Historia prostego, butnego cwaniaczka w kowbojkach, Rona Woodrofa, to mocny akcent na tegorocznych Oscarach oraz czarny koń wyścigów, w postaci Matthew McConaugheya nominowanego za najlepszego aktora pierwszoplanowego oraz Jareda Leto za postać drugoplanową. Ponoć Leto od pierwszego dnia zdjęć nie był sobą, a swoją postacią Rayonem. W rolę wczuwał się tak bardzo, że przez całe dnie chodził w szmince i szpilkach (również poza planem), kilka razy flirtował nawet z reżyserem Jean-Marci'em Vallee. Nominowany do sześciu statuetek film opowiada historię faceta, który zachorowawszy na AIDS zaczyna poszukiwać alternatywnych leków i rozwiązań, niekoniecznie legalnych. Zagorzały teksański homofob przechodzi przemianę, gdy sam staje się nosicielem tzw. ''pedalskiej krwi''. W tym momencie musi skonfrontować się ze swoimi przyjaciółmi, którzy są mało przyjaźni gejom (a przecież na AIDS chorują tylko i wyłącznie geje) i odwracają się od swojego kumpla. Kolejna ściana z jaką zderza się bohater to służba zdrowia, nieprzyjazna i zbiurokratyzowana. Na szczęście dla fabuły i innych chorych największą zaletą Woodroofa jest omijanie prawa i kombinowanie. Tworzy on alternatywną służbę zdrowia i z egoisty staje się społecznikiem
Jared Leto |
Epidemia AIDS jest jedynie tłem dla całego filmu (opartego przecież na faktach), reżyser skupia się bardziej na przemianie, jaka dotknęła bohatera. Tym, jak walczy sam ze sobą, gdy zaczyna przyjaźnić się z Reyonem (transwestyta i wspólnik w interesach) i wychodzi z radykalnych, troglodyckich poglądów.
Matthew McConaughey (jestem pewna, że ile osób, tyle sposobów czytania tego nazwiska :D) pozbywa się przyrostu mięśni, zamienia obcisłe koszulki na flanelową koszulę, sportowe buty na ostrogi, zapuszcza wąsy i włosy, na których nie doszukamy się już żelu. Patrząc na jego kreację w Witaj w klubie trudno sobie wyobrazić, że jeszcze nie tak dawno ten wychudzony narkoman był playboyem i beachboyem. Przyćmiewa cały film, całą fabułę i gdybym nie zaciskała kciuków do bólu za Oscara DiCaprio, to na pewno kibicowałabym Matthew. Muszę przyznać, że trudno mi ocenić, który z nich w swojej kreacji był lepszy, ponieważ DiCaprio od lat gra po prostu wybitnie, a objawienie McConaugheya w świetnego aktora widać dopiero w Witaj w Klubie (choć Wilk z Wall Street był już pierwszą oznaką).
Bardzo blado przy kolegach wypada Jennifer Garner, i choć osobiście lubię ją jako aktorkę, to nie można nie zauważyć, że jest ona słabym punktem tego filmu. Przez swoją delikatność i nijakość. Wcielając się w postać lekarki z jajami Garner wypada po prostu niewiarygodnie, a wypowiadane z jej ust ''fuck'' brzmi ciut żałośnie. Wysłałabym ją na lekcję do jednego Wilka z Wall Street, który fucka niesamowicie umiejętnie.
Na korzyść filmu nie gra również jego długość - czyli niespełna dwie godziny. Obraz jest dobry, dwie postacie doskonałe, ale całość pozbawiona jest zrywów akcji, które mogłyby widza wpędzić w jakąś fascynację. Innymi słowy: chwilami przynudza. Jednak, tak jak napisałam wcześniej, nie zwracamy na to uwagi mając przed oczami McConaugeya i jego transformację, nie tylko w filmie.
Ocena: 7.5/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz