Dawno nie miałam tak mieszanych uczuć po obejrzeniu filmu i
niestety nie jestem pewna, czy to dobrze. Nie potrafię go jednoznacznie
określić. Z pewnością nie jest to ani film fatalny, ani rewelacyjny, ani
przeciętny. A czy jest po prostu dobry, albo zwyczajnie zły? Zdecydowanie nie
mogę go opisać jednym zdaniem.
Wielki
Gatsby w reżyserii Baza Luhrmanna (Australia, Moulin Rouge, Romeo i Julia) powstał na motywach powieści Fitzgeralda pod
tym samym tytułem i nie jest pierwszą adaptacją jego książki. Ponieważ należę
do grona osób, które ani nie przeczytały Gatsby’ego,
ani nie widziały żadnego z wcześniejszych filmów – poszłam do kina nie do końca
świadoma, co mnie czeka. Zachęcił mnie dynamiczny zwiastun oraz DiCaprio w
obsadzie i nastawiłam się (niewiadomo jak i skąd) na film gangsterski, który
okazał się nietypowym melodramatem. Jego akcja jest osadzona w latach 20. XX
wieku, w okolicach Nowego Jorku. Tytułowy Gatsby (Leonardo DiCaprio),
tajemniczy milioner, którego znają wszyscy, choć niewielu poznało, słynie z
afiszowania się swoim bogactwem. Mieszka w pałacu, w którym tydzień w tydzień
organizuje imprezy, jakich nie powstydziliby się pomysłodawcy współczesnego Projektu X. Plotek na temat jego
pochodzenia i źródeł pieniędzy jest
dosłownie tyle, ilu gości imprezy – tysiące. A Jay’a Gatsby’ego interesuje
tylko jedno: chce odnowić kontakty z
dawną miłością, czyli Daisy (Carey Mulligan), z którą kilka lat wcześniej dzieliły
go różnice społeczno – majątkowe. Pomocnikiem, swatką, powiernikiem tajemnic, a przy tym
wszystkim narratorem filmu zostaje sąsiad Jay’a i kuzyn Daisy, czyli pełen
empatyczności Nick Carraway (Tobey Maguire).
W recenzjach Wielkiego
Gatsby’ego najczęściej pojawiają się przymiotniki: przeładowany,
przesadzony, groteskowy. Nie da się ukryć, że taki właśnie jest. Całość wygląda tak, jakby Luhrmann chciał na
siłę stworzyć jakiś strasznie innowacyjno – rewolucyjny obraz, a wyszła z tego
średnia kopia stylu Tarantino. Tylko, że przerysowanie w filmach Quentina, jak
na przyklad w Kill Billu, czy Django, można nazwać kultowym, a
przerysowanie w Wielkim Gatsby’m - kiczowatym. Co się na to
złożyło? Sposób przedstawienia wspomnianych przyjęć dla niezliczonej grupy
samozwańczych imprezowiczów z mnóstwem kolorów, serpentyn, cekinów, alkoholu. W
innych scenach wyścigi samochodowe na
miarę Szybkich i wściekłych, chociaż
auta zdecydowanie nie te same. Porywająca, nowoczesna muzyka, z wykorzystaniem
utworów na przykład Lany Del Rey i Fergie. A do
tego tysiące zaangażowanych ludzi i mnóstwo wydanych pieniędzy (sądzę, że zarówno przed,
jak i za kamerą).
SKROMNIE? |
KAMERALNIE? |
CICHO?
Nie w tym filmie.
Ostatnie 30 minut filmu nadrabia braki wcześniejszego dwugodzinnego seansu, który pomimo wszechogarniającego przesytu, momentami mnie nudził. Zakończenie (spokojnie, oczywiście nie zamierzam go opisywać) zdecydowanie przykuło moją uwagę. Plus też za kilka humorystycznych akcentów, których dostarczył przede wszystkim Gatsby w interpretacji DiCaprio. I to właśnie on najbardziej mi się w filmie podobał. Mam nadzieję, że tym razem oscar go nie ominie. Chociaż nie jestem pewna, którą z jego ról lubię najbardziej, to jedno jest pewne - już wiele razy udowodnił, że posiada ponadprzeciętne aktorskie umiejętności. W Gatsby'm najbardziej zapada w pamięć szelmowski uśmiech, który DiCaprio zaprezentował w pierwszej scenie, w jakiej się pojawił. Swoją drogą na tę właśnie scenę trzeba było dość długo czekać, bo twórcy zadbali o podsycanie ciekawości w oczekiwaniu na wyjaśnienie: "Jak wielki jest Wielki Gatsby?". Z kolei Carey Mulligan, czyli filmowa Daisy, zmarnowała szansę na wykreowania naprawdę interesującej postaci. Irytowała mnie jej zwyczajna, nudna twarz oraz to, że ilekroć na nią spojrzałam, to miałam przed oczami naiwną Jenny z filmu Była sobie dziewczyna. W sumie nieważne czy ją oglądałam w Drive, Nie opuszczaj mnie, Najlepszym – ciągle widzę tą samą Jenny.
Mimo mieszanych uczuć, a może raczej dzięki nim, warto było
obejrzeć Gatsby’ego. To jeden z tych
filmów, o których można długo rozmawiać, bo każdy dostrzeże w nim coś innego. Jednej osobie spodoba się coś, co druga może uznać za wadę. W sumie, to widowiska na taką skalę już dawno nikt w kinie nie
proponował, dlaczego więc z tej propozycji nie skorzystać?
Tych mieszanych uczuć to ja się spodziewałem, bo naprawdę ciężko mi jest uwierzyć, żeby ten film okazał się wybitnym arcydziełem. Już same zwiastuny w moich oczach zapowiadają cos zupełnie innego. I mimo że Twoja recenzja jest jednak dość zachęcajaca, to jednak wizytę w kinie sobie odpuszczę, poczekam być może aż kiedyś wyemitują w telewizji:)
OdpowiedzUsuńObawiam się, że w domu ten film nie obroni się tym co chyba w nim najważniejsze, a w kinie jest tak bardzo uwypuklone, czyli widowiskowością. Jednak teraz wychodzi nawet sporo ciekawych premier, więc faktycznie jest się nad czym zastanawiać przy kupowaniu biletu :)
UsuńMnie się całkiem podobało! Choćby dlatego, że jestem w stanie sobie wyobrazić, ile pracy, wyobraźni i energii musieli włożyć twórcy w osiągnięcie tak... niesamowitego efektu. Kolory i ich barwy porażały. Do tego ciekawa, eklektyczna muzyka i piszę się na to. :)
OdpowiedzUsuńAS!
Zgadzam się, pod względem estetycznym ten film to cudo :)
Usuń