Przeczytałam wczoraj w internecie słowa pewnego ignoranta: ''Codziennie umiera tysiące ludzi, a umrze jakiś aktorzyna z Hollywood i wszyscy się podniecają''. Nie wiem, czy taka osoba w ogóle zapoznała się z filmami Williamsa, ale wiem, gdzie powyższą opinię może sobie wsadzić.
Robin towarzyszył mi od dziecka. Moja rodzina miała serdecznie dość tego, że gdy tylko w telewizji emitowano Hooka telewizor był okupowany przez małą dziewczynkę, która doceniała wyobraźnie twórców. Choć film skradł Dustin Hoffman, w olbrzymiej lokowanej peruce, z krzaczastymi brwiami i wąsem, tak mnie najbardziej podobała się metamorfoza, jaką przeszedł Piotruś. Williams doskonale zagrał najpierw przeciętnego pracoholika, głowę rodziny, która, jak to bywa w amerykańskich filmach nie ma czasu dla najbliższych, czego objawem jest nie przychodzenie na mecze syna. Za sprawą magicznego pyłku i pozbycia się kija z własnego ciała zaczyna latać, piać i wierzyć, że jest słynnym Piotrusiem Panem. Film uwielbiałam za Nibylandię, wszędobylską wolność i brak zasad, scenę, w której Robin poleciał po raz pierwszy i oczywiście za pierwszą młodzieńczą miłość:
Teraz punk nie jest w moim typie.
Zawsze po seansie szłam spać z uśmiechem i przekonaniem, że wszystko jest możliwe. I oczywiście z ogromną niechęcią do dorastania. (Fuck.)
Ku mojej uciesze kolejny film z Robinem, równie często emitowany w telewizji przypadł do gustu mojej mamie, więc bez wyrzutów sumienia telewizor stał się naszym zakładnikiem. Mowa tu o Jumanji. Sam pomysł na to, żeby gra planszowa zmieniała rzeczywistość, przenosiła ludzi w czasie i pluła pająkami wydawał mi się wtedy WOW (zdania nie zmieniłam). Na sam dźwięk upiornych bębnów miałam ciarki, a końcówka zamiast ostudzić emocje po całym filmie, tylko je nasyciła. Modliłam się oczywiście o drugą część, choć dziś kłóciłabym się z samą sobą, wiedząc jak kiepskie bywają ''dwójki''. Williams podobał mi się w swojej roli, ponieważ był ostoją racjonalności, odważnym, choć wciąż małym chłopcem, zamkniętym w dorosłym ciele (Hook sequel). A, ze reszta bohaterów delikatnie mnie irytowała (zwłaszcza towarzysząca mu nijaka blondynka, piszcząca przez cały film), szybko stał się on moim ulubionym bohaterem w całej produkcji.
Jasne, że potem przyszła kolej na Panią Doubtfire, Patch Adams, Między Piekłem a Niebem, Przebudzenia, Umarłych Petów i innych Buntowników z Wyboru, jednak te dwie, powyższe role stały się mi wyjątkowo bliskie i to z nimi najbardziej utożsamiam Williamsa.
Był świetnym komikiem, szybkim, tak jak gdyby jego myśli wyprzedzały o kilkanaście sekund narząd mowy. Dżin z Alladyna jest tylko potwierdzeniem tego, jak potrafił bawić się językiem. Jak grał, to całym ciałem. Uśmiechnięty. Fajny. Więc niech mi żaden idiota nie pisze o nim, jako o aktorzynie, bo aktorzyną można nazwać Jessicę Simpson. Jego śmierć potwierdza powiedzenie, że najgłośniej śmieją się ci najmniej szczęśliwi, a on sam powiedział kiedyś, że samobójstwo jest nieodwracalnym rozwiązaniem na tymczasowe problemy. Całkowitej prawdy na temat jego śmierci nie dowiemy się nigdy, możemy jedynie żałować, że nie zobaczymy go w 63 filmie (wg. danych Filmwebu).
Ten tekst na temat "aktorzyny" musiał napisać ktoś bez wyobraźni czy jakiejkolwiek wrażliwości emocjonalnej,jakiś żałosny typek-szkoda takich ludzi,tacy zawsze są sami.Co do filmów Willamsa to mnie one również towarzyszyły od dzieciństwa.Dla małej dziewczynki jaką byłam najważniejsze było "Jumanji" i "Pani Doubtfire",jako nastolatki "Klatka dla ptaków"(byłam nawet na tym w kinie),a jako osoby dorosłej "Buntownik z wyboru" i "Stowarzyszenie Umarłych Poetów"
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
Kasiu! Masz rację, z jego filmami można przeżyć całe życie!
OdpowiedzUsuń