Recenzja filmu Frances Ha
Dziś przypada Międzynarodowy
Dzień Tańca. Chociaż święto tancerzy dotyczy mnie w takim samym stopniu, co np.
zeszłotygodniowy Dzień Sekretarek i Asystentek, a obchodzi równie mocno, co 1-czerwcowe święto, czyli Święto Bułki (tak,
tak – nie pomyliłam się) – to przecież każdy pretekst jest dobry, żeby poszukać
jakiegoś tematycznego filmu. A, że scenarzystów typowego kina tanecznego
zazwyczaj cechuje dość ograniczona kreatywność, właśnie dzisiaj udało mi się
przypomnieć o długo odkładanej „Frances Ha” (czy ten tytuł się w ogóle
odmienia?!).
27-letnia Frances (Greta Gerwig)
to tancerka-marzycielka, która pomimo wielkiej miłości do tego, co robi – raczej
nie jest w tym idealna. Ciągle wierzy, że może zostać słynną tancerką, ale
porusza się dość średnio, a w studio, dla którego chce pracować, ma od dawna
jedynie status praktykanta. Frances z jednej strony jest świadoma upływu lat, a
z drugiej nie może się powstrzymać od życia z dnia na dzień. Nieco infantylny
optymizm, ponadprzeciętnie częste zmiany mieszkania, zadłużenie się, by w
najbliższy weekend polecieć do Paryża – Frances egzystuje właśnie na takich
zasadach, a właściwie na ich braku. Natomiast, największą życiową komplikacją
jest dla niej to, że najlepsza przyjaciółka, Sophie (Mickey Summer), postanawia
wyprowadzić się do chłopaka i to jemu poświęcać coraz więcej czasu.
Prawdziwą przyjaźń u innych rozpoznają tylko ci, którzy sami jej doświadczają :) Na zdj.: Mickey Summer i Greta Gerwig |
„Frances Ha” jest oficjalnie w 100% amerykańskim filmem. Wyprodukowany w USA, wyreżyserowany przez nowojorczyka - Noah Baumbacha, który wraz z główną aktorką – Gretą Gerwig (Kalifornia)- napisał scenariusz. Dlaczego tym razem tak dobitnie wypisuję te geograficzne dane? Dlatego, bo „Frances Ha” do złudzenia przypomina nieco kameralne i stonowane kino francuskie, w którym nie są najważniejsze znane nazwiska, tylko opowiadana historia, obrazy i dźwięki. Co prawda, Paryż się tutaj pojawił, ale większość czasu Frances spędza w USA, więc całość robi naprawdę ciekawe wrażenie. Być może przyczyniły się również do tego czarno-białe zdjęcia, za którymi btw. nie przepadam, a które tutaj były naprawdę na miejscu.
Bo każdy optymista powinien być z siebie dumny! |
Film ogląda się całkiem przyjemnie, lekko i bez konieczności wielkiego wysilania umysłu, a mimo tego nie razi głupotą (tak charakterystyczną dla większości amerykańskich komedii) i nawet niesie za sobą pozytywny przekaz. Chociaż wraz z napisami końcowymi nie wystrzeliły przed monitorem moje fajerwerki zachwytu, to „Frances Ha” okazała się całkiem dobrym wyborem na dzisiejsze popołudnie. Polecam tym, którzy mają ochotę na odstresowujący, 80-minutowy seans, po którym nie będzie trzeba kilka dni rozkminiać „co autor miał na myśli”. Oceniłam 6.5/10.