sobota, 21 lutego 2015

Trzecie urodziny ILMW :)


Przypominajka!

21.02.2012 pojawił się na InLoveWithMovie.bogspot.com pierwszy wpis :) 

Nasza miłość do filmu wcale przez ten czas nie zmalała - wręcz przeciwnie, więc jesteśmy pewne, że blogowanie zajmie nam jeszcze dużo, dużo czasu.

Świętujemy tak naprawdę codziennie, od trzech lat, bo praktycznie nie ma dnia, w którym nasze myśli nie wędrowałyby wokół filmów i kina.

Dziękujemy wszystkim, którzy nas czytają, komentują i obserwują :)









Grand Budapest Hotel

9 nominacji: film, reżyser (Wes Anderson), scenariusz oryginalny (Wes Anderson), zdjęcia, muzyka oryginalna, scenografia, kostiumy, charakteryzacja i fryzury, montaż



Rok 1968. Młody pisarz (Jude Law) przebywa w podupadłym europejskim hotelu, gdzie nawiązuje znajomość z panem Zero Moustafą (F. Murray Abraham), obecnym właścicielem. Tajemniczy mężczyzna zgadza się opowiedzieć zainteresowanemu pisarzowi o tym, jak wszedł w posiadanie budynku. Historia zaczyna się w 1932r., w burzliwym okresie międzywojennym i czasie największej świetności hotelu. Zero, jako młodzieniec, pod czujnym okiem legendarnego konsjerża – Gustava H. (Ralph Fiennes) rozpoczyna pracę jako lobby boy. Z czasem zostaje nie tylko zaufanym pracownikiem, ale też przyjacielem Gustava. Pewnego dnia konsjerż dowiaduje się, że jedna z jego ulubionych pensjonariuszek, Madame D. (Tilda Swinton), umarła i zapisała mu w spadku bardzo wartościowy obraz, czym jej psychopatyczny syn, Dimitri (Adrien Brody), jest niezwykle oburzony. Wkrótce Gustave zostaje oskarżony o morderstwo. (Źródło: Filmweb)



Nieczęsto zdarza mi się wracać do filmu, którego nie uwielbiam albo chociaż nie darzę jakimś sentymentem. Do „Grand Budapest Hotel”  wróciłam po prawie rocznej nieobecności… pomimo braku uwielbienia i pomimo braku sentymentu. Wróciłam, bo Oscary, BO DZIEWIĘĆ NOMINACJI DO OSCARA.

Najpierw plusy, bo oczywiście są! Film Wesa Andersona jest najoryginalniejszym obrazem spośród tegorocznych nominowanych w kat. najlepszy film. Nie jest biografią, ani typowym dramatem, nie opowiada też historii opartej na faktach. Przenosi widza w ekscentryczny, wręcz baśniowy świat pozbawiony szarości i przyziemności. Kolorowe jest tutaj dosłownie wszystko: wystrój wnętrz, stroje, a nawet osobowości. Pozostając przy osobowościach – już dawno nie powstał film z tak dużym nagromadzeniem znanych nazwisk w obsadzie (Fiennes, Brody, Norton, Swinton, Law, Murray). Wszyscy świetnie ucharakteryzowani i nawet jeśli pojawili się na ekranie przez dosłownie kilka minut, to sprawili mi swoją obecnością ogromną radość.  


Jedyny, ale za to najistotniejszy minus – to nie moja bajka. Dzisiejszy seans trochę mnie wymęczył i wynudził. Mało komedii w komedii i mało dramatu w dramacie. Trudno sprecyzować jaki to gatunek filmowy i trochę mi szkoda, że nie zatraciłam się w bajkowych i wielobarwnych obrazach, które rozsądek karze docenić, ale nic z tego nie wychodzi. Coś czuję, że Wes Anderson należy do grupy tych twórców, których charakterystyczny i rozpoznawalny na kilometr styl albo widzowi mocno przypada do gustu, albo mu nie odpowiada. Ja jestem jeszcze na etapie poznawania jego pracy (oprócz „Grand..” widziałam jedynie „Kochanków z księżyca”, których nawet polubiłam), ale już się boję, że każdy kolejny jego film będzie dla mnie powieleniem pewnych przyjętych schematów.

Miałam szczerą nadzieję, że tym razem (tzn. po drugim obejrzeniu) będę zachwycona filmem Andersona. Pełna pozytywnego nastawienia chciałam podwyższyć ocenę, którą wystawiłam rok temu. Nie udało się. Jest  nawet gorzej.  Kiedyś dobry, dzisiaj okazał się jedynie niezły, ale za to z serduszkiem dla aktorów J

Ewentualne statuetki w kategoriach estetycznych będą zasłużone.

piątek, 20 lutego 2015

Whiplash

5 nominacji: film, aktor drugoplanowy (J.K.Simmons), scenariusz adaptowany, montaż, dźwięk


Młody perkusista Andrew Neyman (Milles Teller), uczeń jednej z najlepszych szkół muzycznych w kraju, trafia do klasy wybitnego nauczyciela Terence’a Fletchera (J.K. Simmons). Prowadzony przez niego zespół składa się z wybitnych młodych muzyków, a uczniowie Fletchera uchodzą za najlepszych absolwentów (…). Jednak cena, jaką płacą za udział w zajęciach, często przewyższa ich psychiczne możliwości (Źródło: Fimweb).


Krew, pot i łzy – chyba nie ma osoby, która oglądając „Whiplash” nie pomyślałaby o tym znanym zlepku słów. Patrząc na historie takich bohaterów, jak Andrew nietrudno sobie uświadomić, jak ciężką pracę trzeba wykonać, by osiągnąć obrany cel. O tym, czy odniesie się sukces często decyduje dosłownie kilka kluczowych minut, na które laureat w rzeczywistości musiał pracować przez długie lata. W przypadku sportowca jakoś łatwiej sobie wyobrazić jego treningi, ale oglądając/słuchając  muzyka, czy jakiegokolwiek innego artystę, treningi te nie wydają się już tak bardzo oczywiste. W głowie pojawiają się raczej myśli: „ci to mają dobrze – nie dość, że robią to co lubią, to jeszcze im za to płacą…”. „Whiplash” przypomina, że wiedza i technika to nie są rzeczy wrodzone, a bez systematycznej pracy samym talentem nie uda się podbić świata.


J.K.Simmons zasługuje na Oscara! To mój jeden z nielicznych tegorocznych faworytów, więc mam nadzieję, że statuetka powędruje w jego ręce. Wykreowany przez niego Fletcher posiada charakterystyczną dla wielu negatywnych bohaterów charyzmę i to coś, co nie pozwala oderwać od niego wzroku. Właśnie przez to, że tak bardzo nie polubiłam Fletchera teraz lubię Simmonsa. Cieszę się też z roli Millesa Tellera – jestem pewna, że słysząc jego nazwisko moim pierwszym skojarzeniem nie będzie już „Projekt X” (rola w tym filmie siedzi mi w głowie mocniej, niż wszystkie inne komedie  dla nastolatków, w których się pojawił). Od teraz będę mieć przed oczyma ten obrazek:



Z całej ósemki nominowanej w kategorii najlepszy film, to „Whiplash” spodobał mi się najbardziej. Chociaż nie jest rewelacyjny, to spełnił jeden z moich głównych wymogów – ani przez moment nie przynudzał. A świetne zakończenie było idealną rekompensatą dość nieudolnej sceny wypadku samochodowego, po której bałam się, że scenarzysta za daleko puści wodze swojej wyobraźni.

poniedziałek, 16 lutego 2015

Gra tajemnic / The Imitation Game


8 nominacji do Oscara: film, reżyser (Mortem Tyldum), aktor pierwszoplanowy (Benedict Cumberbatch), aktorka drugoplanowa (Keira Knightley), scenografia (Maria Djurkovic,Tatiana Macdonald), scenariusz adaptowany (Graham Moore), montaż (William Goldenberg), muzyka oryginalna (Alexandre Desplat),


Opowieść o angielskim matematyku, logiku, geniuszu – Alanie Turingu (Benedict Cumberbatch), który przewodzi grupie innych ścisłoumysłowców mających na celu złamania kodu Enigmy. Historia z wojną i miłością w tle. Chociaż… z miłością to w sumie nie w tle, a na pierwszym planie.
Zabierając się do pisania tej recenzji stwierdziłam, że nie będę już skupiać się na najbardziej kontrowersyjnym dla polskich widzów wątku, a mianowicie na tym, że w filmowej „Grze tajemnic” Polacy nie zostali znaczącymi graczami. Brytyjczycy stworzyli film o Brytyjczykach, który Brytyjczykom oczywiście bardzo przypadł do gustu, czego dowodem jest m.in. tegoroczna Bafta dla… najlepszego filmu brytyjskiego.

„Gra…” toczy się w trzech okresach czasowych. Tego typu produkcje, zwłaszcza jeśli fabuła nie jest przedstawiona chronologicznie, niosą ze sobą ryzyko chaosu i ogólnie zamieszania. W filmie Tylduma wykorzystano jednak znany i sprawdzony sposób – „odatowania” zmieniających się kadrów. Rzecz bardzo przydatna, przejrzysta i czytelna, zwłaszcza gdy wygląd fizyczny bohaterów na przestrzeni kilku (nastu) lat nie zmienia się jakoś zauważalnie wyraźnie.

Szaleństwo wokół Benedicta Cumberbatcha ciągle było dla mnie nierozwikłaną zagadką. Sherlocka nie oglądam i chociaż filmów z jego udziałem widziałam kilka, to sam Benedict był mi totalnie obojętny. Rola Alana ani trochę tego nie zmienia, więc w dwóch poprzednich zdaniach powinnam użyć czasu teraźniejszego. Poza tym, trudno mi sobie wyobrazić, żeby Cumberbatch albo partnerująca mu Keira Knightley zmienili swoje nominacje na statuetki. Akademia lubi silne metamorfozy aktorów, zwłaszcza te fizyczne, długotrwałe lub intensywne przygotowania do roli, albo chociaż wyraźne naśladowanie sposobu poruszania się/mówienia/mimiki odgrywanych postaci. W „Grze tajemnic” nie ma żadnej z tych rzeczy, więc nagrody dla Benedicta czy też Keiry byłyby dla mnie sporym zaskoczeniem.


Na koniec  - mam wrażenie, że w „Grze tajemnic” Enigma wcale nie była tematem przewodnim. Trudności naukowo-zawodowe, z jakimi borykał się Alan (niechęć dofinansowywania budowy jego maszyny o imieniu Christopher, ułomność większości umysłów, które byśmy porównali do umysłu Turinga) jakoś mnie specjalnie nie poruszyły. To ciągle powracające wspomnienia z trudnego dzieciństwa, homoseksualizm i brak akceptacji (nie mówiąc już o zrozumieniu) ze strony władzy i społeczeństwa wywołały u mnie najsilniejsze emocje.


Film całkiem dobry, ale znowu bez szału. Nie zdziwiłabym się, gdyby "Gra..." okazała się tegorocznym wielkim przegranym, Aż 8 nominacji i żadnego pewniaka - w tych 8.kategoria można znaleźć lepszych kandydatów.

A tak btw. to....jak dotąd, trochę nudne te tegoroczne Oscary L

niedziela, 15 lutego 2015

Teoria Wszystkiego / Theory of Everything



   Zagraniczni twórcy potrafią opowiadać o sukcesach. Kinowe biografie są dopracowane, wzniosłe i udowadniają  ze pomimo trudności można w życiu osiągnąć sukces. Polacy jeszcze się tego uczą, na razie rodzime filmy na temat Wielkich o sukcesie mówią dopiero w napisach końcowych (Bogowie - nie mogę tego przeboleć!!!).

   Stephen Hawking w swojej 40-letniej karierze zajmuje się przede wszystkim czarnymi dziurami oraz grawitacją kwantową. Jeszcze podczas studiów, w wieku 21 lat dowiedział się, że cierpi na stwardnienie zanikowe boczne (ALS) i, że w związku z tym zostały mu dwa lata życia. Człowiek niezłomnego charakteru, obronił doktorat, został profesorem, napisał książkę, pokazał środkowy palec lekarzom i udowodnił, że pomimo paraliżu w jego ciele funkcjonuje niezawodny organ, któremu nie da rady żadna choroba - mózg. Nieodłączną częścią jego sukcesu stała się jego była żona Jane, która po wieloletniej opiece, urodzeniu mu trójki dzieci i wsparciu dla Hawkinga ponownie wyszła za mąż. Historia zainspirowała Jamesa Marsha oraz Anthony'ego McCartena do pracy nad filmem, który został nominowany w tegorocznych Oscarach w czterech kategoriach (Najlepszy Film, Muzyka, Scenariusz Adaptowany, Aktorka Pierwszoplanowa i Aktor Pierwszoplanowy)

  Teoria Wszystkiego z początku usypia czujność widza. Zapowiadający się uroczą historią miłosną dramat, nie zwiastuje tak dobrego filmu. Film do końca huśta emocjami, raz jest świetnie, a raz stwierdzamy, że rozmieciony do dwóch godzin scenariusz to przesada. 

  Film zachowuje jednakże idealne proporcje, jeżeli chodzi o treść. Twórcy doskonale równoważą działalność naukową Hawkinga, tragedię jego choroby oraz życie osobiste. Złoty środek został odnaleziony w takim stopniu, że po seansie możemy powiedzieć o Hawkingu znacznie więcej niż to, ze był genialnym teoretykiem nauk ścisłych, czy też pomimo starań wraz z żoną zdecydowali się na rozwód. Film w żadne sposób nie ocenia również zachowania małżonki, nie współczuje choremu, dając widzom pełną wolność w ustosunkowaniu się do obu.

  Eddie Redmayne po Nędznikach musiał poradzić sobie z wymagającą rolą i myślę, że nie można mu niczego odmówić. Choć, jeżeli chodzi o aktora zbliżonego wiekiem, z podobnym zadaniem, to moim zdaniem aktorsko lepiej wypadł Dawid Ogrodnik w Chce się Żyć. Bardziej wyraziście, ale z drugiej strony ta postać była zupełnie inaczej prowadzona. Felicity Jones - z początku bałam się pewnej nijakości, ale pokazała charakter i obroniła się. Czy na Oscara? Nie jestem pewna.


  Podobają mi się takie filmy. Uwielbiam patrzeć na metamorfozę, jakiej musi podołać aktor, a wybory życiowe postaci zawsze wprawiają mnie w rozmyślania. Nad tym, jak sama zachowałabym się w podobnej sytuacji. Z natury jestem empatyczna, wiec często staram się także postawić na miejscu osoby, która dowiaduje się o takim wyroku, lub człowieka, który ma mu w tym towarzyszyć. Nie życzę nikomu uzyskania rzeczywistej odpowiedzi na te pytania.

  Angielska produkcja naprawdę godna polecenia. Inteligentny scenariusz, oparty na faktach, dobra gra aktorska oraz przesłanie ''ważna jest siła charakteru'' sprawiają, że Teoria Wszystkiego to mocny konkurent w wyścigu o upragnioną statuetkę. Twórcy rozpracowali teorię wszystkiego, co potrzebne do stworzenia dobrego filmu :)

poniedziałek, 9 lutego 2015

Birdman

   Nie widziałam jeszcze wszystkich filmów nominowanych w tym roku do Oscara w kategorii Najlepszy Film, ale pewna jestem, że to własnie Birdman zgarnie statuetkę. Czy uważam go za arcydzieło? No własnie... nie bardzo. I do końca nie rozumiem ochów i achów na jego część, według mnie jest po prostu dobry.



  Oczywistą zaletą, przed którą nie można przejść obojętnie wobec tego filmu jest historia, jaką opowiada. Widz staje na styku świata artysty i świata biznesowego. Już samo usytuowanie filmu - na Broadwayu pokazuje nam pewien kontrast. ''Ulica teatrów'', na której sceniczne kroki stawiają wielkie talenty i artyści, mieści się w centrum Wielkiego Jabłka, metropolii zysku i hedonizmu. Oba światy się przenikają, jeden jest dopełnieniem drugiego, nie istnieją bez siebie (chodzenie na brodwejowskie sztuki jest nie raz po prostu modne). 


  Riggan Thompson (Michael Keaton) ucieka przed własnym cieniem (w tym wypadku bardziej - szponami), sam sobie jest największym krytykiem, a czarnym charakterem filmu jest jego ego. Niegdyś sławny i wielbiony aktor, wcielał się w postać superbohaterskiego, tytułowego Birdmana, teraz próbuje pokazać się z bardziej intelektualnej i artystycznej strony - reżysera broadway'owskiego spektaklu. Powoli zaciera nam się pojecie rzeczywistości i iluzji, racjonalności i szaleństwa, co w filmach uwielbiam. Jednak całość jest stanowczo za bardzo przegadana.

  Zacytuję tutaj współredaktorkę - ''na każdym rogu czaił się dialog''. Cieszy mnie, że nie wszyscy idą na łatwiznę, a aktorzy mają się rzeczywiście czego uczyć po nocach. Ale bez przesady. Ten film do złudzenia przypominał mi twórczość Woodiego Allena, za którym nie przepadam. I choć zdania wypowiadane przez aktorów są błyskotliwe, przemyślane i niegłupie, to po jakieś godzinie stają się w swojej ilości męczące. Film przypominał mi ''Czarnego Łabędzie'' i nie ukrywam, że moim zdaniem obłęd Natalie Portman był pokazany w ciekawszy sposób. Podobnie jak Michael Keaton stała się ona ofiarą swoich własnych ambicji. Film Alejandro González Iñárritu mniej zapada w pamięć. I zdaję sobie sprawę, że krytykując Birdmana mogę zwalić na siebie lawinę krytyki. Ale trzymamy się na tym blogu tego, że zawsze piszemy, to co myślimy, a nie ukrywajmy - film jest dobry, a nie wybitny. 

 Brawo za kreacje aktorskie, które stanowią jeden z najciekawszych atutów tego filmu. Poniekąd poznajemy inną twarz Emmy Stone (nie zdziwiłabym się gdyby doceniono tą twarz Oscarem), przekonujemy się, że Michael Keaton jest rzeczywiście rewelacyjny, Norton - napiszę tylko, że trzymam kciuki.

  Boxoffice wyniósł na dzień dzisiejszy jedynie 70 milionów, co może pokazywać, że nie jest to obraz dla masowego widza. Moim zdaniem jednak - każdy się w nim odnajdzie, przede wszystkim dlatego, że przekazuje jedną z najprostszych prawd - wszyscy mamy kompleksy. Dążymy do perfekcji i czasem to my sami stoimy na drodze do osiągania wymierzonych celów. Kobiety narzekają na za krótkie nogi, za małe biusty, mężczyźni dodali by tu i ówdzie kilka centymetrów, a Thompson nie mógł patrzeć w lustro, bo widział w nim Człowieka Ptaka (jak dobrze, że pozostawiono tytuł oryginalny!). Myślimy, ze gdyby nie (tutaj wpisz swoją wadę) wszystko układałoby nam się idealnie, bylibyśmy mądrzejsi, ładniejsi, bardziej perfekcyjni. Impossible Is Nothing, musimy w to uwierzyć, inaczej wylądujemy w majtkach na jednej z głównych ulic Nowego Jorku.



Nominacje do Oscara: 9



















Najlepszy film 
Najlepszy aktor pierwszoplanowy Michael Keaton
Najlepszy aktor drugoplanowy Edward Norton
Najlepsza aktorka drugoplanowa Emma Stone
Najlepszy reżyser Alejandro González Iñárritu
Najlepszy scenariusz oryginalny 
Najlepsze zdjęcia 
Najlepszy dźwięk 
Najlepszy montaż dźwięku 


sobota, 7 lutego 2015

Boyhood - Oscary 2015




6 nominacji do Oscara: film, reżyseria (Richard Linklater), scenariusz oryginalny (Richard Linklater), aktorka drugoplanowa (Patricia Arquette), aktor drugoplanowy (Ethan Hawke), montaż (Sandra Adair).


Film, którego realizacja trwała chyba najdłużej w historii kina – 12 lat – można o dziwo opisać dosłownie w kilku zdaniach. To opowieść o życiu Masona (Ellar Coltrane), jego siostry Samanthy (Lorelei Linklater), ich rodziców (nominowani w kategoriach aktorskich drugoplanowych)  oraz zmieniającej się grupy ludzi z ich najbliższego otoczenia. Tytułowy boyhood zaczyna się gdy Manson jest 5-letnim chłopcem, a kończy wraz z początkiem jego dorosłego życia.

Pomysł na taki film, ale przede wszystkim realizacja takiego filmu zdecydowanie zasługuje na uwagę. Zarówno reżyserowi, jak i aktorom tworzącym tę anonimową rodzinę (ani razu nie wyłapałam, żeby padło ich nazwisko, a rodzice to po prostu „mama” i „tata” – jeśli się mylę, to mnie poprawcie) nie można odmówić konsekwencji i cierpliwości. Mimo wszystko „Boyhood” nie jest żadnym arcydziełem, w moim odczuciu jest po prostu dobry i to przede wszystkim z tych wyżej wspomnianych względów…

Mam wrażenie, że tworzenie i oglądanie filmu największą radość sprawiło osobom zaangażowanym w projekt. Aktorzy przyznawali w wywiadach, że przez te 12 lat nie mogli się doczekać kolejnego lata i kolejnych dni zdjęciowych. Fascynowały ich zachodzące zmiany fizyczne oraz osobowościowe kolegów z planu. W taki właśnie sposób „Boyhood” stał się trochę ich prywatną kroniką.  Seans filmu Linklatera może więc nieco przypominać oglądanie filmików i zdjęć z dzieciństwa naszego znajomego. On jest zafascynowany i podekscytowany, bo dzięki takiemu archiwum wracają do niego lekko zamglone wspomnienia, jego rodzina nie może się nadziwić, że był „takim małym szkrabem”, a Ty dostrzegasz co najwyżej jego dziwną fryzurę z podstawówki i fakt, że lepiej mu w soczewkach, niż okularach. Trudno o emocjonalną więź z ludźmi, których znasz wyłącznie z wyrywkowych sytuacji dziejących się na przestrzeni kilkunastu lat. Ja nie potrafiłam wczuć się w klimat obcej rodziny.


Mimo tego naprawdę doceniam zapał, zaangażowanie oraz sam pomysł na stworzenie takiego filmu. Linklater okazał się dobrym obserwatorem, potrafił uchwycić okiem kamery elementy typowe i charakterystyczne dla danego okresu – gadżety i ówczesne oraz bardziej współczesne nowinki technologiczne, czy popkulturowe hity (np. mała Samantha śpiewająca i naśladująca Britney Spears).

Moje typy oscarowe: jedna statuetka - za reżyserię (zaznaczając, że nie widziałam jeszcze filmów dwóch konkurentów Linklatera)

Na koniec ciekawostki ściągnięte z filmweba:

Zdjęcia do filmu trwały łącznie 45 dni, rozpoczęły się w maju 2002 roku, a zakończyły w sierpniu 2013 roku.
Jeśli Richard Linklater zmarłby w czasie trwania 12-letniego projektu, obowiązki reżysera przejąłby Ethan Hawke. 
Richard Linklater zdecydował się zaangażować do filmu swoją córkę Lorelei, ponieważ ta bardzo tego chciała. W trakcie kręcenia zdjęć straciła ona jednak zainteresowanie i poprosiła, by uśmiercić jej postać. Linklater się na to nie zgodził, a Lorelei ostatecznie odzyskała zapał.


wtorek, 3 lutego 2015

Zniknięcie Eleanory Rigby: Oni / The Disappearance of Eleanor Rigby: Them

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Prawdopodobnie tymi słowami kierował się Ned Benson tworząc trylogię "Zniknięcie Eleanory Rigby": "Her", "Him" oraz "Them".Wszystkie części dotyczą tej samej historii, ale różni je sposób narracji. "Her" przedstawia punkt widzenia głównej bohaterki, "Him" głównego bohatera, a "Them" łączy obie perspektywy.


Eleanora (Jessica Chastain) i Connor (James McAvoy) są małżeństwem z kilkuletnim stażem. Oglądając „Them”  na początku widzimy zalążki ich znajomości, pierwsze randki, fascynacje i chęć dobrej zabawy. Kilka minut później fabuła gwałtownie skacze, a wraz ze skaczącą z mostu Eleanorą można sobie uświadomić, że od wcześniejszego spotkania z bohaterami upłynęło już kilka lat. Małżeństwo ma za sobą tragedię, z którą nie potrafi sobie poradzić wspólnie, jednak rozprawienie się z przeszłością w pojedynkę wcale nie jest łatwiejsze.

James McAvoy i Jessica Chastain
Mimo, że "Them" jest ostatnią częścią trylogii, to sięgnęłam po nią w pierwszej kolejności. Muszę przyznać, że początkowo miałam trudności z uporządkowaniem kolejnych faktów oraz prawidłowym ulokowaniem bohaterów w czasoprzestrzeni. Motywy postępowania głównych postaci dopiero z czasem zaczynały nabierać sensu, a kompletnie niezrozumiałe zachowania Eleanory stawały się trochę bardziej zasadne.  Jeśli jednak będziecie mieć taką możliwość, to polecam chronologicznie zapoznać się z trylogią Bensona. Z pewnością ominie Was lekkie zagubienie, które ja sobie zafundowałam.

Chociaż sama historia Eleanory i Connora jest naprawdę ciekawa, to sposób jej przedstawienia w "Them" nie porywa. Momentami film jest nużący, a nie potrafiąc (tak jak ja) zrozumieć decyzji podejmowanych przez Eleanorę, nietrudno o irytację.


Mimo tych wad "Zniknięcie…" broni się kilkoma elementami. Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na Jessicę Chastain. Aktorka, chociaż raczej nie jest klasyczną pięknością, wykreowała Eleanorę na zdecydowanie kobiecą kobietę (i to wcale nie jest masło maślane!). Magnetyczna, przyciągająca wzrok, ma „to coś”. Nic dziwnego, że partnerujący jej James McAvoy wypadł trochę blado i nijako.

Tak jakoś czuję, że "Zniknięcie Eleanory Rigby: Oni" może wywołać u widzów dość skrajne emocje. Jednym uda się zatracić w historię i zrozumieć bohaterów, drudzy będą patrzeć na tę opowieść chłodnym okiem i z pewnym dystansem. Ja na razie należę do drugiej grupy – takie są efekty oglądania trylogii od końca. Jednak na pewno nie odcinam się od "Zniknięcia.." i jeśli będę mieć okazję, zapoznam się z "Her" i "Him".


Film obejrzany legalnie i w domowym zaciszu dzięki: