Udany, bardzo udany jest filmowy początek tego roku! Tylko
wśród styczniowych premier znalazłam więcej 7-kowych i 8-kowych tytułów, niż
przez cały pierwszy kwartał zeszłego roku. Widać to też w naszych recenzjach,
dawno nie znalazła się tutaj ostra krytyka i najprawdopodobniej tak szybko się
nie znajdzie. A na pewno nie dzisiaj.
Po zniknięciu ojca, trójka dorosłych córek spotyka się w
rodzinnym domu, by wesprzeć chorą na raka matkę (Meryl Streep). Ciężki
charakter kobiety, zerwane siostrzane więzi, a także rodzinne tajemnice
sprawiły, że ich pobyt nie mógł być sielankowy – mimo sielskiej i wiejskiej
okolicy.
„Sierpień w hrabstwie Osage” jest ekranizacją
broadwayowskiej sztuki. Nietrudno tutaj znaleźć podobieństwa do innych filmowych
adaptacji utworów, które są znane przede wszystkim z desek teatru - np. do „Rzezi”
Polańskiego. Większość scen ma miejsce na dość ograniczonej przestrzeni (dom),
a pomimo kilku pobocznych wątków, cały czas wiadomo, że najważniejsze są
skomplikowane relacje matki z córkami. Nie jest to jednak przesadnie kameralny
obraz, kilka razy pojawiają się ujęcia plenerowe, a dynamiczność zapewniają
liczne dyskusje z udziałem kilkunastoosobowej rodziny.
Domyślam się, że możliwość zagrania w tym filmie to
spełnienie zawodowych marzeń dla niejednego aktora. Zdjęcia, scenografia,
muzyka, efekty specjalne – nic z tych rzeczy nie rozprasza uwagi widza, bo to właśnie
bohaterowie są najważniejsi, więc film jest idealną okazją do tego, by się
pochwalić swoim kunsztem aktorskim. Z tej okazji skorzystali wszyscy
występujący w „Sierpniu…”, co widać chociażby w fenomenalniej scenie rodzinnego
obiadu. Znane nazwiska – Streep, Roberts, McGregor, Mulroney - były jedną z
głównych przczyn, dla których czekałam na premierę tego film. Jak się okazało,
było na co czekać, zwłaszcza w przypadku ról kobiecych. Widać to w nominacjach
do Oscarów – Streep w kategorii najlepsza aktorka pierwszoplanowa i Roberts w
kategorii najlepsza aktorka drugoplanowa.
Czytając różne recenzje „Sierpnia…” spotkałam się z
opiniami, że Meryl Streep „przeszarżowała” i „zbyt wysoko wzlatywała na
skrzydłach ego”, z czym w ogóle nie mogę się zgodzić. Już od pierwszej sceny z
jej udziałem widać jak znakomity ma warsztat. Po co więc miałaby udawać kogoś
mniej zdolnego, niż w rzeczywistości jest? Poza tym, grana przez nią postać
jest zgorzkniałą, schorowaną, surową i uzależnioną od leków kobietą. Wątpię,
aby taka osoba wiedziała czym jest umiar w wyrażaniu swoich negatywnych emocji.
Streep jak zawsze zagrała doskonale i ja bym jej przyznała wszystkie aktorskie
nagrody tego świata.
"EAT THE F*CKING FISH!" |
Mimo kilku groteskowych scen (wspomniany rodzinny obiad,
walka o tabletki, jedzenie ryby…), „Sierpień w hrabstwie Osage” jest tak naprawdę
bardzo smutnym filmem o bezsilności i strachu. Chyba nie ma tutaj bohetera,
który by czegoś się nie bał. Występuje obawa przed samotnością, utratą
bliskich, nieumiejętnością spełnienia oczekiwań, przyznaniem się do błędów, śmiercią,
prawdą, a przede wszystkim strach trzech córek przed wdaniem się w matkę. Jak
na złość, im bardziej bohaterowie się tego wszystkiego boją, tym szybciej
wzrasta prawdopodobieństwo, że ich obawy się urzeczywistnią.
To nie jest jeden z tych pseudomądych filmów, które na
siłę próbują moralizować. On jest naprawdę mądry i naprawdę pouczający.
Szczerze polecam i bez wahania daję 8/10.
Też mi na myśl przyszła Rzeź polańskiego jak zaczęłam oglądać ten film. Ja też się nie zgadzam z tym, że Meryl przeszarżowała, zwyczajnie zagrała na najwyższym poziomie swoich umiejętności. Dla mnie film rewelacja.
OdpowiedzUsuń