Długo, a nawet bardzo długo odkładałam obejrzenie „Miłości”
Fabickiego. Może dlatego, że polskie dramaty bywają naprawdę ciężkie i męczące.
A może dlatego, że fabuła wydawała mi się nudna, oklepana, a sam tytuł jest tak
mało oryginalny, że trzeba było do niego dopisać nazwisko reżysera. Teraz,
kiedy już jestem po seansie, jedno mogę stwierdzić na pewno – lubię filmy, o
których można długo rozmawiać, „Miłość” taka właśnie się okazała i za to daję
największego plusa.
Akcja filmu rozgrywa się w czasach współczesnych, w jednym z
niewielkich polskich miast. Główni bohaterowie to małżeństwo: Tomek (Marcin
Dorociński) i Maria (Julia Kijowska), którzy prowadzą raczej spokojne,
uporządkowane życie. Właśnie urządzają nowy dom, mają pracę, rodzi im się
dziecko. Tę harmonię burzy pewne traumatyczne wydarzenie, przez które trudno im
dalej razem żyć. Do stworzenia filmu, Fabickiego (reżyser i współscenarzysta) zainspirowały
artykuły o tak zwanej „olsztyńskiej aferze”.
Tak jak przeczuwałam, „Miłość” należy do kategorii: ciężki,
depresyjny, smutny dramat. Już od pierwszych scen, mimo że przedstawiających
jakiś firmowy bankiet, czuć pewien niepokój i narastające napięcie. Mimo
wszystko, a może raczej dzięki temu, film oglądałam z dużym zainteresowaniem,
gdzieś podświadomie wyczuwając zbliżającą się kluczową scenę (to właśnie było
to traumatyczne wydarzenie). Pierwsza połowa filmu zdecydowanie bardziej mnie
zainteresowała, później napięcie stopniowo malało. Poza tym, irytował fakt,
że zaczynałam się gubić w tym, który z bohaterów ma rację, kto jest prawdziwym poszkodowanym.
Chociaż z początku ofiarę mogłam wskazać jednoznacznie, to im dalej
wsłuchiwałam się w argumenty drugiej strony – zaczęłam powoli wątpić, czy
historia jest rzeczywiście tak czarno-biała. A najgorsze jest to, że do teraz
nie mam 100% pewności, jak było i, któremu z bohaterów wierzyć.
W wielu recenzjach i opiniach internautów znalazłam zarzuty,
że aktorom brak dykcji, że chcą mówić tak naturalnie, że aż nie można ich
zrozumieć (gubią końcówki wyrazów, mówią za cicho i niewyraźnie). Jednak moim
zdaniem, taka mowa jest o wiele bardziej wiarygodna, niż np. scena w której
aktor szlocha na całego, ale pamięta by wykrztusić z siebie każde „ą” i „ę”. A
problem za cichego głosu mogliby naprawić fachowcy od dźwięków, bo faktycznie w
„Miłości” – chociaż film oglądałam w słuchawkach – musiałam się czasami nieźle
natrudzić, by wyłapać niektóre słowa.
Mimo wszystko, cały czas utrzymuję, że mamy w Polsce potężną
grupę naprawdę świetnych i wiarygodnych aktorów. Marcin Dorociński ostatnio
bardzo rozważnie wybiera swoje role, a u Fabickiego doskonale odegrał sceny, w
których płakał prawdziwymi łzami (nie pojmuję, jak aktorzy potrafią tak się
rozpłakać na żądanie). Marian Dziędziel
sprawdza się zarówno jako czarny charakter (np. „Supermarket”), jak i jako
stateczny, poczciwy starszy pan (np. „Piąta pora roku”, czy właśnie „Miłość” –
gdzie gra ojca głównego bohatera). Dorota Kolak zawsze zachwyca mnie swoją
naturalnością, mądrością i tym, że nie wstydzi się pokazywać w charakteryzacji
typu „bez charakteryzacji” („Jestem Twój”, „Dzień kobiet”, w „Miłości” gra matkę
głównego bohatera). Natomiast cały czas – albo coraz bardziej – podziwiam Agatę
Kuleszę i patrząc na tej talent mam wrażenie, że nawet gdyby miała zagrać
drzewo w szkolnym przedstawieniu, to i
tak byłaby najbardziej przekonującą postacią na scenie. Jedynie filmowa Maria
(Julia Kijowska) mnie denerwowała, prawdopodobnie dlatego, że nie przepadam za
aktorkami, które bezsensownie nieruchomieją z otwartymi ustami, przez co
wyglądają raczej mało inteligentnie.
Marcin Dorociński (Tomek) i Julia Kijowska (Maria) |
Co sprawiło, że film ostatecznie oceniłam 7/10, a nie wyżej?
Trochę tandetna i toporna symbolika. Na przykład: są narodziny, to musi też być
i śmierć jednego z bohaterów, a czarny charakter (ten jednoznacznie i
niewątpliwie czarny charakter) może nie tak bezpodstawnie się nim stał, skoro
wychowuje ciężko chorego syna. A na samym początku filmu znalazła się scena,
która zawsze mnie zwala z nóg (ale nie w pozytywnym sensie) – scena z ptakiem, który
wpada na szybę/przez okno i się zabija (podobno to symbol śmierci). Scenarzyści
filmów z miłością w tytule, chyba czują się zobowiązani do zawarcia takiej
właśnie sceny, bo oprócz „Miłości” Fabickiego znalazła się ona m.in. w „Miłości”
Hanekego (najgorsza scena z gołębiem ever!), czy w „W kręgu miłości”
Groeningena.
gołąb !? muszę obejrzeć ten film :D
OdpowiedzUsuńgołąb rlz ! :P
Nie, jakiś mniejszy i scena też trwała krócej, ale za to na samym początku filmu, więc nie było trzeba tak długo czekać ;)
UsuńJa oceniłem film nieco lepiej, nie dopatrzyłem się w nim tej topornej symboliki, o której piszesz. Bez wątpienia jest to bardzo dobry film. Genialne kino społeczne. I co najważniejsze, kino polskie :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Może właśnie dlatego, że od polskich dramatów oczekuję bardzo dużo (myślę, że to jedyna kategoria, w której nasi filmowcy naprawdę się sprawdzają) oraz to, że ogólnie oglądam bardzo dużo dramatów sprawia, że tak niewiele z nich uważam za bardzo dobre (a co dopiero genialne). Nie da się jednak ukryć, że "Miłość" jest zdecydowanie dobrym filmem i cieszę się, że wreszcie się zmobilizowałam, żeby go obejrzeć.
UsuńRównież pozdrawiam :)