Filmowe premiery
jesieni rekompensują kinowy zastój w
lecie. Razem z LBD, niezrażone mało pochlebnymi recenzjami innych blogerów,
postawiłyśmy tym razem na „Dianę”. Film biograficzny o jednej z najsławniejszych
kobiet na świecie, w dodatku osadzony w Londynie, do którego bardzo chętnie byśmy wróciły (chociażby
oglądając go tylko na ekranie) – sprawiły,
że byłyśmy nastawione na co najmniej dobre kino.
Akcja „Diany”
obejmuje ostatnie dwa lata z życia „królowej ludzkich serc” (Naomi Watts). Fabuła
została skupiona przede wszystkim na życiu prywatnym i problemach miłosnych
księżnej. Przez blisko dwie godziny można śledzić historię jej miłości do chirurga
Hasnata Khana (Naveen Andrews), dowiadując się o kolejnych rozstaniach,
powrotach i próbach rozpoczęcia normalnego życia. To nie jest film o jej
relacjach z pałacem Buckingham, problemach małżeńskich, ani kontaktach z
synami. A działalność charytatywna, z której Lady –Di słynęła, stanowi tylko
tło dla rozgrywającej się na ekranie akcji.
Nie uważam
tego za wadę. Moim zdaniem, o wiele lepiej skupić się na jednym konkretnym
temacie, niż pozostawić kilka niedokończonych wątków. Zwłaszcza, jeśli główną
postacią filmu jest osoba, z tak bogatym życiorysem, jak Diana. Jestem
przekonana, że z powodzeniem mogłyby powstać osobne scenariusze opowiadające o
poszczególnych momentach i wydarzeniach z jej życia. Nie oznacza to jednak, że „Diana”
ma same zalety. To film oddziałujący na emocje, patetyczny, trochę wyciskacz
łez na siłę. Księżna, w filmie Olivera Hirschbiegela’a, wygląda na osobę raczej
mało inteligentną, zadufaną w sobie, która wpada w furię, gdy coś nie dzieje
się po jej myśli. O synach tylko wspomina, ale trudno uwierzyć, że jest matką,
która bardzo za nimi tęskni i cierpi z powodu ograniczonych kontaktów. Od
Hasnata wymaga, by rzucił dla niej swoje życie i zgodził się stworzyć z nią
związek w blasku fleszy. Knuje z reporterami jakieś mało efektywne i
nieprzemyślane intrygi, które przynoszą odwrotne od zamierzonych skutki. To
wszystko kłóci się z wizerunkiem Diany – królowej ludzkich serc- ulubienicy
milionów ludzi, którzy do dziś w rocznicę jej śmierci piszą do niej listy i
zostawiają razem z kwiatami przed bramą do Pałacu Kensington, w którym księżna
mieszkała po rozwodzie.
Naomi Watts i Naveen Andrews |
Dużo osób
zarzucało, że Naomi Watts nie odnalazła się w roli Diany, że to ona
przedstawiła księżną w takim negatywnym świetle. Zupełnie się z tym nie
zgadzam. Watts była odpowiedzialna tylko za odwzorowanie postaci, którą
wykreował scenarzysta (Stephen Jeffreys) i moim zdaniem nie można jej odmówić
talentu aktorskiego, a co najwyżej życzyć umiejętności uważniejszego czytania
scenariuszy. Myślę, że stworzyła całkiem zgrany duet z filmowym Hasnatem - Naveenem
Andrewsem (którego kojarzę wyłącznie z roli Sayida z „Zagubionych”).
„Diany”
niestety nie dołączam do grona moich ulubionych filmów biograficznych. Największą
zaletą oglądanej historii początkowo było dla mnie to, że opowiada ona właśnie
o TEJ kobiecie. Niestety, fabuła bardziej przypomina losy jakiejś
jednosezonowej celebrytki, a nie kobiety rozpoznawanej i szanowanej na całym
świecie. Oceniam 6/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz