sobota, 21 lutego 2015

Grand Budapest Hotel

9 nominacji: film, reżyser (Wes Anderson), scenariusz oryginalny (Wes Anderson), zdjęcia, muzyka oryginalna, scenografia, kostiumy, charakteryzacja i fryzury, montaż



Rok 1968. Młody pisarz (Jude Law) przebywa w podupadłym europejskim hotelu, gdzie nawiązuje znajomość z panem Zero Moustafą (F. Murray Abraham), obecnym właścicielem. Tajemniczy mężczyzna zgadza się opowiedzieć zainteresowanemu pisarzowi o tym, jak wszedł w posiadanie budynku. Historia zaczyna się w 1932r., w burzliwym okresie międzywojennym i czasie największej świetności hotelu. Zero, jako młodzieniec, pod czujnym okiem legendarnego konsjerża – Gustava H. (Ralph Fiennes) rozpoczyna pracę jako lobby boy. Z czasem zostaje nie tylko zaufanym pracownikiem, ale też przyjacielem Gustava. Pewnego dnia konsjerż dowiaduje się, że jedna z jego ulubionych pensjonariuszek, Madame D. (Tilda Swinton), umarła i zapisała mu w spadku bardzo wartościowy obraz, czym jej psychopatyczny syn, Dimitri (Adrien Brody), jest niezwykle oburzony. Wkrótce Gustave zostaje oskarżony o morderstwo. (Źródło: Filmweb)



Nieczęsto zdarza mi się wracać do filmu, którego nie uwielbiam albo chociaż nie darzę jakimś sentymentem. Do „Grand Budapest Hotel”  wróciłam po prawie rocznej nieobecności… pomimo braku uwielbienia i pomimo braku sentymentu. Wróciłam, bo Oscary, BO DZIEWIĘĆ NOMINACJI DO OSCARA.

Najpierw plusy, bo oczywiście są! Film Wesa Andersona jest najoryginalniejszym obrazem spośród tegorocznych nominowanych w kat. najlepszy film. Nie jest biografią, ani typowym dramatem, nie opowiada też historii opartej na faktach. Przenosi widza w ekscentryczny, wręcz baśniowy świat pozbawiony szarości i przyziemności. Kolorowe jest tutaj dosłownie wszystko: wystrój wnętrz, stroje, a nawet osobowości. Pozostając przy osobowościach – już dawno nie powstał film z tak dużym nagromadzeniem znanych nazwisk w obsadzie (Fiennes, Brody, Norton, Swinton, Law, Murray). Wszyscy świetnie ucharakteryzowani i nawet jeśli pojawili się na ekranie przez dosłownie kilka minut, to sprawili mi swoją obecnością ogromną radość.  


Jedyny, ale za to najistotniejszy minus – to nie moja bajka. Dzisiejszy seans trochę mnie wymęczył i wynudził. Mało komedii w komedii i mało dramatu w dramacie. Trudno sprecyzować jaki to gatunek filmowy i trochę mi szkoda, że nie zatraciłam się w bajkowych i wielobarwnych obrazach, które rozsądek karze docenić, ale nic z tego nie wychodzi. Coś czuję, że Wes Anderson należy do grupy tych twórców, których charakterystyczny i rozpoznawalny na kilometr styl albo widzowi mocno przypada do gustu, albo mu nie odpowiada. Ja jestem jeszcze na etapie poznawania jego pracy (oprócz „Grand..” widziałam jedynie „Kochanków z księżyca”, których nawet polubiłam), ale już się boję, że każdy kolejny jego film będzie dla mnie powieleniem pewnych przyjętych schematów.

Miałam szczerą nadzieję, że tym razem (tzn. po drugim obejrzeniu) będę zachwycona filmem Andersona. Pełna pozytywnego nastawienia chciałam podwyższyć ocenę, którą wystawiłam rok temu. Nie udało się. Jest  nawet gorzej.  Kiedyś dobry, dzisiaj okazał się jedynie niezły, ale za to z serduszkiem dla aktorów J

Ewentualne statuetki w kategoriach estetycznych będą zasłużone.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz