sobota, 11 listopada 2017

Mother!



Jeśli jeszcze nie mieliście okazji, to odpalcie sobie teraz zwiastun reklamujący ten film i zobaczcie o czym ów film nie jest. No ok, nie będę już przesadnie wyolbrzymiać i powiedzmy, że coś mniej-więcej takiego, jak w trailerze, pojawia się również w samym Mother!, ale czy po jego obejrzeniu (w sensie – zwiastuna) doszlibyście do wniosku, że Aronofsky zaserwuje nam bardzo metaforyczne kino biblijne? I o ile z początku jest to naprawdę wciągający i intrygujący seans, tak z każdą kolejną minutą robi się tak strasznie obrzydliwie dosłownie, że już nawet nie ma mowy o symbolice. To po prostu aronofsky-owa kopia wydarzeń, które znamy z lekcji religii. Ahh i o obiektywności reżysera nie ma tutaj mowy, ale przecież ma on do tego pełne prawo. Gdyby nie ta rażąca prostota, ocena byłaby o wiele, wiele wyższa, a tak... jest średnio. Szkoda bardzo, zwłaszcza, że pozytywów w tym filmie początkowo nie brakowało!

Tak, jak wspomniałam – mniej więcej 1/3 filmu jest naprawdę BARDZO interesująca, zagadkowa i angażująca. Mimo, że akcja praktycznie całego filmu rozgrywa się we wnętrzu przestronnej i ogromnej willi, to z każdą minutą robi się coraz bardziej klaustrofobicznie. Atmosferę zagęszczają przede wszystkim pojawiający się w domu kolejni osobnicy. Początkowy teatr dwóch bohaterów rozrasta się w pewnym momencie do dzikiego, nieokiełznanego i naprawdę męczącego tłumu. I właśnie wtedy dochodzi do wybuchu absurdu, na który już nie da się patrzeć z takim zapałem, jak na początku. Przesada zdecydowanie nie pomaga tej produkcji. Kino artystyczne osiąga apogeum kiczowatości. Symbolika przekształca się w tanią kontrowersję. To, co zachwycało, zaczyna irytować.


Czasami, nie wiadomo jak i skąd pojawia się takie nieopanowane uczucie niepokoju. Strach, że niedługo wydarzy się coś złego. To uczucie towarzyszyło mi od samego początku Mother!. Sądziłam jednak, że coś złego spotka główną bohaterkę, nie podejrzewałam, że mnie jako widza również. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz