Bardzo czekałam na ten film. Przede wszystkim dlatego, że zastanawiałam się, co może skłonić miejską kobietę do przejścia 1000 mil (1 mila=1,7 km - dla leniwych), w celu ''odnalezienia samej siebie''. Wszyscy, którzy znają mnie choć trochę wiedzą, że naturę, lasy i brak internetu toleruje w małych dawkach. Wywiezienie mnie w Bieszczady na tydzień byłoby możliwe, gdyby ktoś w pierwszy dzień ogłuszył mnie łopatą i wrzucił ciało do bagażnika. Daleko mi do człowieka lasu.
Film oparty jest na historii prawdziwej wędrówki Cheryl Strayed, w którą wcieliła się w filmie Reese Witherspoon, a której grę aktorską postanowiono docenić nominacją do Oscara. Jednak, po seansie Dzikiej Drogi stwierdzam, że zasłużenie statuetka powędrowała w ręce Juliane Moore.
Choć film potrzebuje trochę czasu na kolokwialne ''rozkręcenie'', tak w kulminacyjnych chwilach zastanawiamy się, czy naprawdę normalna dziewczyna może się aż tak stoczyć. Na szczęście twórcy wskazują lekarstwo - ciężkie spacery, ogrom świeżego powietrza i zmęczenie. Powinno zadziałać. Choć pewnie nie na mnie.
Doceniam jednak piękne zdjęcia, cudowną ścieżkę dźwiękową, inteligentny scenariusz.
Mankamentem okazała się dla mnie niewinna uroda Reese. W każdej scenie wygląda tak samo młodo, więc przy retrospekcji ciężko się połapać, w którym momencie historii jesteśmy. Podpowiedź - młodsza wersja to ta z grzywką.
Całkiem przyjemne kino o pokonywaniu własnych słabości i o tym, jak wstać z plecakiem dwadzieścia razy większym i cięższym od siebie.
Film oceniam na 7.5 na 10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz