9 nominacji: film, reżyser (Wes
Anderson), scenariusz oryginalny (Wes Anderson), zdjęcia, muzyka oryginalna, scenografia,
kostiumy, charakteryzacja i fryzury, montaż
Rok 1968. Młody pisarz (Jude Law)
przebywa w podupadłym europejskim hotelu, gdzie nawiązuje znajomość z panem
Zero Moustafą (F. Murray Abraham), obecnym właścicielem. Tajemniczy mężczyzna
zgadza się opowiedzieć zainteresowanemu pisarzowi o tym, jak wszedł w
posiadanie budynku. Historia zaczyna się w 1932r., w burzliwym okresie
międzywojennym i czasie największej świetności hotelu. Zero, jako młodzieniec,
pod czujnym okiem legendarnego konsjerża – Gustava H. (Ralph Fiennes)
rozpoczyna pracę jako lobby boy. Z czasem zostaje nie tylko zaufanym pracownikiem,
ale też przyjacielem Gustava. Pewnego dnia konsjerż dowiaduje się, że jedna z
jego ulubionych pensjonariuszek, Madame D. (Tilda Swinton), umarła i zapisała
mu w spadku bardzo wartościowy obraz, czym jej psychopatyczny syn, Dimitri
(Adrien Brody), jest niezwykle oburzony. Wkrótce Gustave zostaje oskarżony o
morderstwo. (Źródło: Filmweb)
Nieczęsto zdarza mi się wracać do
filmu, którego nie uwielbiam albo chociaż nie darzę jakimś sentymentem. Do „Grand
Budapest Hotel” wróciłam po prawie
rocznej nieobecności… pomimo braku uwielbienia i pomimo braku sentymentu.
Wróciłam, bo Oscary, BO DZIEWIĘĆ NOMINACJI DO OSCARA.
Najpierw plusy, bo oczywiście są!
Film Wesa Andersona jest najoryginalniejszym obrazem spośród tegorocznych
nominowanych w kat. najlepszy film. Nie jest biografią, ani typowym dramatem, nie
opowiada też historii opartej na faktach. Przenosi widza w ekscentryczny, wręcz
baśniowy świat pozbawiony szarości i przyziemności. Kolorowe jest tutaj
dosłownie wszystko: wystrój wnętrz, stroje, a nawet osobowości. Pozostając przy
osobowościach – już dawno nie powstał film z tak dużym nagromadzeniem znanych
nazwisk w obsadzie (Fiennes, Brody, Norton, Swinton, Law, Murray). Wszyscy
świetnie ucharakteryzowani i nawet jeśli pojawili się na ekranie przez
dosłownie kilka minut, to sprawili mi swoją obecnością ogromną radość.
Jedyny, ale za to najistotniejszy
minus – to nie moja bajka. Dzisiejszy seans trochę mnie wymęczył i wynudził.
Mało komedii w komedii i mało dramatu w dramacie. Trudno sprecyzować jaki to
gatunek filmowy i trochę mi szkoda, że nie zatraciłam się w bajkowych i
wielobarwnych obrazach, które rozsądek karze docenić, ale nic z tego nie
wychodzi. Coś czuję, że Wes Anderson należy do grupy tych twórców, których
charakterystyczny i rozpoznawalny na kilometr styl albo widzowi mocno przypada
do gustu, albo mu nie odpowiada. Ja jestem jeszcze na etapie poznawania jego
pracy (oprócz „Grand..” widziałam jedynie „Kochanków z księżyca”, których nawet
polubiłam), ale już się boję, że każdy kolejny jego film będzie dla mnie
powieleniem pewnych przyjętych schematów.
Miałam szczerą nadzieję, że tym
razem (tzn. po drugim obejrzeniu) będę zachwycona filmem Andersona. Pełna
pozytywnego nastawienia chciałam podwyższyć ocenę, którą wystawiłam rok temu.
Nie udało się. Jest nawet gorzej. Kiedyś dobry, dzisiaj okazał się jedynie niezły,
ale za to z serduszkiem dla aktorów J
Ewentualne statuetki w
kategoriach estetycznych będą zasłużone.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz