazła się w roli Diany, że to ona przedstawiła księżną w takim negatywnym świetle. Zupełnie się z tym nie zgadzam. Watts była odpowiedzialna tylko za odwzorowanie postaci, którą wykreował scenarzysta (Stephen Jeffreys) i moim zdaniem nie można jej odmówić talentu aktorskiego, a co najwyżej życzyć umiejętności uważniejszego czytania scenariuszy. Myślę, że stworzyła całkiem zgrany duet z filmowym Hasnatem - Naveenem Andrewsem (którego kojarzę wyłącznie z roli Sayida z „Zagubionych”).


„Diany” niestety nie dołączam do grona moich ulubionych filmów biograficznych. Największą zaletą oglądanej historii początkowo było dla mnie to, że opowiada ona właśnie o TEJ kobiecie. Niestety, fabuła bardziej przypomina losy jakiejś jednosezonowej celebrytki, a nie kobiety rozpoznawanej i szanowanej na całym świecie.  Oceniam 6/10.


czwartek, 3 października 2013

W imię...

Ksiądz uprawiający seks, w przekonaniu wielu, to zło.
Tym bardziej, jeżeli ksiądz ten jest Polakiem i głosi Słowo Boże w polskim kościele.
Gorzej może być tylko wtedy, jeżeli duchowny ten byłby homoseksualistą.



Na odległym końcu świata, na wsi bez perspektyw (lub też predyspozycji do życia) odgrywa się na naszych oczach dramat. Dramat polskiej biedy. Widzimy rażącą patologię w postaci młodych ludzi posługujących się tylko ''kurwami''. Nieszczęśliwych, zrezygnowanych, żyjących z dnia na dzień. Wziętych z poprawczaka, pod skrzydłami księdza Adama (Chyra). Chłopacy swoją ostoję odnajdują w piłce, piwku i codziennych spotkaniach pod sklepem. Pomimo wulgarnego języka, jakim się posługują, widz wie, że nie są to źli ludzie. Moralnym oparciem dla chłopców staje się ksiądz, organizujący im czas i starający się naprowadzić ich na właściwą życiową ścieżkę. Jednak duchowy przewodnik okazuje się również człowiekiem. Szumowska zwraca nam uwagę, że ksiądz to istota ludzka. Pełna słabości. Czasem próżna, nie wylewająca za kołnierz i pragnąca intymnych zbliżeń.

Pierwsza część filmu to pokazanie patologii wsi. Zbitek bardziej i mniej udanych, dziwnych scen. I właściwie nie wiadomo o co tej Szumowskiej chodziło. Co chciała pokazać przez pięciominutową scenę, w której ksiądz udaje małpę, w polu, z jednym z uczniów. W pierwszych minutach filmu zastanawiamy się, czy nie pomyliliśmy kinowej sali. Przecież w tym filmie był taki potencjał! Po godzinie i obserwowaniu wychodzących z sali ludzi, zaczyna się coś dziać. To na co czekamy, najciekawszy wątek w filmie, odgrywa się w jego ostatnich dwudziestu minutach.

Szumowskiej brak konsekwencji. Wymyśliła sobie jeden wątek główny ''ksiądz-gej'', którego nie prowadzi od początku. Następnie, chciała pokazać kilka innych historii, jednak w praktyce tylko je liznęła. I tak mamy niezakończone wątki, jak na przykład Ewa (Ostaszewska) - alkoholiczka, Ewa - znudzona mężem, chcąca się przespać z księdzem, ksiądz z upodobaniem do markowych ciuchów. Opowiadania te nijak mają się do całej historii i zostają w nią nieumiejętnie wplecione. Wszystko było takie ''nie do końca''. Alkoholizm księdza, zakochanie Ewy w duchownym... żaden temat nie został wyeksploatowany.

Jednak film ma też kilka wyraźnych zalet. Kontrowersyjny pomysł na ekranizację, zainspirowany ponoć artykułem z gazety. Oczywiście kontrowersyjny w Polsce. Podobało mi się zestawienie księdza Adama z opiekunem, byłym duchownym, który porzucił naukę w seminarium dla kobiety. Coś co dla jednego było łatwe i możliwe, dla drugiego jest tylko niespełnioną namiętnością, odwiecznym tabu. 

Chyra i Simlat.
Kolejnym jasnym punktem jest spowiedź księdza, który pijany wyznaje swojej siostrze, że ''jest pedałem''. Wyznanie win nie ma miejsca w konfesjonale, lecz przed skype'm. Samo zakończenie, kulminacyjny moment, który pozostawia nas z masą wątpliwości co do hierarchów kościoła katolickiego.

Bardzo dobra obsada. Chyra, Kościukiewicz, Ostaszewska. Ten pierwszy, który tak doskonale potrafi zagrać w wymagających scenach. Nie ważne, czy ma udawać spitego w trupa duchownego, czy też, jako ta sama postać odegrać stosunek płciowy z młodszym chłopakiem. 

Podobnie jak ze Sponsoringiem. W Imię to ciekawa historia, znane nazwiska i... przekombinowanie Szumowskiej, która stara się pokazać, że wielką artystką jest. Ja jednak nie jestem co do tego przekonana i film dostaje 6 na 10.