Jeśli jeszcze nie mieliście
okazji, to odpalcie sobie teraz zwiastun reklamujący ten film i zobaczcie o
czym ów film nie jest. No ok, nie będę już przesadnie wyolbrzymiać i powiedzmy,
że coś mniej-więcej takiego, jak w trailerze, pojawia się również w samym
Mother!, ale czy po jego obejrzeniu (w sensie – zwiastuna) doszlibyście do
wniosku, że Aronofsky zaserwuje nam bardzo metaforyczne kino biblijne? I o ile
z początku jest to naprawdę wciągający i intrygujący seans, tak z każdą kolejną
minutą robi się tak strasznie obrzydliwie dosłownie, że już nawet nie ma mowy o
symbolice. To po prostu aronofsky-owa kopia wydarzeń, które znamy z lekcji
religii. Ahh i o obiektywności reżysera nie ma tutaj mowy, ale przecież ma on
do tego pełne prawo. Gdyby nie ta rażąca prostota, ocena byłaby o wiele, wiele
wyższa, a tak... jest średnio. Szkoda bardzo, zwłaszcza, że pozytywów w tym
filmie początkowo nie brakowało!
Tak, jak wspomniałam – mniej
więcej 1/3 filmu jest naprawdę BARDZO interesująca, zagadkowa i angażująca.
Mimo, że akcja praktycznie całego filmu rozgrywa się we wnętrzu przestronnej i
ogromnej willi, to z każdą minutą robi się coraz bardziej klaustrofobicznie.
Atmosferę zagęszczają przede wszystkim pojawiający się w domu kolejni osobnicy.
Początkowy teatr dwóch bohaterów rozrasta się w pewnym momencie do dzikiego,
nieokiełznanego i naprawdę męczącego tłumu. I właśnie wtedy dochodzi do wybuchu
absurdu, na który już nie da się patrzeć z takim zapałem, jak na początku.
Przesada zdecydowanie nie pomaga tej produkcji. Kino artystyczne osiąga apogeum
kiczowatości. Symbolika przekształca się w tanią kontrowersję. To, co
zachwycało, zaczyna irytować.
Czasami, nie wiadomo jak i skąd
pojawia się takie nieopanowane uczucie niepokoju. Strach, że niedługo wydarzy
się coś złego. To uczucie towarzyszyło mi od samego początku Mother!. Sądziłam
jednak, że coś złego spotka główną bohaterkę, nie podejrzewałam, że mnie jako
widza również.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz