piątek, 20 września 2013

Miłość. Film Sławomira Fabickiego

Długo, a nawet bardzo długo odkładałam obejrzenie „Miłości” Fabickiego. Może dlatego, że polskie dramaty bywają naprawdę ciężkie i męczące. A może dlatego, że fabuła wydawała mi się nudna, oklepana, a sam tytuł jest tak mało oryginalny, że trzeba było do niego dopisać nazwisko reżysera. Teraz, kiedy już jestem po seansie, jedno mogę stwierdzić na pewno – lubię filmy, o których można długo rozmawiać, „Miłość” taka właśnie się okazała i za to daję największego plusa.


Akcja filmu rozgrywa się w czasach współczesnych, w jednym z niewielkich polskich miast. Główni bohaterowie to małżeństwo: Tomek (Marcin Dorociński) i Maria (Julia Kijowska), którzy prowadzą raczej spokojne, uporządkowane życie. Właśnie urządzają nowy dom, mają pracę, rodzi im się dziecko. Tę harmonię burzy pewne traumatyczne wydarzenie, przez które trudno im dalej razem żyć. Do stworzenia filmu, Fabickiego (reżyser i współscenarzysta) zainspirowały artykuły o tak zwanej „olsztyńskiej aferze”.

Tak jak przeczuwałam, „Miłość” należy do kategorii: ciężki, depresyjny, smutny dramat. Już od pierwszych scen, mimo że przedstawiających jakiś firmowy bankiet, czuć pewien niepokój i narastające napięcie. Mimo wszystko, a może raczej dzięki temu, film oglądałam z dużym zainteresowaniem, gdzieś podświadomie wyczuwając zbliżającą się kluczową scenę (to właśnie było to traumatyczne wydarzenie). Pierwsza połowa filmu zdecydowanie bardziej mnie zainteresowała, później napięcie stopniowo malało. Poza tym, irytował fakt, że zaczynałam się gubić w tym, który z bohaterów ma rację, kto jest prawdziwym poszkodowanym. Chociaż z początku ofiarę mogłam wskazać jednoznacznie, to im dalej wsłuchiwałam się w argumenty drugiej strony – zaczęłam powoli wątpić, czy historia jest rzeczywiście tak czarno-biała. A najgorsze jest to, że do teraz nie mam 100% pewności, jak było i, któremu z bohaterów wierzyć.

W wielu recenzjach i opiniach internautów znalazłam zarzuty, że aktorom brak dykcji, że chcą mówić tak naturalnie, że aż nie można ich zrozumieć (gubią końcówki wyrazów, mówią za cicho i niewyraźnie). Jednak moim zdaniem, taka mowa jest o wiele bardziej wiarygodna, niż np. scena w której aktor szlocha na całego, ale pamięta by wykrztusić z siebie każde „ą” i „ę”. A problem za cichego głosu mogliby naprawić fachowcy od dźwięków, bo faktycznie w „Miłości” – chociaż film oglądałam w słuchawkach – musiałam się czasami nieźle natrudzić, by wyłapać niektóre słowa.

Mimo wszystko, cały czas utrzymuję, że mamy w Polsce potężną grupę naprawdę świetnych i wiarygodnych aktorów. Marcin Dorociński ostatnio bardzo rozważnie wybiera swoje role, a u Fabickiego doskonale odegrał sceny, w których płakał prawdziwymi łzami (nie pojmuję, jak aktorzy potrafią tak się rozpłakać na żądanie).  Marian Dziędziel sprawdza się zarówno jako czarny charakter (np. „Supermarket”), jak i jako stateczny, poczciwy starszy pan (np. „Piąta pora roku”, czy właśnie „Miłość” – gdzie gra ojca głównego bohatera).  Dorota Kolak zawsze zachwyca mnie swoją naturalnością, mądrością i tym, że nie wstydzi się pokazywać w charakteryzacji typu „bez charakteryzacji” („Jestem Twój”, „Dzień kobiet”, w „Miłości” gra matkę głównego bohatera). Natomiast cały czas – albo coraz bardziej – podziwiam Agatę Kuleszę i patrząc na tej talent mam wrażenie, że nawet gdyby miała zagrać drzewo w szkolnym przedstawieniu, to  i tak byłaby najbardziej przekonującą postacią na scenie. Jedynie filmowa Maria (Julia Kijowska) mnie denerwowała, prawdopodobnie dlatego, że nie przepadam za aktorkami, które bezsensownie nieruchomieją z otwartymi ustami, przez co wyglądają raczej mało inteligentnie.

Marcin Dorociński (Tomek) i Julia Kijowska (Maria)

Co sprawiło, że film ostatecznie oceniłam 7/10, a nie wyżej? Trochę tandetna i toporna symbolika. Na przykład: są narodziny, to musi też być i śmierć jednego z bohaterów, a czarny charakter (ten jednoznacznie i niewątpliwie czarny charakter) może nie tak bezpodstawnie się nim stał, skoro wychowuje ciężko chorego syna. A na samym początku filmu znalazła się scena, która zawsze mnie zwala z nóg (ale nie w pozytywnym sensie) – scena z ptakiem, który wpada na szybę/przez okno i się zabija (podobno to symbol śmierci). Scenarzyści filmów z miłością w tytule, chyba czują się zobowiązani do zawarcia takiej właśnie sceny, bo oprócz „Miłości” Fabickiego znalazła się ona m.in. w „Miłości” Hanekego (najgorsza scena z gołębiem ever!), czy w „W kręgu miłości” Groeningena.


4 komentarze:

  1. gołąb !? muszę obejrzeć ten film :D

    gołąb rlz ! :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, jakiś mniejszy i scena też trwała krócej, ale za to na samym początku filmu, więc nie było trzeba tak długo czekać ;)

      Usuń
  2. Ja oceniłem film nieco lepiej, nie dopatrzyłem się w nim tej topornej symboliki, o której piszesz. Bez wątpienia jest to bardzo dobry film. Genialne kino społeczne. I co najważniejsze, kino polskie :)
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może właśnie dlatego, że od polskich dramatów oczekuję bardzo dużo (myślę, że to jedyna kategoria, w której nasi filmowcy naprawdę się sprawdzają) oraz to, że ogólnie oglądam bardzo dużo dramatów sprawia, że tak niewiele z nich uważam za bardzo dobre (a co dopiero genialne). Nie da się jednak ukryć, że "Miłość" jest zdecydowanie dobrym filmem i cieszę się, że wreszcie się zmobilizowałam, żeby go obejrzeć.
      Również pozdrawiam :)

      Usuń