sobota, 24 stycznia 2015

IV Ogólnopolskie Spotkanie Blogerów i Vlogerów Filmowych - POZNAŃ

Spotkania polskich blogerów filmowych stały się już tradycją. Stanowimy zwartą i coraz bardziej zaprzyjaźnioną grupę filmoholików, która raz na kilka miesięcy zjeżdża z całego kraju do wybranego miasta - gospodarza, by wspólnie nie tylko siedzieć w kinie, ale także o nim dyskutować.



17 stycznia stolicą filmowej blogosfery stał się Poznań, a organizacją tego wydarzenia zajęłyśmy się wspólnie z Michałem z Wiking Movie oraz z Grzesiem z Płonącego Celuloidu
Przygotowanie spotkania zajęło nam kilka tygodni i chociaż podeszliśmy do tego zadania bardzo poważnie, to jednocześnie bawiliśmy się przy tym doskonale. Pierwsze scenariusze powstawały już pod koniec listopada. 



CK Zamek, jedno z najbardziej charakterystycznych miejsc Poznania, które 17 stycznia stało się naszą jednodniową siedzibą. To tutaj spędziliśmy przeszło połowę dnia - tą oficjalną część dnia :) Najpierw w kawiarni Świetlica, w której przeprowadziliśmy quiz filmowy, a później na dwóch seansach w Nowym Kinie Pałacowym.



Ostatnia narada, lekkie zdenerwowanie, czy wszystko pójdzie zgodnie z planem i zaczynamy!


Świetlica - CK Zamek

Przygotowana przez nas zabawa na szczęście została bardzo entuzjastycznie przyjęta. Chociaż pytania, które podzieliliśmy na kilka oryginalnych kategorii zdecydowanie nie należały do łatwych, to możecie nam wierzyć, że blogerzy zabłysnęli ponadprzeciętną wiedzą i poczuciem humoru. Żeby zdobyć cenne punkty Monika z Okiem Kinomaniaka zanuciła "Skyfall" z ostatniego Bonda, a Mateusz z Filmstocka zatańczył jak Uma Thurman w "Pulp Fiction":) 



Zwycięzcy: Mateusz (Filmstock) i Emilia (Po napisach końcowych)



Blogerom, na pamiątkę, wręczyliśmy samodzielnie zaprojektowane dyplomy. Dedykacja jest dość specyficzna i ściśle nawiązująca do kategorii pytań z quizu. Swoją drogą samo rozszyfrowywanie znaczenia poszczególnych nazw (Szanel, Cebulaki, Jak bulterier, jak wściekły byk; Atakują klony; Multi, multi; Numerologia; Zagraniczne gówna; Erik z Danii i najwyżej punktowana STOPA) miało być (i raczej było... :) ) dla blogerów nietypowym zadaniem.



Po zabawie, przyszedł czas na główne punkty programu - spotkania z przedstawicielami dystrybutorów, którzy zgodzili się z nami współpracować przy organizowaniu spotkania i oczywiście oglądanie filmów.

Dominika ze Spectatora opowiedziała o filmie "O koniach i ludziach", którego polska premiera odbędzie się dopiero 20 lutego br., a także (co naprawdę bardzo nas ucieszyło) spytała m.in. o to, jak naszym zdaniem powinna wyglądać dobra współpraca pomiędzy dystrybutorem, a blogerem. 
Recenzję filmu, którą napisała Monika, możecie znaleźć TUTAJ.


To co lubimy najbardziej - oglądanie! Nowe Kino Pałacowe przetrwało nasz nalot :)



Drugi obejrzany przez nas tytuł to "Druga szansa", ale blogerzy filmowi mieli wyjątkową, jedyną w swoim rodzaju, bo pierwszą w Polsce szansę, żeby zobaczyć ten film. Fakt, że nasz pokaz blogerski odbył się nawet przed pokazami prasowymi dla dziennikarzy i krytyków wiele dla nas znaczy, bo mamy świadomość, że opinie niezależnych blogerów zaczynają liczyć się w tej branży. 

Klaudia z Hagi Film opowiedziała kilka ciekawych historii związanych z "Drugą szansą" - na uwagę zasługuje m.in. to, że dystrybutor zdecydował się kupić film już na etapie samego scenariusza! 

Naszą recenzję filmu przeczytacie TUTAJ. Trzeba jednak jeszcze raz zaznaczyć, że seans wywołał na wszystkich uczestnikach spotkania niesamowite wrażenie. Chyba pierwszy raz tak zgodnie oceniliśmy ten sam film (bo już słyniemy z naszych zaciętych dyskusji i kłótni).



Po wyjściu z Zamku przeszliśmy (dosłownie :)) do tej nieoficjalnej części spotkania. Jednak, jak przystało na prawdziwych fanatyków kina, nawet na after party nie zapomnieliśmy, z jakiego powodu się spotykamy. Obgadywaliśmy m.in.: polskie kino, najbardziej w tej chwili topowy temat, czyli nominacje do Oscarów, pokłóciliśmy się milion razy o najlepszy film minionego roku, o tytuły, które naszym zdaniem zostały niedocenione, albo za bardzo wysławiane. Czyli standard!




FILMOWY POZNAŃ <3

Jako organizatorki serdecznie dziękujemy wszystkim obecnym w Poznaniu blogerom za tak entuzjastyczną odpowiedź na nasze zaproszenie. Niesamowicie się cieszymy, że odległość i niedogodności z dojazdem nie stanowiły dla Was problemu i zjawiliście się w naszej Pyrlandii!

Jeszcze raz serdecznie dziękujemy dystrybutorom: Spectator oraz Hagi Film za pomoc!
Podziękowania również dla Nowe Kino Pałacowe oraz kawiarnia Świetlica.

Organizatorzy: Płonący Celuloid; Wiking Movie; InLoveWithMovie :)


środa, 21 stycznia 2015

Druga szansa / En Chance til

Nie ma drugich szans, są tylko inne. Jakąkolwiek podejmiesz decyzję, życie zawsze będzie inne niż wtedy, gdybyś podjął inną
Simon Beckett, „Chemia śmierci”


Spontaniczność może być zaletą, wyznacznikiem szczerości i autentyczności, cechą przywołującą na myśl dzieciństwo. Sytuacja staje się bardziej skomplikowana, gdy spontaniczność wynika z porywczości, presji czasu i stresu. Wtedy można boleśnie się przekonać, że raz pociągnięte sznurki wywołują całą lawinę wydarzeń, a pozornie niepowiązane sytuacje w rzeczywistości stanowią spójną, zaskakującą całość. Między innymi o tym przekonali się bohaterowie najnowszego filmu Susanne Bier.




Andreas (Nikolaj Coster-Waldau) i Simon (Ulrich Thomsen), detektywi a zarazem najlepsi przyjaciele, prowadzą całkowicie odmienny tryb życia. Simon, świeżo upieczony rozwodnik, spędza większość czasu na upijaniu się w lokalnym klubie ze striptizem, podczas gdy Andreas wiedzie poukładane życie z piękną żoną i synem. Pewnego dnia policjanci zostają wezwani na interwencję do patologicznej rodziny. Niebawem działania, które w akcie desperacji podejmie główny bohater okażą się wynikiem rozpaczliwej sytuacji, w jakiej znajdzie się jego rodzina (opis dystrybutora).

Dopiero styczeń, a ja już mam pewność, że „Druga szansa” będzie w czołówce moich ulubionych premier  2015 roku. To film, który z każdą mijającą minutą coraz bardziej trzyma w napięciu i przyprawia o szybsze bicie serca. Przyciąga uwagę do tego stopnia, że można całkowicie stracić rachubę czasu i nawet napisy końcowe nie zachęcają do wyrwania się z filmowego letargu.

Chociaż historia opowiedziana w filmie jest niezwykle męcząca i przytłaczająca, to „Druga szansa” stanowi niezłą ucztę dla kinomaniaka. Zmusza do niejednej refleksji, przez co staje się tematem długich rozmów. Udowadnia, że przedwczesne osądzanie innych ludzi może być bardzo niesprawiedliwe i krzywdzące, a prawdziwie patologiczne zachowania nie zawsze są widoczne na pierwszy rzut oka.



Utrzymany w mrocznym klimacie obraz sprawił, że przez cały czas trwania seansu nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że „za chwilę coś się wydarzy, coś złego i zaskakującego”. No i oczywiście się wydarzało – niejednokrotnie, ale za każdym razem bardzo mocno. Niesamowicie wyraźni bohaterowie, charakterystyczni i początkowo nieco stereotypowi już od momentu, gdy pierwszy raz pojawiają się na ekranie wywołują albo sympatię, albo antypatię. Nikt z nich nie jest obojętny, czy nijaki, jednak największą siłą filmu są nagłe, niespodziewane zwroty akcji, które skutecznie burzą wcześniej przyjętą hierarchię.  


Film nagrodzonej Oscarem za „W lepszym świecie” duńskiej reżyserki dokonał rzeczy niemożliwej. Połączył blogerów filmowych do tego stopnia, że chyba pierwszy raz mówiliśmy jednym głosem. Nasze spotkania słyną już z tego, że nie obędą się bez ostrych wymian zdań, kłótni i przekrzykiwania, stanowczego wykładania swoich argumentów i nie przyjmowania do wiadomości opinii niezgodnych z naszymi. „Drugą szansę” obejrzeliśmy w bardzo dużym skupieniu, a po seansie potrzebowaliśmy kilku chwil na zebranie myśli, tylko po to, by wreszcie móc krótko stwierdzić „to naprawdę bardzo dobry film”.

Za seans serdeczne podziękowania dla Hagi Film. „Drugą szansę” zobaczyliśmy na IV Ogólnopolskim Spotkaniu Blogerów Filmowych przedpremierowo, jeszcze przed pokazami prasowymi. Bardzo nas cieszy fakt, że dystrybutor liczy się ze zdaniem blogerów filmowych i zdecydował się zorganizować dla nas ten właśnie pokaz. 

wtorek, 20 stycznia 2015

O Koniach i Ludziach / Of Horses And Men

  Film, który mieliśmy okazję obejrzeć przedpremierowo (oficjalna premiera w Polsce planowana jest na 20 lutego 2015) na IV Ogólnopolskim Spotkaniu Blogerów Filmowych, tym razem w cudownym Poznaniu.

  Dawno temu przeczytałam, że najciężej realizować filmy z dziećmi i zwierzętami, które na planie są zupełnie nieobliczalne. Podczas seansu O Koniach i Ludziach nie można o tym nie myśleć. Niektóre kardy są tak dopracowane, a zdjęcia tak wyjątkowe, że zastanawiamy się czy to przypadek, czy umiejętna gra aktorska konia.

 Mamy do czynienia z kilkoma nieszablonowymi historiami z udziałem tytułowych bohaterów. Tą, która wywarła na mnie wrażenie była opowieść o konserwatywnym, prostolinijnym, myślącym ''czarno-biało'' mężczyźnie. Jego związek z własnym koniem przypominał trochę romantyczną ludzką relacje. Klacz = kobieta, to mająca się dostosować do apodyktycznego partnera chodząca niewinność. W wypadku losowych okoliczności i pewnego niedomkniętego płotu, traci to, co dla Pana = mężczyzny najważniejsze - dziewictwo. W obliczu niemożności pogodzenia się z tym przykrym faktem, z ciężkim sercem, zabija ją. I jest to tak samo patologiczna historia w przypadku konia, jakby była w przełożeniu na ludzi.


  I choć film, jak na mój gust jest odrobinę zbyt specyficzny i definiując najprościej: dziwny, nie można odmówić mu jednego - niebanalności. Dwie sceny zapamiętam chyba do końca życia, przy jednej miałam wątpliwości, czy to islandzki dramat, czy scena z najnowszego Hannibala. W ten sposób obraz pozostawił niezdarty ślad w mojej psychice i wywołał nie małe poruszenie na sali pełnej blogerów filmowych.

  Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że przeciwstawiając dwóch głównych bohaterów filmu - ludzi i koni, to właśnie Ci drudzy mają bardziej rozwinięty zwierzęcy popęd, nad którym nie mogą zapanować. To my kierujemy się instynktami, zabijamy, nie potrafimy opędzić się od własnych słabości. Konie pokazane były w filmie nadzwyczaj szlachetnie i jeżeli można tak to nazwać - dziewiczo (choć w jednym konkretnym przypadku - nie koniecznie).

 Film jest pełnometrażowym debiutem znanego islandzkiego aktora Benedikta Erlingssona. Melancholijny, zgryziony obraz ludzkiej natury w kontraście ze zwierzęcą szlachetnością. Wśród wyraźnych różnic (na niekorzyść homo sapiens) zarysowują się podobieństwa, których często się wstydzimy i które wypieramy. W trakcie półtorej godzinnego seansu trudno nie zgodzić się z darwinowską teorią ewolucji (zastępując w niej małpy). I choć jest to perspektywa ukazana w ponurych barwach - skłania do myślenia.

  Tytuł inny niż wszystkie. Za jego projekcję dziękujemy Spectatorowi, a Pani Dominice jesteśmy bardzo wdzięczni za komentarz, dzięki, któremu udało nam się wychwycić z filmu jeszcze więcej.



sobota, 17 stycznia 2015

Pokaz prasowy - "Ziarno prawdy"

Obiecana fotorelacja z pokazu prasowego najnowszego filmu
Borysa Lankosza, 
w którym miałam okazję uczestniczyć 12.stycznia br


Takie niespodzianki na mailu, to ja lubię :)


Kinoteka - lokalizacja pokazu idealna dla przyjezdnych








Zygmunt Miłoszewski - autor powieści "Ziarno prawdy" oraz współscenarzysta filmu


Robert Więcekiewicz (filmowy prokurator Teodor Szacki)


Jerzy Trela (filmowy Leon Wilczur)


Aleksandra Hamkało (filmowa Klara)

Modest Ruciński (filmowy Roman Myszyński)

Krzysztof Pieczyński (filmowy Grzegorz Budnik)

Arkadiusz Jakibik (filmowy Janek Wiewiórski)

Materiały prasowe


czwartek, 15 stycznia 2015

Nie Jesteś Sobą / You're Not You

  W 2013 roku świat obiegła informacja, o pewnym Wietnamczyku, który przez 40 lat ukrywał się z synem w lesie w obawie, ze wojna w Wietnamie wciąż trwa. Myślę, że gdyby podobna sytuacja miała miejsce i w poprzednim roku, to nawet odizolowana od świata osoba słyszałaby o Ice Bucket Chalenge. Moim zdaniem - genialna zbiórka, przyniosła mierzalne efekty finansowe. W Polsce przez kilka tygodni zebrano takie środki, jakich wcześniej nie skumulowano przez rok. Problemem natomiast była nieświadomość entuzjastycznie oglądających filmiki IBC widzów.

Gorliwość co poniektórych osłabła, gdy tylko okazało się, że nie chodzi o oblewanie się samo w sobie i nie ma to na celu jedynie bawienia obserwatorów, ale i walkę z nieznaną chorobą - ALS. Zwaną inaczej schorzeniem Lou Gehriga, od nazwiska sławnego amerykańskiego bejsbolisty, który zmarł na ALS w 1941 roku.

  We wrześniu 2014 roku miała miejsce światowa premiera filmu Nie jesteś sobą. W śmiertelnie chorą na stwardnienie zanikowe boczne wcieliła się Hilary Swank. W niedoświadczoną, ekscentryczną opiekunkę nieznana mi wcześniej Emmy Rossum.


  Film mnie zachwycił. Pod koniec, choć nie wydarzyło się nic czego bym się nie spodziewała byłam autentycznie wzruszona. Murem stanę za pierwszoplanową aktorką, która tak doskonale radzi sobie z trudnymi rolami. Podziwiałam ją w Za wszelką cenę i w Nie czas na łzy. Tutaj, w ukazanej końcowej fazie choroby nie mogłam nadziwić się, jak ona to robi. Nie dość, że wchodzi w rolę osoby chorej, sparaliżowanej, cierpiącej, to jeszcze nie wychodzi z roli normalnej kobiety. Takiej, która w pewien sposób była perfekcyjna i której zazdrościły inne. Film odsłania też najprostszą prawdę, że nasze życie mocno weryfikuje się w przyjaźnie, gdy nie tryskamy wolą życia i gdy sami stajemy się problemem.

  Mocnym atutem historii jest jej prawdziwość i nie uciekanie od trudnych pytań. Podobnie, jak w Nietykalnych Omar Sy nie umiał sobie początkowo poradzić z pracodawcą na wózku, tak i postać Emmy Rossum dziwi się, że musi pomóc młodej kobiecie skorzystać z toalety. Upuszcza ją, co bawi tylko jedną stronę w tym zakręconym duecie.

  Film porusza kolejną kwestię, rzadko pokazywaną. Czy będąc w związku druga osoba ma obowiązek zająć się chorą? 99.9 % filmów odpowiada ''Jeżeli ją kocha - to bezsprzecznie tak''. Osoba taka ma wieść ascetyczne życie, nie myśleć o sobie i być na każde zawołanie. Jednak nikt nie myśli, jakie to może być po prostu... upierdliwe. Więc chociażby niebanalnym podejściem i nie do końca romantycznym podejściem film góruje nad innymi. Poza tym, seans  dosłownie wymusza na nas myślenie. O życiu, eutanazji, trudnych wyborach, wartościach.


  Przyjemnością dla mnie było patrzenie na Emmy, takiej nietypowo ładnej, pełnej ''tego czegoś''.A po seansie zrobiłam coś, czego nie robię nigdy - cofnęłam się do początku filmu, aby utrwalić sobie metamorfozę, którą musiała udźwignąć Hilary. 

Serdecznie polecam Wam tą kobiecą wersję ''Nietykalnych'', której daje 8.5 na 10.

środa, 14 stycznia 2015

Ziarno prawdy

Recenzja filmu "Ziarno prawdy"

O tym, że jestem wielką fanką polskich dramatów, wspominałam już chyba milion razy. W ogóle bardzo lubię polskie kino, bronię go w dyskusjach ze znajomymi, ale też nie jestem ślepa. Mam oczy i dostrzegam sporą grupę gatunków filmowych, z komediami na czele, z którymi polscy filmowcy po prostu sobie nie radzą. Właśnie dlatego, że thrillery również nie są naszym dobrem narodowym, szłam na „Ziarno prawdy” z dużą dawką dystansu, ale nie sceptycyzmu.



O czym:

W Sandomierzu zostaje popełniona straszliwa zbrodnia. Nagie ciało zamordowanej kobiety, powszechnie lubianej działaczki społecznej, zostaje podrzucone w miejscu publicznym. Sposób, w jaki pozbawiono ją życia, przywodzi na myśl mord rytualny. Lokalni stróże prawa pod wodzą niedawnego gwiazdora stołecznej prokuratury, Teodora Szackiego, będą musieli nie tylko rozwiązać zagadkę kryminalną, ale także stawić czoło rozhisteryzowanej opinii publicznej. Film Borysa Lankosza „Ziarno prawdy” został oparty na drugiej części trylogii kryminalnej Zygmunta Miłoszewskiego o tym samym tytule, której bohaterem jest prokurator Teodor Szacki (Opis pochodzący z materiałów prasowych Studia Rewers i Next Film).

Lubię/Nie lubię?

W związku z tym, że nie czytałam jeszcze książki, mogę ocenić wyłącznie to, co zobaczyłam na ekranie – bez wytykania ewentualnych rozbieżności z powieścią. Filmowe „Ziarno prawdy” broni się przede wszystkim błyskotliwymi dialogami. Żwawe dyskusje, cięte riposty i specyficzne poczucie humoru kupiłam w 100%. Do tego zdystansowanie do typowo polskich zachowań i toku myślenia wielu naszych rodaków – świetna sprawa. Momentami, bawiłam się o wiele lepiej, niż na większości oglądanych komedii! Mimo tego, twórcom (na szczęście) udało się wprowadzić nieco ponurego i mrocznego klimatu, bez którego trudno byłoby mówić o „Ziarnie prawdy” jako o filmie kryminalnym. Zatem – kryminał ok, jak najbardziej, ale czy thriller? To już chyba za duże słowa, zwłaszcza, że ja (tak! nawet ja!) wzdrygnęłam się przestraszona dosłownie jeden raz.

Robert Więckiewicz jako prokurator Szacki
zdjęcie: materiały prasowe
W internecie znalazłam komentarze niezadowolonych fanów powieści, narzekających na to, że wcielający się w główną postać Więckiewicz, pasuje do roli Szackiego, jak Craig do Bonda (btw.mi Craig pasuje). Po wyjściu z sali kinowej nawet zaczęłam doceniać fakt, że lektura „Ziarna prawdy” jest jeszcze przede mną. Dzięki temu mogłam bez skrępowania delektować się grą Roberta Więckiewicza, nie zwracając przesadnie uwagi na jego aparycję. Aktor jest zdecydowanie mistrzem w swoim fachu! Chociaż nadal nie mam pewności, czy to on tak doskonale wcielił się w postać sarkastycznego prokuratora, czy może raczej to książkowy prokurator jest łudząco podobny do Więckiewicza prywatnie? (Wątpliwości te stąd, że uczestnicząc w pokazie prasowym mogłam się przyjrzeć aktorowi na żywo, zaraz po wyjściu z sali. Zachowywał się dokładnie tak samo, jak postać, którą przed momentem oglądałam na ekranie. Czyli sympatycznością nie ociekał).

W filmie wystąpili również m.in.: Magdalena Walach, Jerzy Trela, Aleksandra Hamkało, Arkadiusz Jakubik oraz Krzysztof Pieczyński (który stworzył naprawdę bardzo dobrą scenę pod koniec filmu).

Jerzy Trela, Aleksandra Hamkało, Magdalena Walach
zdjęcie: materiały prasowe

Arkadiusz Jakubik
zdjęcie: materiały prasowe

Technicznie:

Za muzykę odpowiada Abel Korzeniowski (uwielbiam jego ścieżkę do „W.E.” Madonny!!!). Jak słusznie zauważyła Kasia z Filmowego melanżu, z którą się spotkałam na pokazie filmu, właśnie przez muzykę Korzeniowskiego „Ziarno prawdy” w pewien sposób przywoływało na myśl filmy Polańskiego. Nie ma w tym oczywiście nic złego, bo właśnie taka muzyka doskonale budowała lekki nastrój dreszczowca.

Making Of
zdjecie: materiały prasowe
Niestety, jestem lekko zawiedziona pracą odpowiedzialnego za zdjęcia Łukasza Bielana. Biorąc pod uwagę jego imponujące portfolio (pracował przy takich filmach, jak: „Co gryzie Gilberta Grype’a”, „Bezsenność w Seattle”, „Życie Pi”, a obecnie najnowsza część przygód Bonda – „Spectre”) oczekiwałam zdjęć na miarę hollywoodzkiego hitu. Rozczarowałam się, bo gdyby nie fakt, że przed seansem zwróciłam uwagę na to słynne nazwisko, w ogóle nie zauważyłabym, że nad „Ziarnem prawdy” pracował tak doświadczony człowiek. W skrócie: miałam nadzieję, że reżysera Borysa Lankosza, po współpracy z Bielanem, będę mogła nazwać polskim odpowiednikiem Anga Lee (no dobra, popłynęłam, przecież wiem, że to z innej beczki) – a nazwę raczej kolejnym, swojskim Smarzowskim.

Mam nadzieję, że „Ziarno prawdy” to zapowiedź nowej ery w polskim kinie – ery udanych kryminałów, a może już niedługo thrillerów. Jak dotąd rodzime filmy z tej kategorii zdecydowanie nie są dobrem luksusowym, więc jeśli macie ochotę na odrobinę takiego luksusu, to z czystym sumieniem polecam wybranie się do kina na ekranizację powieści Miłoszewskiego. Premiera 30.stycznia.

Oceniam 7/10.


Serdeczne podziękowania dla Studia Rewers i Next Film za możliwość uczestniczenia w pokazie prasowym filmu (krótką fotorelację wrzucę jeszcze na dniach) oraz dla Kasi z Filmowego melanżu za świetne towarzystwo oraz bardzo merytoryczną dyskusję na gorąco!

sobota, 10 stycznia 2015

Niezłomny / Unbroken

„You can take it, You can make it”



Historia biegacza olimpijskiego, Louisa Zamperiniego (Jack O’Connnell) jest tak nieprawdopodobna, że o wiele bliżej mu do postaci fikcyjnej (może nawet jakiegoś superbohatera sci-fi), niż do człowieka. Gdyby nie świadomość i niezbite dowody na to, że Zamperini faktycznie chodził, a właściwie biegał, po Ziemi, można by zarzucić scenarzystom „Niezłomnego” (Coenowie, LaGravenese, Nicholson) zbyt wybujałą wyobraźnię i igranie ze świadomością widza. Obok historii mężczyzny, który na własnej skórze doświadczył „Życia Pi”, tylko po to, by zaraz trafić do japońskiego piekła i stać się niewolnikiem, po prostu nie można przejść obojętnie.

Uwielbiam Angelinę Jolie – za jej aktorstwo, za to, w jaki sposób wykorzystuje swoją sławę, za Brada, za nieziemską urodę, a od teraz za reżyserię. Nie zgadzam się z opiniami tych, którzy uważają, że „Niezłomny” już na starcie ma łatwiej, niż każdy inny film, za którego kamerą stała  osoba o mniej znanym nazwisku. Moim zdaniem jest całkowicie na odwrót. To już norma, że od ludzi  utalentowanych i w dodatku znanych, wymaga się o wiele więcej, niż od anonimowych przeciętniaków. Angelina stanęła na wysokości takiego trudnego zadania i stworzyła film, którego tytułu nawet ja, coraz bardziej nieogarnięta sklerotyczka, nigdy w życiu nie pomylę  z żadnym innym. Jestem też całkowicie przekonana, że gdyby ten właśnie „Niezłomny” został wyreżyserowany przez np. Alyson Hannigan (specjalnie sprawdzałam – gwiazda „Americam Pie”), świat okrzyknąłby ją największym objawieniem stulecia. A tak, Angelina musi sobie radzić z wysoko postawioną poprzeczką. Wg mnie przeskoczyła ją w iście olimpijskim stylu.

"A lot of ocean"
Nie zgadzam się też z opinią (z którą spotkałam się na FB ILWM), że „mając taki materiał wyjściowy, jakim jest życiorys Zamperiniego, film wyszedł co najwyżej dobry”. Powtórzę jeszcze raz – właśnie TAKIE życiorysy są najtrudniejsze do sfilmowania. Przedstawienie w ciągu ok. 130 minut  tych wszystkich historii i wydarzeń nie mogło być łatwe. To, że moja uwaga była skupiona na fabule w 100% podczas treningów Louisa, jego udziału w olimpiadzie, a później podczas próby przetrwania w japońskim obozie nie jest niczym zaskakującym. Ale fakt, że Jolie potrafiła sfilmować rozbitków dryfujących przez 45 dni na Oceanie, w taki sposób, że cały czas siedziałam ze zdenerwowania, jak na szpilkach, to już prawdziwa sztuka.

Film rzeczywiście jest bardzo oscarowy. Cały życiorys olimpijczyka, łącznie z wydarzeniami, których doczekał wiele, wiele lat po II wojnie, jest jakby napisany pod Oscary. Mi to nie przeszkadzało, ale domyślam się, że dla sporego grona widzów  to ogromna wada.

Bardzo dobra obsada! Na czele z odtwórcą głównej roli, dotychczas mi nieznanym Jackem O’Connnellem. Wiarygodnie przedstawił bohatera, którego sława stała się jednocześnie jego przekleństwem i, którego siła charakteru była przyczyną każdego z życiowych zwycięstw. Dotrzymywał mu kroku Domhnall Gleeson (tak, tak Bill Weasley z „HP” i Jon z „Franka”). W niektórych scenach wygląd fizyczny aktora wywoływał ciarki na całym ciele – ciarki w stylu McConaughey w „Witaj w klubie”, a nie ciarki w stylu Gosling w wiadomej scenie w „Kocha, lubi, szanuje”.  Jednak, największe wrażenie zrobił na mnie japoński muzyk, Takamasa Ishihara, który wcielając się w „Niezłomnym” w kata i oprawcę – Matsushiro Watanabe vel. „Ptak” – zadebiutował na dużym ekranie. Patrząc na jego twarz (niby tak bardzo młodą, prawie, że dziecięcą) i widząc jego nienawistne spojrzenie naprawdę trudno sobie wyobrazić, że kiedykolwiek mógłby zagrać sympatyczną, ciepłą postać. Oczywiście mam nadzieję, że kiedyś go zobaczę w takiej właśnie roliJ

Takamasa Ishihara i Jack O’Connnell

„Niezłomny” skłania do niejednej refleksji. Nie tylko w trakcie seansu, ale nawet kilka dni po nim. Znając losy Zamperiniego jakoś tak niezręcznie jest narzekać na to, co się ma. Trudno też nie zadać sobie pytania: „A co ja bym zrobiła będąc w takich sytuacjach?” – moje wnioski są niestety słabe…


Nareszcie, po wielomiesięcznej przerwie, zobaczyłam film, który bez wahania oceniam 9/10. Polecam i bronię J

Louis Zamperini (1917-2014) niestety nie dożył premiery "Niezłomnego"

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Annie

  Zacznijmy recenzję, od bardzo trafnego opisu całej historii na filmwebie: ''Historia dziewczynki, która żyje w rodzinie zastępczej. Szukając swoich prawdziwych rodziców, trafia pod opiekę zamożnego kandydata na burmistrza.''



 Wśród krytyków Annie znalazłam więcej wrogów, niż sprzymieżeńców, stąd moje sceptyczne nastawienie. Niepotrzebnie rozdmuchano historię do długości dwóch godzin, przyznaję. Ale przez cały ten czas bawiłam się zaskakująco dobrze, a w pewnych momentach wyszło ze mnie dziecko.

  Quvenzhané Wallis odgrywająca główną rolę to dziewczynka z ogromnym potencjałem i charyzmą. Przyjemnością było podążać za jej słodką buzią w rytm tętniącego życiem Nowego Jorku. Cameron Diaz (Pani Hannigan w filmie) w jednym z wywiadów podkreśliła, że film jest również hołdem dla metropolii, która nigdy nie śpi. Poznajemy Nowy Jork od kuchni, podobnie jak w Zacznijmy od nowa. A, że na pewno wiecie, że moim i Agaty marzeniem jest tam pojechać, to na pewno zdajecie sobie sprawę, że każda filmowa podróż tam jest dla nas na plus.

  Uwielbiam filmy z Cameron Diaz, jej pewność siebie i ją ogółem. Na szczęście poradziła sobie z rolą, a jej głównymi towarzyszami w filmie była butelka i panterka. Na dużą pochwałę zasługuje Jamie Foxx, który nie tylko poradził sobie jako producent (wraz z Jay'em Z), ale i wykreował ciekawą postać. Muzycznie dodał do produkcji elementy r'n'b i soulu, a jego głos okazał się przyjemny w odbiorze.


 Annie jest cukierkowym, lukrowanym, filmowym pączkiem. Muzyka, przy której bezwiednie kołyszemy nogą, premiera, na której ląduje Annie jest spełnieniem marzeń każdej małej dziewczynki (Taki Gatsby dla dzieci). Film jest dobrze obsadzony i to jest jego największą zaletą. Jeżeli chodzi o produkt familijny, to spełnił moje wymagania, a z kina wychodziłam z szerokim uśmiechem, prawie tak szerokim, jak u Annie.To nic, że przez cały czas wiemy, co wydarzy się następnie, a cukierkowy klimat, może niektórych odstraszyć. Czasem cukier jest potrzebny, a dramaty psychologiczne nie uciekną.

7/10.

sobota, 3 stycznia 2015

Wielkie oczy / Big eyes

Jestem przekonana, że każdy z nas ma swoją listę Top ileśtam filmowych premier 2015. Na mojej znalazł się m.in. nowy obraz Tima Burtona. Jestem farciarą, albo jak kto woli – bardzo zaradnym człowiekiem, bo pierwszym filmem, który obejrzałam w nowym roku były właśnie „Wielkie oczy”.



Margaret Keane (Amy Adams) to utalentowana malarka, której prace nie są jedynie owocem wykonywanego zawodu, ale wynikiem pasji, wrażliwości i znajomości tematu. Jednak to nie ona, a jej mąż Walter Keane (Christoph Waltz) zdobył światową sławę. Doszedł do tego za sprawą przebojowości, pewności siebie, despotyczności, oszustwom i naiwności żony. Dramat biograficzny, czyli najlepiej ;)

Może z powodu postaci z obrazów Margaret, a może po prostu dlatego, że za kamerą stał Burton, „Wielkie oczy” wydały mi się bardziej bajkowe, niż naturalistyczne. Chociaż oglądana historia bez wahania powinna zostać nazwana dramatyczną, film płynie w lekkim, optymistycznym, a nawet humorystycznym tonie. Z jednej strony dobrze, bo seans dostarcza całkiem sporo rozrywki, z drugiej trochę słabo, bo Margaret zasługuje na szczere współczucie i politowanie. A o takie uczucia niestety było ciężko.

Czekając na „Wielkie oczy” strasznie liczyłam na solidny pokaz aktorskiego kunsztu. Amy Adams została już chyba ochrzczona najbardziej niedocenianą aktorką Hollywoodu. Mam jednak wrażenie, że ostatnio, dzięki udziałom w kilku komercyjnych i bardzo głośnych filmach, przestała być  jedynie „rudą laską, którą gdzieś już chyba widziałem”, a „TĄ Amy Adams”. W „Wielkich oczach” zagrała jak zwykle świetnie, doskonale odzwierciedlając zarówno zakochaną i romantyczną, jak i zestresowaną i zdominowaną Margaret.



Z kolei Christoph Waltz należy do ścisłego grona moich ulubionych aktorów. Do teraz pamiętam nasze rozczarowanie, gdy z Moniką odkryłyśmy, że jest rocznikiem ’56, więc jakoś tak głupio nadal wzdychać przed monitorem, za każdym razem, gdy pojawia się na nim jego twarz ;) Co nie zmniejsza naszej ekscytacji, gdy tylko słyszymy tytuł nowego filmu z jego udziałem. Jednak występ w „Wielkich oczach” oceniam dwojako. Niestety w roli romantyka Waltz wypadł średnio, a nawet blado, po prostu mało wiarygodnie. Jakby sam nie wierzył, że mógłby być czarujący i pociągający. W jego oczach błyszczą wesołe iskierki, a wyraz twarzy jest odzwierciedleniem słów bohaterów HP: „uroczyście przysięgam, że knuję coś niedobrego”. Na szczęście w filmie nie zabrakło scen, w których taka właśnie postawa była strzałem w dziesiątkę. Pod koniec filmu Waltz dał prawdziwy popis swoich umiejętności, więc tych wcześniejszych kilkunastu słabszych minut aż tak bardzo nie wypominam.



„Wielkie oczy” płyną w jednostajnym tempie i nie ustrzegły się przed tym, co typowe dla filmów biograficznych – brakuje elementów zaskoczenia. Nie można powiedzieć, że najnowsze dzieło Burtona wieje nudą, ale jednak nie wywołuje ono żadnych większych emocji. Szkoda, bo historia Margaret Keane jest naprawdę niesamowita. Film dobry, liczyłam na rewelacyjny, oceniam 7/10.


piątek, 2 stycznia 2015

Pani z Przedszkola

   Najgorsze w pisaniu o filmach, jest redagowanie tekstu o produkcjach nijakich. Te świetne opisuje się z przyjemnością i niegasnącym uśmiechem, te złe z zajadliwością i zacięciem, a po fakcie czujemy się lepiej. Najciężej jest pisać o filmach, które niczym nie zachwycają, ale nie są kalibru Kac Wawy czy Obcego Ciała.


   Siadamy razem z Simlatem na kozetce u psychologa. Stan jego umysłu wyrokuje M. Dziędziel. Problem jest dotkliwy, ponieważ bohater cierpi na przedwczesny wytrysk. Nie wiedzieć czemu winy tego stanu psycholog doszukał się w rodzicach pacjenta. I tak stajemy się świadkami alternatywnych scenariuszy z życia bohatera, w których pierwsze skrzypce gra Pani z Przedszkola - Karolina Gruszka.


   Po ostrych słowach krytyki Tomasza Raczka, wiedziałam, że film wywołać może u mnie wszelkie emocje, poza zachwytem. Potwierdzam to, co napisali wszyscy, którzy widzieli ten film - trailer wprowadza w błąd, bezczelnie kłamie i co najgorsze - daje nadzieje. Nawet plakat jest fałszywką, obiecując jakąś polską Megan Fox, a potem dowiadujemy się, że jest to Karolina Gruszka gdzieniegdzie poprawiona fotoszopem. I pisze to kobieta! Już sobie wyobrażam oburzenie niektórych męskich widzów:) Główny zarzut jaki mam do trailera, to to, że zapowiada film, który będzie składał się w jedną kompletną historię, liczyłam na wyczerpującą opowieść, która złoży się w jakiś zabawny ogół. Ale nie. Ten film jest po prostu zrobiony po najniższej linii oporu. Tu niedopowiedzenia, tam niedociągnięcia. Ale jak ma się przed Oscarową Kuleszę na plakacie, to przecież ludzie przyjdą.

   Co do samej Kuleszy, to czasami żal było patrzeć, jak tak dobra aktorka zastanawia się ''Czy swędzi ją cipka''. Myślała chyba, że bierze udział w jakieś alternatywnej, off-topowej komedii. Nie świadomie stała się jedynym jasnym elementem tego filmu. Co do tytułowej roli, to miałam wrażenie, ze gdyby film powstawał w JuEsEj Panią z Przedszkola zagrałaby jakaś uwodzicielska blondynka w stylu Charlize Theron, albo chociażby Cameron Diaz. A u nas... szkoda pisać.

   Gdyby komedia Kryształowicza opowiadała faktycznie historię zakochanych w przedszkolance rodziców małego chłopca, chociażby jedynie zadurzonych w jej fizyczności. Okraszone byłoby to humorem na poziomie (bo mało kogo śmieszy słowo ''cipka'') i wyszłaby całkiem przyjemna historia. Ten film jednak był ''dziwny' i jest to najlepsze na niego określenie, które padło z ust moich i Agaty chyba kilka razy podczas seansu.

   Muszę jednak, jako niezależny krytyk nadmienić, że film znalazł swoich fanów w kinowej sali. Siedziały przed nami typowe Polaczki-Cebulaczki, czyli rozmowa na głos, wstawanie, głośne jedzenie i rażeniem smartfonem po oczach innych widzów - dozwolone. Męski przedstawiciel gatunku rechotał jak tylko usłyszał słowo ''zerżnąć''. Samica zachwycała się natomiast grą aktorską głównej bohaterki, i tu cytat: 'Ta Kulesza jest na MAXA dobra, na maxiora''.

Więc cóż ja tam wiem! 4/10.