sobota, 18 maja 2013

Dla Ellen / For Ellen

Są w naszym filmowym życiorysie sceny, które zapamiętujemy na zawsze. Które, z uporczywością maniaka wbijają się w naszą psychikę i rozsiadają się wygodnie. Nie raz mamy do czynienia z filmem jednej sceny. Przykładem, dla @SzutkiPlochi będzie zapewne Miłość i scena z gołębiem. Do takich filmów kwalifikuje się Dla Ellen, bo choćbym nie wiem jak chciała, nie zapomnę sceny sklepowej. Ale zacznijmy od początku.

Plakat jest doskonałym zobrazowaniem tego filmowego wytworu. Dzieję się na nim tyle, co w całym filmie.

Film widziałyśmy na festiwalu Kamera Akcja. Po seansie opuściłyśmy salę śmiertelnie znudzone. Nie wiem, czy pozostali widzowie, którzy zostali na miejscach kontemplowali, to co przed chwilą zobaczyli, czy po prostu usnęli. Wydaje mi się, że to drugie.

Fabuła jest prostolinijna i gdyby nie przeciągnięte sceny, to całość trwałaby 15 minut. Film, wyreżyserowany przez So Yong Kim opowiada historię rockmena na zakręcie. Wyleciał z zespołu, pracy nie ma, toczy się jego sprawa rozwodowa, mieszka a'la Violetta Villas, tyle, że bez kotów. Nagle przypomina sobie o pewnym, dość ważnym jak dla mnie fakcie, a mianowicie: że jest ojcem. Po kilku latach postanawia walczyć o dziecko, tytułową Ellen.

Dość ekscentryczna postać wykreowana przez Paula Dano, to jedyne światełko w tunelu, w bezkresie nudy jaka w nas bije z ekranu. Postać dość ciekawa, wywołująca nie raz uśmiech u widza. Zniszczony, po narkotykowej przygodzie ekscentryk. Bardzo, bardzo nieszczęśliwy.

Zatrudniono dobrego dźwiękowca, ponieważ soundtracki także można wrzucić do szufladki: ''udane''.

Natomiast przez poszczególne sceny, szufladka ''niewypał'', jeżeli chodzi o Dla Ellen - nie zamyka się.

I już nie chodzi o fabułę, która miejscami jest naciągana. Nie chodzi o aktorów, którzy grali, jakby byli do tego zmuszeni (-Maaaamooooo, ale ja nie chcę grac w tym filmie - krzyczał 42 letni Stanisław.). Chodzi o elementy, które robią z widza tumana, chodzi o reżysera, który mówi: - ta scena mi nie wyszła, ale powiedzmy, że przez te 6 minut macie myśleć nad głębią zachowań bohatera. Scena sklepowa: przez bite 6 minut (!) widzimy głównego bohatera chodzącego z córką po sklepie. Szukają lalki. Przez bite sześc minut oglądamy, jak oni przemierzają 6 metrów, z ciągle napastującym nas dialogiem:
On: a może ta (lalka) ?
Dziecko: Y-ym.

W kinie byłoby tak, że jakiś normalny, zniecierpliwiony widz wykrzyknąłby: NO KUP ŻE W KOŃCU TĘ $@%#^&@ LALKĘ!!! Ale nie na festiwalu, na festiwalu wszyscy udają, że rozumieją w jakim duchowym dole jest teraz oglądana przez nas postać.  I wszyscy rozkminiają, co też Wielki Reżyser miał na myśli. Film ma dawać do myślenia, owszem. Ale nie ryczeć: teraz czas dla myślących, jeżeli ta scena Cię nudzi, znaczy, że jej nie rozumiesz. Ma dawać do myślenia, a nie gwałcić intelekt.

I drugi przykład: koniec filmu i odjazd autobusu. Powiedzcie mi, po jaką cholerę pokazywać widzowi kilometrową trasę busa, która nic w tym filmie nie wnosi, która nie ma znaczenia. Ot takie: jedzie autobus, patrz.

Uwierzcie mi, że film zapowiadał się ciekawie, na początku.  Jednak moja cierpliwość w połowie wyczerpała się i zamiast patrzeć z zafascynowaniem w ekran, co chwilę zerkałam na zegarek. Z pragnieniem, aby mieć to filmowe doświadczenie już za sobą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz