sobota, 21 listopada 2015

Steve Jobs

Z aż takim przerostem treści nad formą już dawno się nie spotkałam. To KOMPLEMENT (przez wszystkie duże litery).



Moją pierwszą myślą tuż po obejrzeniu filmu było to, że nowy Jobs jest jednym wielkim dialogiem. Najdłuższe momenty ciszy trwały max pół minuty, przy czym momentów tych było może ze trzy? Najważniejsze jest jednak to, że tak wartkich, inteligentnych, nierzadko sarkastycznych i przez cały czas dynamicznie napędzających fabułę rozmów bohaterów nie słyszałam chyba w żadnym innym filmie. 

Jak dotąd nie byłam fanką kina przegadanego. Zwłaszcza, że kojarzyłam je przede wszystkim z najbardziej irytującym reżyserem ever - Woodym Wszyscy Moi Aktorzy Będą We Wszystkich Moich Filmach Gadać Wszystkie Moje Badziewne Farmazony Allenem. 

ALE scenariusz Aarona Sorkina, to zupełnie inna bajka. I dzięki temu bohaterowie filmu Danny'ego Boyle'a dosłownie błyszczą prowadząc niezliczone potyczki słowne. A dzięki tym potyczkom ani na moment nie oderwałam wzroku od ekranu (btw. szacun dla tego, kto obejrzy film bez napisów i w pełni go zrozumie). To dialogi zmuszają do 100% koncentracji przez całe 2 h seansu, wywołując przy tym całą gamę uczuć: rozbawienie, współczucie, rozbawienie, ciekawość, rozbawienie, podziw, a do tego jeszcze rozbawienie i trochę smutku. Czy Aaron Sorkin aby na pewno jest mężczyzną??

Steve Jobs, zarówno film, jak i człowiek, przez cały czas biegnie dwutorowo. Równolegle widzimy dwa oblicza bohatera: Jobsa jako homo sapiens i Jobsa, jako pracującą maszynę wyposażoną w ludzkie organy. Przy czym oblicze nr 2 zdaje się być dominującym. Skąd taki wniosek? Na przestrzeni tych wszystkich lat, w których dzieje się fabuła, kamera prawie nie wychodzi z zamkniętych pomieszczeń. Jobs przeważnie siedzi w budynkach, w których mają się odbywać kolejne premierowe pokazy jego nowych produktów. Bardzo często widzimy go na scenie, ani razu nie zobaczymy siedzącego za stołem i jedzącego obiad w prywatnym mieszkaniu. Oprócz tego, trudno nie zwrócić uwagi na dwa chyba ulubione sformułowania Steve'a. Ulubione, bo powtarza je w kluczowych momentach: 1."Zrobię przelew"; 2."Wychodzimy na czas".  Mimo to, na ekranie można obserwować piękną ewolucję więzi i uczuć ojca do córki.  Dziecko, które swoją osobowością oraz intelektem musiało zawalczyć o uwagę taty, to bardzo ważny wątek. Chociaż poruszający, to na szczęście pozbawiony tandetnej ckliwości. 

Nigdy specjalnie przesadnie nie śledziłam filmografii Michaela Fassbendera (tutaj - tytułowy bohater). Tzn. widziałam go w kilku (nastu?) przeróżnych rolach, ale nazwisko aktora cały czas było mi zupełnie obojętne. Po udziale w filmie Boyle'a, Fassbender nareszcie nabrał w moich oczach jakiegoś charakteru. Doceniam to, że Jobs w jego wykonaniu bardziej siedzi w głowie, niż w fizyczności. Oczywiście trudno nie porównywać jego kreacji do występu Ashtona Kutchera w produkcji z 2013r. Ashton odwalił kawał dobrej roboty pracując nad ciałem, a Michael odwalił kawał dobrej roboty pracując na psychiką. Jestem pewna, że za dwa lata powstanie film pt. "Człowiek od Jabłka", w którym Leo DiCaprio odwali kawał dobrej roboty pracując nad jednym i drugim. 

Jako wielbicielka biografii i scenariuszy opartych na faktach (tak, wiem, pisałam o tym miliard razy) od początku czułam, że "Steve Jobs", to kino, które trafi w mój gust. No i się nie pomyliłam. Polecam :)


niedziela, 15 listopada 2015

Listy Do M 2

Pierwsza część filmu należy do moich ''Top Must See'' przed każdymi Świętami. Z jednej strony więc oczekiwania miałam wygórowane, z drugiej, jak to bywa z kontynuacjami - przypuścić można, że będą nieudane. A co najmniej gorsze.


Na szczęście nie tym razem (choć nadal uważam, że jedynka wyszła ciut lepiej).

Rózga pod choinkę każdemu, kto powie, że wszystkie polskie komedie romantyczne są głupie. ''Listami do M 2'' udowadniamy, że filmowy romans w Polsce kwitnie.

Druga część przynosi nie tylko nowych bohaterów (w ich role wcielają się m.in. Zakościelny czy Kożuchowska), ale też pewnego rodzaju rozczarowanie: ''Ale co z tym happy endem?''. Okazuje się, że nie tylko losy bohaterów nie ułożyły się, jak za dotknięciem magicznej różdżki, czego spodziewamy się po ''jedynce'', ale zostali zestawieni z dość poważnymi problemami. Rozwód, walka o życie, problemy w związku, polska bieda. Z filmu nie wychodzimy z szerokim uśmiechem, jak to miało miejsce cztery lata temu. ''Życia'' nie mogą pominąć nawet filmowi twórcy, jak przekonuje nas TAAB i co jest doskonałym podsumowaniem fabuły: ''Nothing last forever''.

Jeżeli chodzi o najsłabsze punkty to moim zdaniem jest to udział Marty Żmudy-Trzebiatowskiej, jednak jej udział w produkcji był krótki, przez co do zdzierżenia. Do tego dochodzi troszkę drewniany Zakościelny, odstający przy reszcie całkiem nieźle radzących sobie aktorów. No i ''błahość'' niektórych scen, ale komedie romantyczne rządzą się swoimi prawami, można to wybaczyć.

I tyle. Zalet znalazłam zdecydowanie więcej. Oprócz dramatyzmu, który uważam za mocny atut i dzięki któremu przyznaję, że może żadnych łez z mojej strony nie było, ale nieprzyjemna gula w gardle na pewno. 

Absolutnie genialna ścieżka dźwiękowa, w szczególności ta piosenka.

Piękne zdjęcia (choć Warszawka ciut gorzej oddana), dobrze poprowadzone postaci. Elementy komedii, przy których autentycznie śmiejemy się, a nasze brwi nie lądują w górze z zażenowania. Króluje tu oczywiście komizm postaci Niegrzecznego Mikołaja Mela (Tomasz Karolak). Absolutnie genialny Mateusz Winek w roli Kazika, którego pokochałam od pierwszej sceny i któremu wróżę całkiem niezłą karierę aktorską, przynajmniej teraz, z tymi pucołowatymi policzkami.

Tu z filmową mamą - Kasią Zielińską
Uchwycona magia Świąt i tego co powinno się liczyć w życiu tak naprawdę. Listy do M 2 dodaję do mojej obowiązkowej przedświątecznej filmowej listy z oceną 7.5 na 10.

Najlepszy tekst.

niedziela, 8 listopada 2015

W cieniu kobiet / L'ombre des femmes


Najdelikatniejszy obraz zdrady, jaki można sobie wyobrazić. Nie tylko w kinie, ale tak w ogóle. A mimo wszystko zachowania bohaterów nie pozostawiają złudzeń czym są i, jakie mogą być ich konsekwencje.



Pierre i Manon są małżeństwem, które wspólnie kręci niskobudżetowe dokumenty. Pewnego dnia on spotyka młodą stażystkę, która staje się jego kochanką. Jednak Pierre nie chce odejść od Manon, pragnie obu kobiet.
Tymczasem Elisabeth odkrywa, że Manom również kogoś ma. Gdy Pierre się o tym dowiaduje, porzuca kochankę i wraca do żony (Opis dystrybutora).

Chociaż zdecydowanie nie jestem fanką czarno-białych produkcji, to zazwyczaj potrafię docenić ich jedną, wielką zaletę. Brak wyrazistych, jaskrawych kolorów, pomaga skupić się na oglądanej fabule, a odcienie szarości idealnie podkreślają atmosferę dramatu. Tak też jest w przypadku filmu Philippe Garella. To bohaterowie i ich wspólna historia stają na pierwszym miejscu. I mimo, że temat przewodni jest jeden, czyli zdrada, to punktów widzenia zaprezentowanych widzowi tyle, ile osób w nią zaangażowanych.

Tytuł filmu jest trochę przewrotny. Bo nawet jeśli żadna ze mnie feministka (serio ŻADNA), to nadal zdecydowanie bliżej mi do stwierdzenia, że to kobiety częściej pozostają w cieniu mężczyzn, niż odwrotnie. Reżyser, próbując zrozumieć podziały na to, co typowo żeńskie, albo typowo męskie, jak sam stwierdził: "zrobił film z punktu widzenia mężczyzny, który stara się patrzeć na świat oczami kobiety". 

Szczerze wątpię, żeby główny bohater filmu, Pierre (Stanislas Merhar), przypadł do gustu jakiejkolwiek kobiecie na tym świecie. To znaczy, jakiejkolwiek, która ma okazję obserwować jego poczynania z boku. Ten typowy pies ogrodnika, jako główny argument słuszności zdrady, której się dopuścił, stawia fakt, że jest facetem. Bo przecież poligamia to najlepszy dowód męskości. Bo przecież poligamia powinna być dozwolona chociażby z medycznego punktu widzenia. Bo przecież to, że żona nie pozostanie mu dłużna, to największe zaskoczenie w dziejach ludzkości od czasów stwierdzenia, iż Ziemia jest okrągła. 

Film z grupy tych trudniejszych, na seans którego trzeba mieć odpowiedni nastrój. Poprzez swoją niełatwą tematykę, surowość oraz prostotę przekazu może być naprawdę wyczerpujący emocjonalnie.

Taka poważna recenzja dzisiaj wpadła!


Przedpremierowy seans w domowym zaciszu dzięki uprzejmości dystrybutora:


Film już w kinach - od 6 listopada br.





piątek, 6 listopada 2015

Spectre


Psychologia tłumu (def. filmowa) – stan emocjonalny u widza odczuwającego ekscytację z powodu zbliżającej się premiery filmu, do którego miałby neutralne podejście, gdyby nie bliskie relacje z liczną grupą innych widzów ostentacyjnie obnoszących się ze swoim przychylnym stosunkiem do wyżej wspomnianej premiery (hahaha reszta tekstu jest już po polsku! ;) )



Aha! Doświadczyłam tego na własnej skórze! Bo chociaż nie jestem zagorzałą fanką Bonda, to za sprawą milina rozentuzjazmowanych widzów dookoła również uznałam premierę „Spectre” za jedno z najważniejszych filmowych wydarzeń tej jesieni, a może nawet i roku. Nie będę jednak zrzucać na otoczenie całej winy za to, że moje wygórowane oczekiwania nie zostały spełnione (#łaskawaja). Muszę przyznać, iż bardzo polubiłam Craiga w roli 007, „Skyfall” naprawdę mi się podobało i oczywiście rozumiem, jaki jest charakter całej tej bondowskiej serii. Tym bardziej szkoda, że „Spectre” zwyczajnie mi nie podeszło.

Dlaczego? Dlatego:

1. Przypuszczam, że właśnie mijała pierwsza godzina siedzenia przed ekranem, kiedy powiedziałam do Moniki: „ciągle wygląda tak, jakby dopiero się zaczynał”. Film trwał i trwał i trwał i nie mógł ruszyć z tematem. Po świetnej pierwszej scenie nastąpiło ładne intro z brzydką piosenką, a po ładym intro z brzydką piosenką dłuuuugo nie nastąpiła kolejna świetna scena. James się miotał to tu, to tam, trochę pożartował z Q (nawet zabawnie), pooglądał swoje-nie-swoje zabawki i…. nadal nic konkretnego. Dopiero pojawienie się na scenie mistrza mistrzów, czyli Christopha-uwielbiam-podziwiam-nie krytykuję-Waltza uruchomiło lawinę ciekawszych akcji.

2. Za mało: gadżetów, samochodów, alkoholu i kobiet. Zgodnie z moim widzimisię Bond powinien przez ½ filmu kogoś gonić i przed kimś uciekać, prowadząc to ładne srebrne autko (oczywiście cały czas nieskazitelnie czyste i bez zadrapań), jednocześnie popijając cokolwiek, byleby było to shaken, not stirred!, flirtując w międzyczasie z trzema paniami w wieczorowych sukniach, zgrabnie usadowionymi na tylnym siedzeniu (to nieistotne, że by nie miały miejsca). Z kolei w ciągu drugiej połowy filmu powinien znokautować wszystkich złoczyńców świata, korzystając przy tym ze swoich umiejętności bokserskich oraz z magicznego długopisu, krawata, buta i broni palnej. I wiecie co? W „Spectre” tak nie było, tzn. było, ale za łagodnie i za sporadycznie. Naprawdę wielka szkoda, bo Bond to przecież chodząca reklama wszystkiego, a product placement powinien razić po oczach od pierwszej do ostatniej sekundy. A mnie nic nie poraziło.

3. Aktorzy się nie popisali. Strasznie mi smutno, że to napiszę, ale napiszę: Daniel Craig już zalatuje dziadkiem i chyba jednak lepiej, żeby zaprzestał bondowania. Duet jaki przez moment stworzył z babcią Monicą Bellucci był trochę komiczny i żenujący. Z kolei dziewczyna Bonda, Lea Seydoux, nawet odświętna ubrana i wymalowana, cały czas pozostała  niebieskowłosą chłopczycą, którą pamiętam z „Życia Adeli”. Zabrakło mi też charakternej postaci, jaką w „Skyfall” stworzyła Judi Dench. Najjaśniejszy punkt programu, to (zapewne nikt się nie domyśli) Christoph Waltz. Jego talent w połączeniu ze świetną charakteryzacją pomógł stworzyć kolejną ciekawą postać w dorobku Austriaka.

Plus leci za niektóre efekty specjalne. Spadające helikoptery, wyścigi oraz wybuchy w środku Londynu stanowiły najciekawsze momenty filmu. I tutaj muszę przypomnieć, że operatorem kamery był Polak – Łukasz Bielan. Obok wódki z Żyrardowa stanowili godną reprezentację naszego kraju (btw.umknął mi widok butelki, czy jej tam w ogóle nie było?).

Całkiem możliwe, że moja ocena podskoczyłaby trochę wyżej, gdybym obejrzała wszystkie Bondy i gdybym potrafiła wyłapać każde nawiązanie do poprzednich części. A tak, oceniając chłodnym okiem laika daję 6,5/10.

niedziela, 1 listopada 2015

11 Minut

Czy w filmie o Chopinie potrzebny jest dubstep? Czy jadąc rowerem chcesz by ktoś w szprychy wkładał Ci kij? Czy w domowym ogródku niezbędny jest trujący bluszcz? Czy, gdy boli Cię noga potrzebny jest lekarz-szaleniec, który Ci ją odetnie? Czy komukolwiek potrzebny jest wrzód żołądka?A czy Polsce potrzebne jest 11 Minut? Zwłaszcza w pościgu po Oscara? Zwłaszcza po Idzie


Gdybym miała ten film opisać jednym słowem i miałabym być łagodna napisałabym: kupa.

Po seansie Obcego Nieba, z którego podążyliśmy na 11 Minut oczekiwałam czegoś lepszego. Nie było to specjalnie trudne, gdyż uznaliśmy poprzedni seans za zło (Grochowska dostała Orła?! ŻART!), wiec czemu miało by być gorzej? Nasz wrodzony optymizm został wystawiony na najgorszą z możliwych prób. 

Nie chcę wyjść na ignorantkę, ale niespecjalnie śledzę postępy twórczości Jurka Skolimowskiego. Widziałam jego Essentail Killing, więc sama nie wiem czemu nastawiałam się na cokolwiek. Jednak chodzą słuchy, że facet ma talent. Moim zdaniem jednak - on ma po prostu mocne prochy. 

Przez pierwszą połowę 11 Minut zastanawiałam się, czy to jest jakaś chora polska odpowiedź na Oszukać Przeznaczenie? Czy śledzenie losów kilkorga zupełnie nijakich bohaterów z perspektywy widzenia np. psa ma większy sens? Ogromna bańka mydlana w zwolnionym tempie, szpiegowska wersja Mecwaldowskiego a'la agenci z Yyyreek Kosmiczna Nominacja - to tylko niektóre z kadrów, jakie miał czelność wyświetlić publicznie Skolimowski. BEZNADZIEJNIE GŁUPIE DIALOGI. Nienawidzę, no wprost nienawidzę nienaturalności w wypowiadaniu się bohaterów w wielu polskich filmach.

Ale w drugiej części tej nazwijmy to porażki robi się jeszcze ''lepiej''. Zaczyna się wydawać, że produkcja jest polską odpowiedzią na Dzień Niepodległości. Miałam ochotę wyjść, a rzadko tak bywa. Miałam ochotę płakać nad debilizmem scenariusza. I zapewniam Was, gdyby ktokolwiek (czytaj twórcy) chcieli tego filmu bronić. Na samym końcu śmiali się wszyscy, nie dlatego, że takie było założenie, tylko dlatego, że zapłaciliśmy za zamkniecie w pomieszczeniu bez zapalarki i benzyny, którymi można by podpalić ekran. A ja dowiedziałam się, jak czują się osoby torturowane.

Co za bzdura? Co za kretynizm? Czy my zgłaszamy ten film do Oscara dla tzw. beki? Czy jest jakieś inne 11 Minut i to ja jestem w błędzie? 

Pomysł na film idiotyczny. Scenariusz ma w sobie więcej dziur niż Wielki Kanion i księżyc razem wzięte. Niektóre wątki są w ogóle niedokończone. Dialogi są tak wynaturzone, jak gdyby pisał je ktoś, kto od 20 lat żyje w polskiej piwnicy bez okien i kontaktu ze światem. I ćpa ostro. Postacie nie różnią się od siebie niczym. Poziom nonsensu przypomina chwilami jak ten pokazany w Kaw Wawa. A już największym grzechem i splunięciem w twarz widza jest nachalna reklama tego wytworu jako ''psychologicznego thrillera''. Jak ktoś ma inteligencję ameby to może faktycznie. Powinno się wziąć każdego po kolei, kto brał w tym udział i lać kijem!

Zdjęcia są ok. Tyle.

Paulina Chapko tak drewniana, jak się tylko da. Jak gdyby nadmuchali lalkę i kazali jej ''grać''. Richard Dormer zatrudniony tylko po to, by można by zaświecić jakimś zagranicznym naziemnym na plakacie. A to jest świństwo!

Za ten film powinno się PRZEPRASZAĆ! Warszawę, Polskę, naród, widzów, aktorów, psa (którego siłą zaciągnięto na plan), nawet muchę, która latała nam nad głową podczas wizyty w kinie. Każdego w promieniu kilometra, kto tylko przejdzie obok miejsca, gdzie TO jest wyświetlane! 

Jestem wściekła!

2/10