sobota, 5 października 2013

Diana

Filmowe premiery jesieni rekompensują  kinowy zastój w lecie. Razem z LBD, niezrażone mało pochlebnymi recenzjami innych blogerów, postawiłyśmy tym razem na „Dianę”. Film biograficzny o jednej z najsławniejszych kobiet na świecie, w dodatku osadzony w Londynie, do którego  bardzo chętnie byśmy wróciły (chociażby oglądając go tylko na ekranie) –  sprawiły, że byłyśmy nastawione na co najmniej dobre kino.


Akcja „Diany” obejmuje ostatnie dwa lata z życia „królowej ludzkich serc” (Naomi Watts). Fabuła została skupiona przede wszystkim na życiu prywatnym i problemach miłosnych księżnej. Przez blisko dwie godziny można śledzić historię jej miłości do chirurga Hasnata Khana (Naveen Andrews), dowiadując się o kolejnych rozstaniach, powrotach i próbach rozpoczęcia normalnego życia. To nie jest film o jej relacjach z pałacem Buckingham, problemach małżeńskich, ani kontaktach z synami. A działalność charytatywna, z której Lady –Di słynęła, stanowi tylko tło dla rozgrywającej się na ekranie akcji.

Nie uważam tego za wadę. Moim zdaniem, o wiele lepiej skupić się na jednym konkretnym temacie, niż pozostawić kilka niedokończonych wątków. Zwłaszcza, jeśli główną postacią filmu jest osoba, z tak bogatym życiorysem, jak Diana. Jestem przekonana, że z powodzeniem mogłyby powstać osobne scenariusze opowiadające o poszczególnych momentach i wydarzeniach z jej życia. Nie oznacza to jednak, że „Diana” ma same zalety. To film oddziałujący na emocje, patetyczny, trochę wyciskacz łez na siłę. Księżna, w filmie Olivera Hirschbiegela’a, wygląda na osobę raczej mało inteligentną, zadufaną w sobie, która wpada w furię, gdy coś nie dzieje się po jej myśli. O synach tylko wspomina, ale trudno uwierzyć, że jest matką, która bardzo za nimi tęskni i cierpi z powodu ograniczonych kontaktów. Od Hasnata wymaga, by rzucił dla niej swoje życie i zgodził się stworzyć z nią związek w blasku fleszy. Knuje z reporterami jakieś mało efektywne i nieprzemyślane intrygi, które przynoszą odwrotne od zamierzonych skutki. To wszystko kłóci się z wizerunkiem Diany – królowej ludzkich serc- ulubienicy milionów ludzi, którzy do dziś w rocznicę jej śmierci piszą do niej listy i zostawiają razem z kwiatami przed bramą do Pałacu Kensington, w którym księżna mieszkała po rozwodzie.

Naomi Watts i Naveen Andrews
Dużo osób zarzucało, że Naomi Watts nie odnalazła się w roli Diany, że to ona przedstawiła księżną w takim negatywnym świetle. Zupełnie się z tym nie zgadzam. Watts była odpowiedzialna tylko za odwzorowanie postaci, którą wykreował scenarzysta (Stephen Jeffreys) i moim zdaniem nie można jej odmówić talentu aktorskiego, a co najwyżej życzyć umiejętności uważniejszego czytania scenariuszy. Myślę, że stworzyła całkiem zgrany duet z filmowym Hasnatem - Naveenem Andrewsem (którego kojarzę wyłącznie z roli Sayida z „Zagubionych”).


„Diany” niestety nie dołączam do grona moich ulubionych filmów biograficznych. Największą zaletą oglądanej historii początkowo było dla mnie to, że opowiada ona właśnie o TEJ kobiecie. Niestety, fabuła bardziej przypomina losy jakiejś jednosezonowej celebrytki, a nie kobiety rozpoznawanej i szanowanej na całym świecie.  Oceniam 6/10.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz