Filmów o tematyce erotycznej
powstało jak dotąd już tyle, że obecnie naprawdę mało co potrafi skutecznie zaszokować. Nagość,
współżycie, homoseksualizm, uzależnienia – jestem pewna, że każdy z nas może (bez
dłuższego zastanowienia) wymienić chociażby kilka tytułów, w których nie
zabrakło tych wątków.
Dziś do polskich kin wchodzi „Nimfomanka”,
jeszcze jej nie widziałam, więc lekkim wprowadzeniem do nieco podobnej tematyki
(uzależnienia od chęci zaspokojenia) będzie „Don Jon”.
„Przebojowa komedia, w której ON:
(Joseph Gordon-Levitt) przystojniak - seksoholik spotyka JĄ (Scarlett
Johansson) seksowną blondynkę, niepoprawną romantyczkę. Oryginalna love story,
w której flirtują ze sobą ulubione gatunki popkultury – porno i melodramat.”
Taki kolorowy opis filmu można znaleźć na filmwebie i muszę przyznać, że po obejrzeniu
„Don Jona” miałam wrażenie, iż autor tych słów oglądał zupełnie inny tytuł. Przebojowa
komedia? Przystojniak? Oryginalne love story? Nieee, w moim odczuciu to raczej
słaby dramat, z tandetnie wystylizowanym cwaniakiem w roli głównej, próbujący
moralizować na temat negatywnego wpływu pornouzależnienia na życie uczuciowe tego
uzależnionego.
W „Don Jonie” najbardziej irytowali
mnie jego bohaterowie oraz brak konsekwencji. Domyślam się, że debiutujący na
dużym ekranie reżyser i scenarzysta, Joseph Gordon-Levitt, (a przy okazji też
tytułowy bohater) świadomie naszkicował postacie o tak dziwnych, denerwujących
i trudnych do zrozumienia osobowościach. Facet, dla którego najbardziej się
liczą regularne: treningi na siłowni, wizyty w kościele i spowiedź, rodzinne
obiady oraz podrywanie „panienek na 10tkę” jakoś nie wzbudza empatii. Tym
trudniej jest mu współczuć z powodu niszczącego normalne życie uzależnienia,
zwłaszcza, że on sam wydaje się być szczęśliwy ze swojego wyzwolonego stylu
bycia. Na jakiekolwiek zrozumienie z mojej strony nie mogła też liczyć jego
wybranka serca – Barbara (Scarlett Johansson, dla której Gordon-Levitt
specjalnie napisał tę rolę). Bohaterka tak pusta i nudna, że aż żałosna. Do kompletu
została jeszcze doczepiona podstarzała kobieta po przejściach - Esther (Julianne
Moore), jako ucieleśnienie słów: „liczy się wnętrze, a nie wygląd”, albo jak
kto woli: „kochaj sercem, nie oczyma” itp. itd.
W temacie bohaterów – brawa dla
wyżej wymienionych aktorów. Stu-procentowo udało im się wykreować osobowości, z
którymi nie nawiązałabym nawet cienkiej nici porozumienia, ale za to solidnie
poplątany kłębek niezgody.
Scarlett Johansson i Joseph Gordon-Levitt |
Julianne Moore |
A wracając do braku konsekwencji –
na początku reżyser zachęca widza do obejrzenia filmu na temat poważnego
problemu uzależnienia od pornografii. Można więc oczekiwać głębokiego, mądrego
przekazu, który wcale nie musi zostać przedstawiony w super-poważny i tragiczny
sposób. Niestety, z każdą upływającą minutą, „Don Jon” zbliża się do
wspomnianego, tak niewybaczalnie schematycznego love story, że nie bezpodstawnie
można się poczuć oszukanym. Właśnie za to daję największego minusa.
Film nie zachwycił też pod
względem wizualnym: muzyka, zdjęcia, scenografia – nie ma tutaj nic
nadzwyczajnego, ani nowatorskiego. Ot, film jeden z wielu, o którym zapewne za
kilka tygodni nie będę już pamiętać.
Jeśli zatem mieliście ochotę na
film o podobnej tematyce, który udowadnia, że pornouzależnienie jest nie tylko
zboczeniem, ale przede wszystkim chorobą – zachęcam do obejrzenia „Wstydu”
Steve’a McQueena. Tematyka bardzo zbliżona, ale przedstawiona z perspektywy na
pozór przeciętnego człowieka, z ustatkowanym życiem. Udowadnia, że skrzywienia
emocjonalne mogą dotyczyć również tych, którzy na pierwszy rzut oka wydają się ludźmi
sukcesu.
Dla „Don Jona” baaaaardzo
naciągane 6 – chyba tylko ze względu na wspomnianą trójkę aktorów oraz debiut
reżyserski (nikt nie mówił, że początki są łatwe). Raczej nie polecam.
Więcej oczekiwałem po tym filmie. Szkoda, bo temat ciekawy, ale sposób jego przedstawienia niespecjalny.
OdpowiedzUsuń