„Przełęcz ocalonych” – czyli
najnowszy film wojenny Mela Gibsona. I chociaż do bycia fanem Mela jest mi
naprawdę daleko, to muszę przyznać, że tym razem stoję za nim murem. A w sumie,
to nawet chwilowo mogę być jego murem obronnym.
Żeby nie było tutaj zbyt słodko,
ale jednocześnie, żeby na końcu recenzji nie został jakiś kiepski posmak,
zacznę od tego, co jest złe. Złe i całkowicie zbyteczne. Otóż – złe i
całkowicie zbyteczne jest przerażające rozciągnięcie w czasie wątku miłosnego. Gdyby
chociaż kobieta życia głównego
bohatera miała na niego niesamowicie silny wpływ i zmieniła jego światopogląd,
hierarchię wartości, czy charakter, to wówczas można to zrozumieć. Ale nie e!
Nic z tych rzeczy. Desmond Doss (Andrew Garfield) był bardzo stanowczym
człowiekiem z zadziwiająco silną wolą. Przez całe życie podążał raz obraną
drogą. Miłość pewnie jakoś mu pomogła znieść trudy wojny, ale jestem
przekonana, że doszłabym do takiego wniosku nawet wówczas, gdybym twarz tej
miłości widziała jedynie na fotografii wciśniętej w minibiblię, które btw.i tak
widziałam na ekranie dość często. Pomogłoby to rozwiązać drugi problem
„Przełęczy...”, czyli czas jej trwania (przeszło 2h). Ok, marudzę, bo po prostu
nie lubię tak długo siedzieć bez ruchu, więc oczywistym jest fakt, że każdy
film trwający przeszło 2h ma u mnie na starcie oczko w dół w ocenie końcowej ;)
;)
Sama historia głównego bohatera
mogłaby zostać uznana za przerysowaną i nieprawdopodobną, gdyby nie taki drobny
szczegół, czyli to, że jest historią prawdziwą. Mało tego! Gibson świadomie nie
opowiedział o wszystkich bohaterskich czynach Desmonda Dossa, bo spodziewał się
fali krytyki ze strony niedoinformowanych widzów. Sama zresztą należałam do tej
grupy (w sensie niedoinformowanej) i jestem pewna, że należałabym też do grupy
krytykującej. Na szczęście trochę się doinformowałam i zapewniam was – Doss
naprawdę uratował życie 75-osobom, naprawdę nie zabijając przy okazji ani
jednej. Twardo i konsekwentnie trzymając się swojej wiary, zyskał szacunek, chwałę,
sławę, dozgonną wdzięczność, przyjaciół, nagrody i zapewne miejsce w niebie
też.
Poza tym, co jak co, ale na
robieniu scen wojennych Gibson zna się jak mało kto, a może nawet i nikt inny.
Jeśli ktogoś nie zrażają widoki krwi oraz zmasakrowanych ciał, to w „Przełęczy”
zrażą. Wybuchy, ogień, kurz, dym i inne takie tam powstawały bez użycia efektów
specjalnych. Czy wszystkie, co do jednej? Tego nie wiem (zwłaszcza, że ciężko
mi w to uwierzyć), ale doinformowując się (??) po seansie dotarłam do takiej właśnie
ciekawostki. Film z serii: „do obejrzenia w kinie/traci na małym ekranie”.
Zwłaszcza jego druga, ta ciekawsza, część.
Aktorsko bez rewelacji, a nawet
tak sobie. W sensie - na pierwszym planie. Nie lubię Garfielda, nie podoba mi
się jego gapkowaty uśmiech oraz wzrok, drażni miałka barwa głosu. Za to
ogromnym zaskoczeniem była rola Vince Vaughna! Sierżant Howell w jego
wykonaniu, to kawał chłopa i solidny twardziel, ale z postępującą empatią i
stałym uczuciem solidarności. Prawdziwy wódz i autorytet dla niedoświadczonych
wojennie chłopaków.
Pomimo tych wszystkich
sprzeczności i skrajności – mocne 7/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz