środa, 3 sierpnia 2016

Zjednoczone stany miłości

Kilka dni po seansie, a ja cały czas mam traumę. Świetnie odebrany na zagranicznych pokazach (srebrny Niedźwiedź za scenariusz chyba coś znaczy), dobre opinie znajomych i całkiem niezłe statystyki na Filmwebie – nic nie wskazywało, że czeka mnie aż taki armagedon.



Sam pomysł na film całkiem niczego sobie. Temat niby wyświechtany, ale nie oszukujmy się – nigdy nie doczekamy końca filmów i piosenek o miłości. Ciekawy wydawał mi się sposób przechodzenia z fabuły w fabułę. Płynne przeplatanie historii głównych bohaterów połączonych niewidzialną, ale zdecydowanie wyczuwalną emocjonalną siatką. To mogło być interesujące. Naprawdę mogło, ale nie było, bo cały czas miałam przed oczami tą obrzydliwą dosłowność.

Patrząc na najnowszy film Wasilewskiego totalnie zapomniałam, że istnieje coś takiego, jak wyobraźnia. Wymuszona i wciśnięta gdzie tylko się da nagość bije po oczach chyba 505 razy na minutę. Co minutę. Przez każdą z 104 minut filmu. I tutaj wcale nie chodzi o to, że jestem jakaś pruderyjna. Tutaj chodzi o to, że przecież każdy z nas wie, że ciało 80-cio letniej kobiety nie wygląda tak samo, jak 50-cio, czy 30-latki. Po co nam oglądać grupę babć pod prysznicem? W dodatku babć nie będących W OGÓLE bohaterkami filmu? I po co nam patrzeć na Dorotę Kolak na waleta, przekręcającą się z boku na bok tylko po to, aby uciąć scenę w momencie, gdy kobieta wyląduje już na brzuchu? I po co nam widzieć, jak z ust Marty Nieradkiewicz (nagiej, rzecz jasna) wypływają wymiociny? W żadnej z tych scen nie ma nic odkrywczego, ani szokującego, a jednak drażnią one niesamowicie. Nie są artystyczne. Są brzydkie i obleśne i właśnie dlatego zapadające w pamięć. A niezliczone sceny seksu skuteczniej zachęcają do antykoncepcji, niż ostatnia kampania społeczna Durexa. Właśnie dzięki temu nie dotarło do mnie żadne przesłanie tego filmu. O ile jakiekolwiek przesłanie było.

Gdyby tego było mało, to całość została okraszona dialogowymi smaczkami:
-Dzień dobry.
-Dzień dobry.
Koniec sceny

- Chyba coś upadło.
- Tak.
Koniec sceny.

No błagam..


Jedną jedyną rzeczą, która naprawdę mi się podoba jest tytuł. Pomysłowy, zapadający w pamięć i w dodatku ładny. Szkoda, że teraz dopełniony takimi negatywnymi skojarzeniami.

6 komentarzy:

  1. Oho! Oto opinia którą należy zgłębić!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mimo wszystko - zachęcam :D

      Usuń
    2. Ja już widziałem dawno temu na Nowych Horyzontach. Nawet gadałem z reżyserem.

      Bardziej mnie teraz interesuje zgłębianie twojej opinii, bo tutaj chyba nie wyraziłaś się wystarczająco jasno. Wolałbym, byś napisała więcej o tym, co ciebie tak wzburzyło.

      Usuń
    3. Ja już widziałem dawno temu na Nowych Horyzontach. Nawet gadałem z reżyserem.

      Bardziej mnie teraz interesuje zgłębianie twojej opinii, bo tutaj chyba nie wyraziłaś się wystarczająco jasno. Wolałbym, byś napisała więcej o tym, co ciebie tak wzburzyło.

      Usuń
  2. Z tym epatowaniem nagością, także w teatrze, jest coś na rzeczy. Co za dużo to niezdrowo. Czasem faktycznie, ma się wrażenie, że jest ona tylko środkiem rażenia, dla samego efektu, by widz odniósł wrażenie wielkiej odwagi cywilnej ze strony tworców. No, szkoda, bo miałam nadzieję, że drugi pełny metraż tego reżysera będzie lepszy od "płynących wieżowców" - fakt, facet dba, żeby tytuły jego filmów nie były tuzinkowe i powtarzalne. :) Film obejrze, bo lubię filmy o kobietach, tym bardziej, jeśli robią je mężczyźni, mający specyficzną wrażliwość. Nie taką, jak np. Mel Gibson. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I to jest jakiś argument :) Mnóstwo widzów bardzo chwali "Zjednoczone..." (chociaż ja tego kompletnie nie rozumiem), więc kto wie, może Tobie również film przypadnie do gustu. W każdym razie - życzę udanego seansu i czekam na opinię.

      Usuń