piątek, 4 listopada 2016

Przełęcz ocalonych

„Przełęcz ocalonych” – czyli najnowszy film wojenny Mela Gibsona. I chociaż do bycia fanem Mela jest mi naprawdę daleko, to muszę przyznać, że tym razem stoję za nim murem. A w sumie, to nawet chwilowo mogę być jego murem obronnym.



Żeby nie było tutaj zbyt słodko, ale jednocześnie, żeby na końcu recenzji nie został jakiś kiepski posmak, zacznę od tego, co jest złe. Złe i całkowicie zbyteczne. Otóż – złe i całkowicie zbyteczne jest przerażające rozciągnięcie w czasie wątku miłosnego. Gdyby chociaż kobieta życia głównego bohatera miała na niego niesamowicie silny wpływ i zmieniła jego światopogląd, hierarchię wartości, czy charakter, to wówczas można to zrozumieć. Ale nie e! Nic z tych rzeczy. Desmond Doss (Andrew Garfield) był bardzo stanowczym człowiekiem z zadziwiająco silną wolą. Przez całe życie podążał raz obraną drogą. Miłość pewnie jakoś mu pomogła znieść trudy wojny, ale jestem przekonana, że doszłabym do takiego wniosku nawet wówczas, gdybym twarz tej miłości widziała jedynie na fotografii wciśniętej w minibiblię, które btw.i tak widziałam na ekranie dość często. Pomogłoby to rozwiązać drugi problem „Przełęczy...”, czyli czas jej trwania (przeszło 2h). Ok, marudzę, bo po prostu nie lubię tak długo siedzieć bez ruchu, więc oczywistym jest fakt, że każdy film trwający przeszło 2h ma u mnie na starcie oczko w dół w ocenie końcowej ;) ;)

Sama historia głównego bohatera mogłaby zostać uznana za przerysowaną i nieprawdopodobną, gdyby nie taki drobny szczegół, czyli to, że jest historią prawdziwą. Mało tego! Gibson świadomie nie opowiedział o wszystkich bohaterskich czynach Desmonda Dossa, bo spodziewał się fali krytyki ze strony niedoinformowanych widzów. Sama zresztą należałam do tej grupy (w sensie niedoinformowanej) i jestem pewna, że należałabym też do grupy krytykującej. Na szczęście trochę się doinformowałam i zapewniam was – Doss naprawdę uratował życie 75-osobom, naprawdę nie zabijając przy okazji ani jednej. Twardo i konsekwentnie trzymając się swojej wiary, zyskał szacunek, chwałę, sławę, dozgonną wdzięczność, przyjaciół, nagrody i zapewne miejsce w niebie też.
 
Poza tym, co jak co, ale na robieniu scen wojennych Gibson zna się jak mało kto, a może nawet i nikt inny. Jeśli ktogoś nie zrażają widoki krwi oraz zmasakrowanych ciał, to w „Przełęczy” zrażą. Wybuchy, ogień, kurz, dym i inne takie tam powstawały bez użycia efektów specjalnych. Czy wszystkie, co do jednej? Tego nie wiem (zwłaszcza, że ciężko mi w to uwierzyć), ale doinformowując się (??) po seansie dotarłam do takiej właśnie ciekawostki. Film z serii: „do obejrzenia w kinie/traci na małym ekranie”. Zwłaszcza jego druga, ta ciekawsza, część.

Aktorsko bez rewelacji, a nawet tak sobie. W sensie - na pierwszym planie. Nie lubię Garfielda, nie podoba mi się jego gapkowaty uśmiech oraz wzrok, drażni miałka barwa głosu. Za to ogromnym zaskoczeniem była rola Vince Vaughna! Sierżant Howell w jego wykonaniu, to kawał chłopa i solidny twardziel, ale z postępującą empatią i stałym uczuciem solidarności. Prawdziwy wódz i autorytet dla niedoświadczonych wojennie chłopaków.

Pomimo tych wszystkich sprzeczności i skrajności – mocne 7/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz